
Do przesłuchania tej płyty przekonała mnie okładka – ręcznie rysowana i taka niedzisiejsza. Jak się okazało zawartość też niedzisiejsza, gdyż po raz pierwszy została opublikowana w 1977 roku, ale dopiero teraz została wydana na kompakcie. Czy to się broni?
Carol Sloane to była jedna z ciekawszych wokalistek jazzowych, ale ten album o mało by nie powstał. Dlaczego? Gdyż artystka zawiesiła swoją karierę i pracowała jako… sekretarka. I wtedy japońska wytwórnia płytowa Japanese Trio, która odkryła jej wcześniejszy dorobek, zaproponowała nagranie tego albumu. Wokalistka wspiera przez trio muzyków (pianista Roland Hanna, basista George Mraz oraz perkusista Richie Pratt) ruszyła do pracy i otrzymuje zestaw 12 piosenek, prawie wszystkie autorstwa Duke’a Ellingtona.
Prawie, gdyż wyjątkiem z tego zestawu jest „Take The ‚A’ Train” Billy’ego Straihorna – zwiewny, lekki i z tak knajpiarskim urokiem, że aż niemożliwe jest nie zakochać się. Reszta jest bardzo delikatna, każdy z muzyków ma swoje przysłowiowe pięć minut, ale i tak najważniejszy jest TEN wokal. Czarujący, przestrzenny, delikatny i skupiający na sobie uwagę. Same utwory z dzisiejszej perspektywy wydają się do bólu ograne („Satin Doll”, „In a Sentimental Mood”, „Mood Indygo”), jednak trudno im odmówić elegancji oraz uroku. Wystarczy posłuchać śpiewanego a capella „Come Sunday” czy „Prelude to a Kiss”, by się o tym przekonać.
Niby nic wielkiego, ale czy zawsze muzyka musi być wielka, by zachwycić? Nie sądzę – to przyjemny jazz z czasów elegancji i stylu, jakiego już nie ma wokół. A to już coś i choćby dla tego czaru, warto spróbować zmierzyć się z tym?
7/10
Radosław Ostrowski
