Meller Gołyźniak Duda – Breaking Habits

1476204040

Bywa już tak, że muzycy z różnych zespołów postanawiają się spotkać, połączyć siły i razem coś nagrać. Tak też się stało w tym przypadku, więc ku wyjaśnieniu przedstawię sprawców tego zamieszania. Maciej Meller to gitarzysta progresywnego zespołu Quidam, Maciej Gołyźniak to perkusista alternatywnego Sorry Boys, współpracujący także z Moniką Brodką i Natalią Nykiel, a Mariusz Duda to basista oraz wokalista Riverside. Panowie znają się od lat, ale do tej pory nie mieli szansy zagrać wspólnie. Właśnie niedawno wydali wspólny album „Breaking Habits”.

Jak sama nazwa wskazuje, muzycy przełamują swoje muzyczne nawyki i tworzą nową całość. Jest tylko (lub aż) osiem utworów, trwających niecałe 45 minut. Zaczyna się od mocnego uderzenia, bo tak można nazwać „Birds of Prey” z surowymi riffami, szybkimi uderzeniami perkusji oraz odbijającym się niczym echo wokalowi Dudy (przynajmniej na początku). I do trzeciej minuty Meller odjeżdża w kierunku psychodelii, a perkusja coraz bardziej nakręca się niczym bolid Formuły 1. „Feet on the Desk” idzie w stronę niemal klasycznego, ciężkiego bluesa (na początku nie byłem w stanie rozpoznać Dudy – głos nie do poznania, dopiero w refrenie brzmi jak on) z wolnymi uderzeniami perkusji, by pod koniec gitara zrobiła się cięższa. Najkrótszy w zestawie „Shapeshifter” jest najbardziej przystępny. Podobnie jak instrumentalny utwór tytułowy, gdzie każdy z muzyków wykorzystuje swój czas, tworząc mroczny klimat: wolno uderza, oszczędna perkusja, podobnie spokojniejsza wydaje się gitara z basem, ale poczucie niepokoju pozostaje. Muzyka coraz bardziej się nasila (uspokaja się tylko w środku), by wyciszyć się na końcu. Psychodelia wraca do stonerowego „Against the Tine”, by pod koniec zmienić kompletnie tempo akustyczną gitarą. Surowy i wręcz metalliczny „Tattoo” chwyta świetnym basem oraz podniosłym wokalem Dudy. I wtdy dostajemy prawie 10-minutową petardę w postaci „Floating Over”, gdzie wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie: od spokojnych solówek a’la David Gilmour po ostrzejsze wejście perkusji, mocne riffy i płynący bas. A na sam koniec dostajemy tak samo ostre wejście jak początek w postaci „Into the Wild”.

Trudno powiedzieć czy to jednorazowa akcja, czy będzie też ciąg dalszy, ale jedno jest pewne. To jedna z najlepszych płyt rockowych mijającego 2016 roku. Czuć silną chemię między triem, wszystko jest zbalansowane, nie ma rywalizacji, tylko jest to sprawnie działająca maszyna, która świetnie sprawdzi się na koncertach, melodie porywają i produkcja jest znakomita. Czekam na więcej.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz