Guy Ritchie to reżyser z bardzo specyficznym stylem wizualnym. Ale po sukcesie „Porachunków” i „Przekrętu” Brytyjczyk spadł na samo dno. Wszystko przez swoją żonę, Madonnę oraz realizację katastrofalnego „Rejsu w nieznane”, który zakończył współpracę z producentem Matthew Vaughem i przyniósł 7 nominacji do Złotej Maliny. Ostatecznie wygrał 5 statuetek w tym za najgorszy film oraz reżyserię. Ritchie zrobił sobie przerwę, by wrócić z filmem „Revolver”, którego produkcją zajął się sam Luc Besson. Niestety, film poniósł w kinach porażkę i został uznany za drugą dużą wtopę w dorobku reżysera. Ale czy słusznie?

Bohaterem jest Jack Green – hazardzista oraz drobny kanciarz, który właśnie wychodzi z więzienia. Wpadł tam z powodu właściciela kasyna, Machę, doprowadzając go do upokorzenia oraz utraty pieniędzy. Po siedmiu latach odsiadki oraz dwóch latach przygotowań ma genialny plan na zemstę. Trafia na tajemniczą dwójkę facetów – Aviego oraz Zacha, co zajmują się lichwą i zatrudniają Jacka. Okazuje się, że mężczyzna jest poważnie chory, mając przed sobą tylko parę dni. W tym samym czasie Macha szykuje się do interesu z tajemniczym Jackiem Goldem, co kieruje całym półświatkiem, choć nikt go nie widział.

Wielu zarzucało, że narracja jest prowadzona w sposób chaotyczny i niezrozumiały. Bo jest masa przeplatających się wątków, pomieszana chronologia oraz – czasami zbyt częste – powtórzenia. To zdecydowanie, tak jak „Jeden gniewny człowiek”, bardziej poważny film w dorobku Ritchiego. Cała ta gangsterska otoczka, gdzie poznajemy całą historię konfliktu między Machą a Greenem oraz stworzenia przekrętu doskonałego jest tak naprawdę zasłoną dymną. Bo po drodze zaczynają mnożyć się kolejne pytania. Kim są Avi i Zach? Skąd oni tyle wiedzą o Greenie? Kim jest Sam Gold? Na czym polega cały kant? I jak to się wszystko skończy? Dialogi mogą wydawać się czasem pretensjonalne, wręcz bełkotliwe, zaś wplecione cytaty Makiaveliego i Cezara to droga na łatwiznę. O narracji z offu Greena nawet nie wspominam.

A jednak film intryguje. Dlaczego? Bo jest bardzo sprawną układanką, zmuszającą cały czas do myślenia. Również wizualne czaruje – nie tylko neonową estetyką kasyn, ale też celowym wykorzystaniem kolorów jak chłodny błękit basenu i solarium czy wycofana biel więziennej celi. Zabawa montażem i narracją to oczywistość w świecie Guya Ritchie, jednak parę sztuczek jest jeszcze w arsenale jak przeplatanka między „żywymi” ujęciami a animacją czy nietypowa praca kamery przy strzelaninie Sortera. A w tle jeszcze gra stylowa jazzowo-funkowa muzyka a’la lata 70, przypominając poprzednie filmy Anglika.

Obsada tutaj też błyszczy. Greena gra Jason Statham, który – tak jak ja – próbuje ogarnąć co się tu dzieje w tym świecie, działając mocno na ślepo. Bez odpowiedzi, nie wiedząc komu może zaufać i połączyć wszystkie kropki. Aktor jest zaskakująco wyciszony, niemal monotonnie wypowiada swoje kwestie, chociaż w jednej scenie pokazuje większe emocje (moment utknięcia w windzie). Równie interesujący jest Ray Liotta jako gangster Macha, ale jeśli spodziewacie się powtórki z „Chłopców z ferajny”, przeliczycie się mocno. Facet sprawia wrażenie twardego, wręcz narwanego zawodnika, to są jednak pozory. Słaby, przerażony, paranoiczny – takie jest prawdziwe oblicze Machy. Całość jeszcze uzupełnia pokręcony duet Vincent Pastore/Andre Benjamin (Avi i Zach), ale film kradnie Mark Strong jako Sorter. Wyglądający niepozornie jak księgowy jest mordercą, który nigdy nie pudłuje.
„Revolver” to zdecydowanie niepasujące do filmografii Guya Ritchiego dzieło. Pod płaszczykiem sensacyjno-gangsterskiej intrygi, mamy do czynienia z psychologicznym dramatem o walce ze swoim największym przeciwnikiem: swoim Ego. Może się ono różne nazywać: Green, Macha, Gold, jednak jest zawsze groźny i niebezpieczny, kiedy niespodziewanie przejmie kontrolę nad nami.
7/10
Radosław Ostrowski
