Wiking

Nic tak nie napędza mężczyzny jak zemsta, zwłaszcza w czasach propagujących takie wartości jak „honor, więzy krwi, bogowie, przeznaczenie”. Taka jest era Wikingów przełomu IX i X wieku, którą postanowił odtworzyć Robert Eggers. Już w poprzednich, niezależnych filmach grozy pokazał jak przekonująco rekonstruuje mentalność oraz światy przeszłości ludzi. W „Wikingu”, gdzie scenariusz współtworzył z islandzkim poetą Sjonem.

Historia dotyka młodego księcia Amletha (brzmi jak Omlet albo jak się przestawi literkę, wychodzi imię pewnego duńskiego księcia ze sztuki pewnego Słynnego Anglika) – syna króla Aurvandila (Ethan Hawke). Król jak to król wraca z wyprawy, przynosząc ze sobą łupy, niewolników oraz zostawiając za sobą śmierć i zgliszcza. Po odbyciu rytuału, który ma zmienić chłopca w mężczyznę, król zostaje zamordowany przez swojego brata Fjolnira, zaś chłopcu udaje się uciec. Wiele lat później już jako dorosły mężczyzna jest berserkerem, zabijając i plądrując wszystko. Ale dla niego liczy się tylko jedno: Pomszczę cię, ojcze! Uwolnię cię, matko! Zabiję cię, Fjolnirze! Tylko jak się do wuja-królobójcy się dostać?

Ale jeśli spodziewacie się, że cały film to będzie krew, zabijanie, jeszcze więcej krwi, flaki, latające kończyny, KREEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEW – Eggers nie idzie w tak prostym kierunku. Owszem, czuć tutaj inspirację zarówno skandynawskimi sagami czy „Conanem Barbarzyńcą”, ale też unosi się duch „Zielonego Rycerza”. Czyli mamy magię, wiedźmy, wizje, rytuały mające albo zyskać przychylność bogom, albo pomóc w realizacji ich celu. Albowiem los ludzi i bogów przypieczętowany jest od dawna, przędzony nicią życia. Wszystko z brudem, surowością oraz bez upiększania, mimo większego budżetu (ponad 70 milionów). Czuć tutaj imponujące przywiązanie do detali, zaś wszelkie rytuały oraz zwyczaje są pokazane z całą bezwzględnością i odrobiną psychodelii. Im dalej jednak w las, tym cała ta zemsta Amletha przestaje mieć sens. Nie tylko dlatego, że jego „wróg” (Claes Bang) został wygnany na Islandię, gdzie ma tylko jedną farmę z grupką niewolników, to okazuje się, iż nie wiedział pewnych rzeczy. Pojawia się nurtujące pytanie: czy dalej iść tą ścieżką? A może się z niej wycofać i zacząć nowe życie? Jednak w czasach, gdy mężczyzna-wojownik ma przeznaczenie zginąć w walce, by potem wejść do Valhalli albo żyć w hańbie do późnej starości – wybór mógł być tylko jeden. Aczkolwiek jest nadzieja w postaci Olgi (Anya Taylor-Joy), czyli schwytanej w Rusi wiedźmie, która staje się jego wspólniczką w zbrodni. Potem się sprawy komplikują.

Eggers bardzo mocno buduje napięcie, by eksplodować w bardzo brutalnej przemocy, która też wygląda niesamowicie. Zachwycające są zdjęcia Jarina Blaschkego, gdzie bezwzględnie piękna przyroda (wszystko kręcone w naturalnym oświetleniu, z drobnym wsparciem świec i pochodni) pasuje do bezwzględnego, surowego świata. Przemoc jest pokazywana bez kompromisów oraz czasem w długich ujęciach, przypominając jak głęboko w każdym z nas siedzi dzikie zwierzę. A to najbardziej pokazuje Amleth, idealnie zagrany przez Alexandra Skarsgarda. Takiej chodzącej furii jak podczas ataku na wioskę nie widziałem nigdy, chociaż ma momenty pokazujące jego skonfliktowanie wobec odkrywanych informacji. Zresztą cała obsada błyszczy: od zjawiskowej (jak zawsze) Anji Taylor-Joy przez mrocznego i niejednoznacznego Claesa Banga (Fjolnir) po zaskakującą Nicole Kidman (Gudrun) oraz mocnego Ethana Hawke’a (choć nie spędza zbyt wiele czasu na ekranie jako król Aurvandil). Plus parę drobnych epizodów, zapadających mocno w pamięć.

