Punisher

Nie ma chyba brutalniejszej postaci w komiksach Marvela niż Punisher. Powstał w latach 70., stworzony przez Franka Romitę, Gerry’ego Conwaya i Rossa Andru miał w sobie więcej mroku niż jakikolwiek bohater tego uniwersum. Naprawdę nazywał się Frank Castle i był policjantem, który – wskutek mafijnych porachunków – stracił swoją rodzinę. Sfingował swoją śmierć, by jako Punisher samodzielnie wymierzał sprawiedliwość gangsterom. Innymi słowy, krwawa przeszłość i niepokojąca postać antybohatera. Jest też to pierwsza postać ze świata firmy Stana Lee przeniesiona na duży ekran (chociaż w USA trafił od razu na video).

Film Marka Goldblatta z 1989 roku luźno czerpie z komiksowego źródła, zachowując jedynie charakter postaci. Frank Castle ukrywa się w kanałach Nowego Jorku, wymierzając sprawiedliwość na własną rękę. W pięć lat wykończył ponad 120 osób, a jego jedynym łącznikiem ze światem jest pijaczek oraz informator Shake. Eks-glina jest ścigany przez dawnego partnera Jake’a Berkowitza, który jako jedyny uwaga go za żywego. W tym samym czasie rozbita mafia próbuje się zjednoczyć przez Gianniego Franco, jednak te plany chce złamać szefowa Yakuzy, decydując się na ryzykowny krok.

Sama historia nie brzmi jak coś skomplikowanego i przypomina kino klasy B. Reżyser – doświadczony montażysta filmowy – wie, jak utrzymać tempo oraz filmować sceny, by nie doprowadzić do znużenia. Jest dość tanio i zaskakująco kameralnie, co może podobać się fanom sensacyjnych akcji. Nie brakuje strzelanin, a finałowa konfrontacja nie jest pozbawiona bijatyki i orientalnego posmaku. te ostatnie momenty są najciekawsze z całego filmu, który wygląda oraz brzmi jak standardowy akcyjniak. Trudno się do czegoś przyczepić, ale brakuje czegoś wyróżniającego go z tłumu.

Zaś sam Punisher (przyzwoity Dolph Lundgren) wygląda fajnie w ciemnej kurtce oraz butach, ale na jego koszuli brakuje charakterystycznej białej czaszki. To trochę tak jakby Supermena pozbawić loga na klatce piersiowej – to nie ta sama postać. Reszta obsady radzi sobie dobrze (z tego grona wybija się Jeroen Krabbe i Kim Miyori), zaś brudny klimat ze świetnymi zdjęciami – zwłaszcza kanałów – potrafią zwrócić uwagę.

Z dzisiejszej perspektywy oraz paru inkarnacjach film Goldblatta trzyma się naprawdę nieźle i może dostarczyć wiele frajdy. Ale po obejrzeniu raczej nie zostanie na długo jak choćby wersja serialowa od Netflixa.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz