Czy was zaskakuje, że ze wszystkich filmów sportowych najczęściej na ekranie są pokazywane sporty kontaktowe? Boks, wrestling, MMA – bardzo dynamiczne, widowiskowe i efektowne. Ale czy jeszcze da się opowiedzieć coś interesującego w tej konwencji? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć biograficzny „Smashing Machine”.

Tytuł wziął się z pseudonimu Marka Kerra (Dwayne Johnson), jednego z pierwszych amerykańskich zawodników mieszanych sztuk walki. Problem w tym, że w Stanach taka dyscyplina była zakazana i takie zawody odbywały się głównie w Japonii. A to była końcówka lat 90., więc pieniądze nie są zbyt wielkie, tak samo jak wsparcie medyczne, trenerskie czy fanów. Jednocześnie zapaśnik ma dziewczynę Dawn (Emily Blunt), a ich relacja jest dość… wyboista, mówiąc delikatnie. By jeszcze bardziej skomplikować sprawę Kerr przegrywa swoją pierwszą walkę ze wściekłym Igorem Wowczanczynem (bokser Oleksander Usyk) i zaczyna się uzależniać od opioidów.

Safdie miesza tutaj motywy i tematy, przez co w efekcie dostajemy bardzo nietypowe kino sportowe. Nie brakuje tu walk, które są brutalne, lecz bardzo czytelnie zrealizowane i z dość zadziwiającą ilustracją muzyczną (jazzowa perkusja zmieszana z elektroniką). Reżyser bardziej próbuje pokazać skomplikowany portret człowieka pełnego pasji, walczącego z własnymi demonami, ego oraz toksyczną relacją z dziewczyną. Kerr jest zadziwiająco spokojny, mówiący niczym mistrz zen, rzadko pozwalający sobie na wyrażanie emocji. Ten dysonans oraz pokazana walka z uzależnieniem były dla mnie najmocniejszymi fragmentami tego filmu. Poza jedną sceną nie widzimy zażywania opiatu czy samego odwyku, lecz to, co potem. Jak pozostać trzeźwym i czystym, bez bycia nudziarzem oraz dalej funkcjonować. Jednak im dalej w relacji między Kerrem a jego panną, tym zaczyna się pojawiać więcej tarć, co niebezpiecznie skręca ku telenoweli. Do tego jeszcze mamy walkę ze swoim ego, treningi aż do ostatniej kropli potu oraz walki w Japonii. Można odnieść wrażenie, że Safdie próbuje złapać kilka srok za ogon i nie może się zdecydować w jakim kierunku pójść. Ale nawet w tym chaosie jest parę świetnych momentów – początek, przeplatający wywiad Kerra z wejściem na ring stylizowany na materiał telewizji; długie ujęcie Kerra idącego po przegranej walce do swojego pokoju i… płaczącego czy rozmowa z przyjacielem w szpitalu. Także same walki mają świetną choreografię, dynamiczny montaż i ogląda się to z dużym zaangażowaniem.

A wszystko to na swoich barkach dźwiga Dwayne „The Kamień” Johnson, który tutaj tworzy swoją najlepszą rolę w karierze. Kerr w jego wykonaniu jest zadziwiająco wyciszony, bardzo zniuansowany i subtelny. Taki wielki, ale bardzo wrażliwy misiek, choć niezbyt komunikatywny w intymnej relacji. Równie świetna jest Emily Blunt, choć jej postać nie jest zbyt łatwa do polubienia. Niemniej jest bardzo mocna chemia między nimi. Dla mnie jednak film skradł Ryan Bader w roli przyjaciela Marka Colemana. Ten zawodnik MMA jest bardzo naturalny w swojej roli, co w przypadku naturszczyków nie jest powszechne, ma swoje cudowne momenty (wspomniana scena w szpitalu), zaś w jego przyjacielską więź wierzy się bez zastrzeżeń. Tak samo w przypadku trenera Basa Ruttena, grającego samego siebie.

Dla mnie „Smashing Machine” to solidne kino, które może być początkiem nowego etapu w karierze Dwayne’a Johnsona jako aktora. Sam ten występ zostanie w bardzo głębokiej pamięci lata po premierze, nie mam co do tego wątpliwości i choćby dlatego warto zobaczyć.
7/10
Radosław Ostrowski