Powiedzieć mogę, że „Wiking” to najbardziej przystępny film w dorobku Eggersa, który nie stępił swojego autorskiego sznytu. Produkcja historyczna w pełni odtwarzająca nie tylko rekwizyty oraz dekorację, lecz mentalność tego okresu. Brutalnego, bezwzględnego, szorstkiego i surowego.

8/10

Radosław Ostrowski

Mała doboszka

Jest rok 1979. Charlie Ross to młoda, aspirująca, brytyjska aktorka z małego teatru. I jak każda chce otrzymać rolę, która da jej szansę przebicia się. Wszystko się zmienia w momencie, gdy cała trupa dostaje zaproszenie do Grecji. Tam pojawia się tajemniczy mężczyzna, który zwraca na siebie uwagę dziewczyny. Kiedy zabiera ją na nocną przejażdżkę, nawet nie wie w jaką poważną kabałę się pakuje. Bo tajemniczy mężczyzna jest agentem Mossadu, zaś dziewczyna dostaje najtrudniejszą rolę w swojej karierze.

mala doboszka1

Ostatnio często pojawiają się adaptacje szpiegowskich thrillerów Johna le Carre. Tym razem znowu siły połączyło AMC i BBC, tworząc „Małą doboszkę”, a reżyserią zajął się Chan-wook Park. Już jest dziwnie, prawda? Ale sama opowieść do łatwych też nie należy, ponieważ – jak to w szpiegowskim dreszczowcu – mamy tutaj prowadzoną grę. Anglosasi nazywają to „smoke and mirrors”, gdzie wiele rzeczy zostaje ukrytych i stopniowo zaczynamy wszystko układać w jedną całość. A nasza bohaterka krąży wokół całej hecy i musi się w tym wszystkim odnaleźć, zachowując wiarygodność swojej roli. A cóż to za rola, spytacie. Ja odpowiem krótko: dziewczyny z zachodu, która dotrze do palestyńskiej komórki terrorystycznej pod wodzą niejakiego Khalila. Infiltracji musi dokonać dziewczyna z Zachodu, bo to one są przez nich werbowane i musi mieć odpowiednie poglądy. A że są to czasy bardzo intensywnej wojny Izraela z Palestyną, więc gra toczy się o wysoką stawkę.

mala doboszka5

Reżyser jeszcze opowiada to wszystko w bardzo swoim stylu. Czyli jest tutaj zabawa montażem w scenach, kiedy wypowiedzi różnych postaci (Michela oraz podszywającego się Gadiego) zaczyna się nakładać na siebie, jest pomieszana chronologia czy jak na początku odcinka trzeciego nagle cofamy się – dosłownie – do paru chwil przed. Także przeskoki z postaci na postać są pokazane w sposób bardzo płynny, dodając dynamiki całej opowieści. Opowieści toczącej się bardzo spokojnie, bez efekciarskiej akcji, gdzie napięcie wynika z pilnowania się. Żeby nie zdradzić się przed obcymi, bo błąd może kosztować życie. Czuć to w takich scenach jak spotkanie z niemieckim duetem Helga i Anton, przesłuchaniu Salima w zamkniętym pomieszczeniu. W tych momentach napięcie jest wręcz na granicy fotela, co wydawało się trudne do osiągnięcia.

