I Saw the Light. Historia Hanka Williamsa

W Polsce muzyka country nie jest ani tak ważna, ani tak popularna jak w macierzystej Ameryce. To wyjaśnia fakt, ze wiele filmów o tym nurcie muzycznym nie trafia za często do kin. Nie inaczej było w przypadku „I Saw the Light”, czyli biografii ulubionego wykonawcy jednego z więźniów „Skazanych na Shawshank” – Hanka Williamsa.

i_saw_the_light1

Wszystko zaczyna się w momencie, gdy Hank bierze ślub z Audrey Mae pod koniec lat 40. Muzyk i wokalista pracuje w radiu, gdzie razem ze swoim zespołem gra muzykę gitarowo-folkową. Ale Hank chce więcej – marzy o karierze muzyka, nagrywaniu płyt oraz koncertowej trasie. Tylko, że Hank ma jednego demona, z którym nie radzi sobie za dobrze: alkohol. „I Saw the Light” to posklejany z różnych kawałków portret, odtwarzający okres przełomu lat 40. i 50., gdzie wiele osób zaczęło wracać z wojny, a Ameryka powoli zaczynała się odnosić z Wielkiego Kryzysu. Nie brakuje zarówno śpiewania, relacji z koncertów, jak i bardziej osobistych fragmentów z życia Hanka: chlanie, kochanki, ciąże oraz coraz większy ból kręgosłupa. Wszystko to stanowi jedną wielką przeplatankę, tylko że wszystko to sprawia wrażenie taśmowej produkcji, pozbawionej większego pazura, głębszego wejścia w postać oraz jego wpływ na muzykę. Owszem, pojawia się kilka ważnych piosenek z „Lovesick Blues” na czele, jednak nie poznajemy samego Williamsa, a cały film wydaje się oparty na kliszach (zawsze wspierająca matka, artysta z nałogami) jakie z filmów o zbyt młodo odchodzących twórcach znamy dość dobrze. A wykorzystane wywiady na czarno-białej taśmie sprawiają wrażenie balastu.

i_saw_the_light2

Ale mimo tej matrycy i sztancy, film ogląda się całkiem nieźle. Z jednej strony jest to zasługa stylowych zdjęć (pierwszy występ Hanka, śpiewającego a capella w mroku) Dante Spinottiego, pomagającego zbudować klimat lat 50. Te korytarze biura, sale muzyczne czy nowojorski hotel prezentuje się okazale Z drugiej sama muzyka prezentuje się okazale i wpada w ucho, a co najbardziej zaskakuje, wykonują ją aktorzy (bez playbacku) i radzą sobie nieźle.

i_saw_the_light3

Wszystko to próbuje nieść na swoich barkach Tom Hiddleston jako Hank Williams i jest on najmocniejszym punktem tego filmu. Kiedy musi śpiewać, robi to z lekkością (poza wizerunkiem Luke’a The Driftera), a stany psychiczne są odtwarzane bezbłędnie. Tylko, że aktor jest tak naprawdę zdany na siebie, bo scenariusz ani reżyser nie pozwalają w pełni wykorzystać potencjału aktora. Podobnie niewykorzystana jest Elisabeth Olsen jako charakterna, zadziorna i ambitna Audrey Mae, chociaż też ma swoje momenty.

„I Saw the Light” to niestety przykład przeciętnej biografii, marnującej potencjał swojego bohatera. O samym Williamsie nie dowiadujemy się zbyt wiele, a cała historia wydaje się zebrana z poradnika „Jak zrobić biografię artysty na łatwiznę”. Należało to zrobić o wiele lepiej.

5/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz