Edward Sharpe and the Magnetic Zeros – PersonA

PersonA_album_art

Nazwa tego potężnego zespołu niewiele mi mówiła, ale znałem frontmana grupy – Alexa Eberta. Artysta ten zajął się pisaniem muzyki do filmów, co przyniosło mu uznanie i Złoty Glob za ścieżkę do filmu „Wszystko stracone”. Grupą kieruje od prawie 10 lat i do tej pory wydali trzy płyty, a wiosną tego roku wyszedł album nr 4.

Słuchanie „Persony” przypomina wejście do króliczej nory, co pokazuje 7-minutowy „Hot Coals”. Zaczyna się niczym folkowy numer od akustycznej gitary, do której nagle dołącza smęcący wokal Eberta, przestrzenna elektronika oraz jazzujący fortepian z perkusją. I w okolicach drugiej minuty dochodzą trąbki, co wywołuje konsternację, doprowadzającą do krótkich popisów fortepianu, płynnie zmieniając tempo. Dalej jest równie różnorodnie i nieszablonowo: szybki bas, akordeon z perkusją w niemal folkowo-elektronicznym „Uncomfortable” ociera się o psychodelię, akustyczne „Somewhere” z różnego rodzaju klaskaniami i podśpiewami czy strasznie chwytliwe „No One Like You”, gdzie rozsadza wszystkich fortepian z basem (strasznie klimatyczne i pełne pozytywnej energii). „Wake Up The Sun” brzmi niczym nutka z rasowego kryminału, gdzie szybki fortepian nakręca tempo całego utworu, by w finale wznieść się na epicki poziom.

Przerwą na złapanie oddechu jest odrobinę kabaretowy „Free Stuff” – to poczucie wywołuje we mnie tekst, zaśpiew oraz wykorzystane dęciaki. Kompletną zmianę klimatu czuć w melancholijnym „Let It Down” z marszową perkusją, minorowym fortepianem, a na koniec atakuje nas perkusja. I wtedy wchodzi na morza liryzmu, dzięki prześlicznemu „Perfect Time” oraz „Lullaby”, by w finale rozbawić swoją „The Ballad of Yaya”.

Sam Ebert ma głos niczym kameleon, dopasowując się do reszty, a nawet współtworząc klimat całości tak barwnej i bogatej, ze trudno przejść wobec tego kompletnie obojętnie. Każda piosenka tworzy spójną, odrębną całość, łącząc się w niesamowite przeżycie zapadające w pamięć na długo.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Rok przemocy

Rok 1981 dla Nowego Jorku był to najbrutalniejszy rok w historii. Nigdy wcześniej ani później nie popełniono aż tylu przestępstw i nie zabito tylu ludzi. I to w tym niepewnym czasie przyszło robić interesy Ablowi Moralesowi – kubańskiemu emigrantowi oraz biznesmenowi, zajmującemu się opałem. A dokładnie sprzedawaniem paliwa. Przeprowadza bardzo ważną transakcję, która przeniesie go do ekstraklasy – chodzi o kupno doków. Wpłaca wstępnie zaliczkę i ma 30 dni na dołożenie reszty, czyli półtora miliona dolarów. Wtedy zaczynają się kłopoty, bo ktoś bije kierowców, zastrasza pracowników i jakby tego było mało – śledztwo prowadzi prokuratura. Bohater ma dwa wyjścia – albo ogłosić bankructwo albo poprosić o pomoc rodzinę żony, czyli członków mafii.

rok_przemocy1

Nazwisko J.C. Chandora nie jest mi obce. Zadebiutował cztery lata temu ekonomicznym thrillerem „Chciwość”, dwa lata temu pokazał starcie Roberta Redforda z morzem („Wszystko stracone”), a teraz wraca z kryminałem o zacięciu społecznym.  Jednak jeśli spodziewacie się efektownych strzelanin, pościgów i eksplozji, to trafiliście pod zły adres. Chandor gra bardzo powoli, rezygnując z efekciarstwa na rzeczy psychologii oraz obserwacji społecznie. Jednak mimo tego braku ogólnie rozumianej akcji, potrafi skupić uwagę i trzyma w napięciu, stawiając na długie kadry, monologi oraz mroczny klimat. Morderstwo, korupcja, zastraszanie – czy można pozostać uczciwym wobec takich zagrożeń? Oto jest pytanie. Chandor nie daje na to pytanie łatwych odpowiedzi, tylko  przygląda się naszemu bohaterowi, będącemu w potrzasku, spychając szukania rozwiązania zagadki, kto stoi za tymi nieszczęściami.

rok_przemocy2

Chandor dba o styl, czasami (głównie nocne ujęcia) przypominają czasem fotografie z sepii.  Z czasem pojawia się napięcie i niepokój związany z następnym posunięciem Abla oraz wyczekiwaniem na moment, w którym pęknie jego charakter. Wiarygodność tego bohatera to zasługa znakomitego Oscara Isaaca (wygląda w tym filmie troszkę jak młody Al Pacino), tworzącego bardzo zniuansowany portret uczciwego biznesmena na rozdrożu. Zawsze opanowanego i skoncentrowanego. W opozycji do niego znajduje się jego żona w wybornej interpretacji Jessiki Chastain. Wyszczekana, bardziej porywcza i cyniczna kobieta z potężnego rodu mafijnego nie jest przyzwyczajona do znoszenia obelg i ataków. Czuć chemię między tą dwójką, tym większa szkoda, że razem pojawiają się tak rzadko, bo iskrzy i to mocno. Poza tym duetem mocno wspierają się świetni Albert Brooks (śliski prawnik Andrew Walsh, przyjaciel rodziny) oraz David Ovoyedo (zdeterminowany służbista prokurator Lawrence), dokładając cegiełkę do całości.

rok_przemocy3

W USA „Rok przemocy” porównywano do dzieł Sidneya Lumeta, który w konwencji kina gatunkowego tworzył kino zaangażowane społecznie. I to podobieństwo czuć w filmie Chandora, który coraz bardziej się rozwija, stając się jednym z najciekawszych reżyserów młodego pokolenia. Czekam na kolejny film.

8/10

Radosław Ostrowski

Alexander Ebert – All Is Lost

All_Is_Lost

Kino lubi wyzwania i nietypowe przedsięwzięcia, zwłaszcza opowieści o ludziach walczących z naturą, samymi sobą, a ostatnio nawet z kosmosem. Czymś takim na pewno jest film „All Is Lost” opowiadający o starym marynarzu (prawie nie odzywający się Robert Redford), który po zderzeniu z kontenerem podejmuje walkę o utrzymanie się na morzu. Wyszło z tego naprawdę niezłe kino, choć bardzo wymagające i dość spokojne. Ale o filmie już powiedziałem, więc skupie się na warstwie muzycznej, która ku wielkiemu zaskoczeniu otrzymała w tym roku Złoty Glob.

ebertAutorem jest debiutujący w muzyce filmowej Alexander Ebert – multiinstrumentalista oraz frontman zespołu Edward Sharp and the Magnetic Zeros. Innymi słowy, twórca muzyki alternatywnej. W samym filmie muzyka tworzy bardzo solidne tło, budując klimat samotności i potęgi oceanu, dlatego dominuje tutaj elektronika, ocierająca się miejscami o ambient. Jednak w przeciwieństwie do choćby „Grawitacji”, jest ona bardziej przystępna i łatwiejsza w odbiorze, z większym wpływem żywego instrumentarium. Głównie tutaj wyraźnie słyszalna jest gitara akustyczna, trochę przypominająca twory Gustava Santaolalli („All is Lost”), choć jeszcze pojawiają się różne dzwoneczki czy męski wokal przechodzący w gwizd („Virginia’s Dream”).

To są jednak momenty wytchnienia i w miarę bezpieczne na tej ścieżce. Bo i musiał się tu pojawić underscore, podkreślający elementy „walki” naszego marynarza ze statkiem, sztormem i brakiem wody. Wtedy jest trochę mniej przyjemnie, choć kompozytor próbuje ta ciężką elektronikę (imitacje ptaków, przerobione wokale) okrasić uderzeniami bębnów („The Infinite Breed”) czy pozorując spokój, delikatna gitarą oraz smyczkami, by gwałtownie podkręcić atmosferę uderzeniami pałeczek,  fortepianem oraz elektroniką („Dance of Lilies”). Choć zdarzają się i momenty monotonne jak „The Instincts of Boredom”.

Za to największe emocje serwuje nam finał podzielony na trzy utwory. Najpierw jest bardzo spokojny „Somewhere in the Midnight of Summer” z delikatna elektroniką, dzwonkami, Hammondem, gitarą oraz piękną żeńską wokalizą, następnie gitarowy „Excelsior and the All Day Man” oraz bardzo poruszająca piosenka „Amen” w wykonaniu samego Eberta z bardzo poruszającymi smyczkami i fortepianem.

Ebert tym debiutem pokazuje się jako nieszablonowy twórcy, który tworzy muzykę nie tylko pasująca do ekranu, ale także jest bardzo przystępny i przyswajalny poza nim. Co w przypadku takiego filmu, wydaje się zadaniem prawie niemożliwym. Zaskakująco fajny album, jakkolwiek to zabrzmi.

7,5/10

Radosław Ostrowski


All Is Lost

Bohaterem tego dość oszczędnego filmu jest stary marynarz, który wypłynął jachtem w rejs. Po wybudzeniu odkrywa, że jego jacht zderzył się z kontenerem, co spowodowało dziurę. Ale wkrótce zbliża się sztorm i mężczyzna musi zmierzyć się z siłami natury.

lost1

J.C. Chandor, który dwa lata temu zadebiutował „Chciwością”, tym razem zrobił bardzo oszczędny film, gdzie mamy morze, jacht i Roberta Redforda, który praktycznie się nie odzywa (chyba ze woła o pomoc). Innymi słowy jest to coś, co nazywam kinem survivalowym, czyli walkę człowieka z naturą. Jak walczyć, gdy pada prąd, nie ma radia, a sztorm niszczy jacht. Nie ma tutaj efektów specjalnych, dynamicznej akcji czy szalonego tempa. Wielu to może zniechęcić, choć wyszło z tego naprawdę niezłe kino, zaś Redford jest w świetnej formie jako doświadczony, małomówny marynarz. Czasem tempo jest dość spokojne i monotonne, a materiał wydaje się bardziej na krótki metraż, jednak efekt jest całkiem przyzwoity. I tyle.

6/10

Radosław Ostrowski