mala doboszka2

Park nawet pozornie proste sceny rozmów inscenizuje w sposób bardzo kreatywny. Albo opierając całość na szybkich zbliżeniach, albo używając długich ujęć i pokazując cała akcję z daleka (porwanie Anny Witgen z auta), przez co nie ma miejsca na nudę. Ale też jesteśmy w różnych miejscach od Niemiec przez Grecję aż do Libanu (najbardziej intensywny fragment) oraz finału w Londynie. Wizualnie wygląda to pięknie, z bardzo nasyconymi kolorami oraz ciągłym wyczekiwaniem tego, co może nadejść. Nie brakuje mocnych dialogów, cierpkiego humoru, imponującej scenografii oraz niesamowicie wyglądających kostiumów.

mala doboszka3

To wszystko jednak nie zadziałałoby, gdyby oprócz wspaniałej reżyserii nie byłoby znakomitej obsady. Wszystko na swoich barkach trzyma absolutnie genialna Florence Pugh jako Charlie. Aktorka musiała niemal non stop pokazywać różne emocje, przez które musi lawirować w zależności od okoliczności: wściekłość, gniew, smutek, siłę, spryt. Jednocześnie jest trzymana w nieświadomości, co jeszcze bardziej jej utrudnia zadanie, próbując zachować nerwy na wodzy. Łatwo było tą rolę schrzanić, ale wszystko zostało pokazane znakomicie. Równie wyborny jest Michael Shannon w roli Martina Kurtza, czyli szefa komórki wywiadowczej Mossadu. I choć wydaje się to rola nieciekawa, bo to koleś w prochowcu, znoszonym garniturze oraz dużych okularach, nie dajcie się podejść. Opanowany, skupiony, bardzo analityczny umysł godny szachisty, nie bojący się stosować manipulację czy kłamstwa. Troszkę przypominał mi George’a Smileya, a to jest dobre skojarzenie. No i trzeci wierzchołek trójkąta, czyli Alexander Skarsgard jako Gadi. Kiedy go poznajemy jest tajemniczy, czarujący, ale z czasem też próbuje się odnaleźć i jest w konflikcie. Bo z jednej strony musi być kimś w rodzaju przewodnika dla Charlie, a z drugiej zaczyna mu na niej zależeć. Nawet za bardzo, choć stara się to ukrywać, a gra jest trudniejsza. Reszta postaci także wypada bardzo dobrze, mimo nie zawsze dużego czasu.

mala doboszka4

Dla mnie „Mała doboszka” to najlepszy nie-bondowski tytuł szpiegowski ostatnich lat. Wszystkie klocki są tutaj na właściwym miejscu i nadal działają, a mimo spokojnego tempa napięcie jest bardzo intensywne, wręcz namacalne. Taki poziom osiągają tylko mistrzowie.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Bez słowa

Futurystyczny Berlin. To tutaj przybywa amisz Leo – pozbawiony głosu barman, spotykającym się z niebieskowłosą Naadirah, pracującej w tej samej knajpie. Ale pewnego dnia kobieta znika, a nasz niemy protagonista wyrusza na jej poszukiwania. Tylko, że miasto nie jest przyjazne, a Leo jest technologicznym analfabetą, co na pewno nie pomaga.

bez_slowa1

Kolejne dzieło Netflixa, który daje twórcą dużą swobodę oraz dużo kasy na realizację swoich projektów. Tym razem dołączył do nich Duncan Jones, odpowiedzialny choćby za świetny „Moon”, a „Bez słów” to próba zrobienia własnej historii w cyberpunkowym duchu znanym z „Blade Runnera” czy nowego „Ghost in the Shell”. Cała historia toczy się dwutorowo. Z jednej strony mamy niemego Leo, z drugiej mamy amerykańskiego dezertera, Cactusa Billa, który pracuje jako chirurg w półświatku, chcącego się wyrwać z Berlina. Wszystko to się splata w finale, ale po drodze będzie dość różnie. Film wizualnie potrafi zachwycić i przypomina to, co w cyberpunkowej klasyce znamy, jednak całość ma taki noirowy klimat. Czyli jest wiele tajemnic, brudnych układów, zagadek. Tylko, ze cała intryga związana z Leo zwyczajnie nudziła, kompletnie nie angażując. Powoli (zbyt) odkrywamy elementy układanki, ale to wszystko wydaje się bardzo mechaniczne, a zarówno Leo, jak i ta dziewczyna kompletnie mnie nie obchodziły. Znacznie ciekawszy oraz bardziej angażujący jest wątek związany z wojskowym, gdzie mamy sporo humoru oraz silniejszą motywację. No i te zajebiste wąsy, których nie da się zapomnieć, a partnerujący mu kumpel Duck ma też swoją niepokojącą tajemnicę.

