W 2013 roku Queens of the Stone Age kompletnie zmieniło swój styl muzyczny na płycie “…Like Clockwork”, bardziej skręcając w stronę komercyjnego rocka, co wprawiło swoich fanów w kompletne zakłopotanie. Cztery lata minęły, a Josh Homme I spółka postanowili zakotwiczyć w tym rewirze na dłużej. Ale czy może być inaczej, skoro “Villains” powstało ze współpracy z producentem Markiem Ronsonem (współpraca m.in. z Amy Winehouse, Bruno Marsem, Adele czy Lady Gagą)? A może się jednak mylę?
Siódma płyta zespołu jest też pierwszą w historii kapeli, gdzie nie ma żadnych gości. Początek to ciężkie I mroczne “Fell Don’t Fall Me” z dziwacznymi szmerami, szumami, powoli (lecz konsekwentnie) atakującą perkusją oraz bardzo pulsującymi klawiszami. Jakby tego było mało, to wokal Homme’a jest bardzo oddalony i słyszalny jak echo. Niecałe dwie minuty później wszystko staje się zwarte, perkusja wali mocno, a gitary wykonują melodyjny taniec (w połowie nawet riff jest lekko podchmielony), zaś Homme jest bardziej wyraźny niż na początku, dodając do pieca. Ale singlowy “The Way It Used to Do” utwierdził mnie w przekonaniu, że dawni stone rockerzy chcą walczyć z… Franzem Ferdinandem. Jest dość szybka melodia, skoczna gra instrumentów niczym z lat 70. i klaskaną perkusją, by na koniec wpuścić troszkę mroku, kontynuowanego w “Domesticated Animals” brzmiących bardzo orientalnie (gitara), by nagle się uspokoić I zaświdrować uszy perkusją, wspólnie z “egipskimi” klawiszami, dając prawdziwego kopa. Mroczniejsze “Fortress” to coś, co mi utkwiło w pamięci najbardziej, dodając odrobinę psychodelii (gitary i klawisze), a “Head Like a Haunted House” to szybki, niemal punkowy strzał z przesterowanymi gitarami oraz rozpędzoną perkusją. Stare dobre brzmienie Królowych czuć w “Un-Reborn Again” zdominowamym przez tłuste brzmienie syntezatorów, mocniejszy bas oraz zadziorniejsze riffy.
Niby spokojniej robi się w utrzymującym tempo walca “Hideaway” z czarującym refrenem. Bardziej ostro jest w “The Evil Has Landed” ze śpiewanym capella wstępem oraz kompletnie zmieniającym się tempem, a na koniec dostajemy bardzo mroczne, pełne laboratoryjnych dźwięków “Villains of Circumstances” z bardzo powolnymi, ale gęstymi od napięcia riffami, by po dwóch minutach pójść drogą niemal klasycznego rock’n’rolla z przesterem.
Sam Homme swoim głosem parę razy zaskakuje, wywraca tempo i potrafi być bardzo delikatny, ale najlepiej czuje się w mocniejszych numerach. Tylko ta wolta stylistyczna może wielu fanów wprawić w zdumienie. Dużo melodyjności, więcej elektroniki I sporo kawałków, które pasowałyby do dyskoteki, gdyby grano tam rocka. Czy to się spodoba? Być może, choć dla mnie te 9 utworów bywało niespodziankami, a noga podrygiwała, więc było dobrze. Homme i spółka nie zmienili się w łotrów, więc ocean tylko jedna:
7/10
Radosław Ostrowski

