Ludzkość rozwinęła się do tego stopnia, że jest w stanie odbywać loty kosmiczne do kolonii poza naszą galaktyką. W tym kierunku leci statek międzygalaktyczny Avalon z 5 tysiącami pasażerów i załogą. Wszyscy są uśpieni, a lotem sterują komputery. Na skutek awarii spowodowanej zderzeniem z meteorytem budzi się jeden z nich i to grubo przed zakończeniem lotu, czyli 90 lat przed czasem. Jak żyć w tej klatce, gdzie wszelkie możliwe sposoby spędzenia czasu (siłownia, kino, majsterkowanie, pogawędki a barmanem-androidem), ale samemu spędzić tak dużo czasu to słabizna. Taki problem ma mechanik Jim Preston. Aż widzi w jednej z komór taką fajną i piękną kobietę o imieniu Aurora. Tylko, czy zmarnować jej życie, choć może coś z tego będzie, a może wytrwać samemu w tej eskapadzie? Wytrzymał rok.

Kino SF zawsze dawało spore pole do popisu dla twórców, a w przypadku „Pasażerów” reżyser Morten Tyldum chyba nie do końca wiedział co chce opowiedzieć. Początek troszkę przypominał „Moon”, gdzie mamy samotnego Jima w nieogarnionej przestrzeni, a właściwie klatce, z której nie da się uciec ani zawrócić. Bezsilność człowieka wobec technologii i samotność tak bolesna, że nie do zniesienia. Rozumiem decyzję Jima, by ją wybudzić, bo sam zapewne bym oszalał na tym okręcie. Wtedy całość skręca w stronę zgrabnego melodramatu. Ładnie jest to poprowadzone, oboje dobrze się prezentują w obrazku i ten dylemat naszego bohatera jest wygrywany kilka razy. Czuć napięcie i tajemnicę. Ale scenarzysta z reżyserem nie bardzo co z nimi zrobić, wiec co robią? Dodają parę awarii i eksplozji, by podkręcić stawkę oraz uczynić całość bardziej dramatyczną. Czy to jest dobre posunięcie?

Nie, bo przestawienie na akcję i sensację, zaczyna psuć całą relację między tą dwójką, niejako unieważniając pewne decyzję. Napięcie jest (awaria reaktora), dramatyzm jest, tylko to wszystko przestaje mnie bardzo obchodzić. Wrażenie robi scenografia – bardzo oszczędna, czasami sterylna, ale imponująca i zgrabna wizualnie, przez co całość dobrze się ogląda. Ale końcówka jest tak przewidywalna i hollywoodzka, że sprawia niemal fizyczny ból. Efekty specjalne (jak na film za ponad 100 baniek) to są takie sobie, zwłaszcza momenty, gdy znika grawitacja (to były niezłe jaja) wyglądają sztucznie.

Całość próbuje dźwigać na swoich barkach duet Chris Pratt/Jennifer Lawrence i do nich nie mam żadnych zastrzeżeń. Oboje bardzo dobrze dają sobie radę, czuć między nimi chemię, a emocje (zwłaszcza Lawrence) są wygrywane bez cienia fałszu. By nie było im nudno na statku, dostają w prezencie Michaela Sheena jako barmana. Arthur w jego wykonaniu jest elegancki i czarujący w swoim sztywnym zachowaniu, ale kradnie ten film, wnosząc odrobinę humoru. Ta trójka jest najmocniejszym elementem, ale prawdziwym kuriozum jest niewykorzystanie Andy’ego Garcii, który pojawia się dosłownie na kilka sekund.

„Pasażerowie” są miłym i sympatycznym filmem, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że zmarnowano potencjał na coś o wiele, wiele większego i głębszego. Przypomina koktajl, który szybko się wypija, ale potem się zapomina. Owszem, jest na co popatrzeć, czuć chemię między bohaterami, ale to troszkę za mało.
6/10
Radosław Ostrowski