bez_slowa2

Podoba mi się to, że ci bohaterowie nie są (poza Leo) jednowymiarowi. Audio-wizualnie też to wygląda porządnie, wręcz nawet ładnie, muzyka odpowiednio buduje nastrój, jednak środek historii się rozłazi, a nadmiar wątków pobocznych budzi poczucie niedosytu. Tak samo aktorsko się nie broni do końca. Zawodzi Alexander Skarsgard w roli niemowy Leo, bo mimo kilku ciekawych scen, pozostawał kompletnie obojętny. Ale całość kradnie fantastyczny Paul Rudd, mający wiele luzu, troszkę chamskich pyskówek oraz grający na kontraście Justin Theroux (Duck) mocno zapadają w pamięć.

bez_slowa3

„Bez słów” nie zmieni stosunku widzów wobec Netflixa, który próbuje zdobyć uwagę kinomanów. Niby ambitne SF, ale wizualnie bardzo puste w środku, co strasznie boli.

5/10

Radosław Ostrowski

Wyznania nastolatki

San Francisco, lata 70. To w tych czasach przyszło żyć Minnie Goetse – 15-latce, mieszkającej z matką i siostrą. I jak każda nastolatka, przechodzi okres dojrzewania i odkrywania swojej seksualności, a dokładniej pierwszej miłości. Dziewczyna, marząca o karierze rysowniczki, zakochuje się – to dobrze. Ale obiektem jej miłości jest chłopak jej matki Monroe – to mniej dobrze.

wyznania_nastolatki1

Filmy o dojrzewaniu to spora półka produkcji i temat w zasadzie trudny, gdyż jest on niemal do bólu ograny. Podobnie wydaje się sprawa z debiutem Marielle Heller, jednak reżyserka znalazła pewien klucz do tej pozornej opowieści o wchodzeniu w dojrzałość. Nie popada ani w przesadny romantyzm, ani w brutalne zderzenie z rzeczywistością, zakończone wykluczeniem czy odrzuceniem reszty otoczenia. Uderza z jednej strony subtelność w pokazaniu pierwszego zauroczenia i szukania swojego miejsca, z drugiej dość otwarte podejście w sprawach seksu, pokazując go bez pruderii, ale i bez wulgarności – to jest prawdziwy wyczyn.

wyznania_nastolatki2

Wszystko to jest pokazane z perspektywy Minnie i ubrane w formę pamiętnika, gdzie nasza bohaterka głosem z offu opowiada. Wplecione są tutaj komiksowe ilustracje, pokazane w odrobinę surrealistycznym stylu i dodając odrobiny humoru. Dzięki temu łatwiej mi było wejść w ten świat i polubić Minnie – troszkę ekscentryczną dziewczynę, która tak naprawdę szuka tego, czego każdy człowiek: szczęścia. Wszystkie zdarzenia kształtują ją i zmieniają. Plusem jest też odtworzenie klimatu lat 70. – magnetofon z kasetami, plakaty pod łóżkiem, ubrania i muzyka z epoki, gdzie jeszcze czuć ducha hipisówki.

Całość ta nie byłaby wiarygodna, gdyby nie dobre aktorstwo. Pozytywnie mnie zaskoczyła Kirsten Wiig (matka), która pokazuje się wbrew komediowemu emploi oraz przystojny Alexander Skarsgard (Monroe), którzy gubią się, bywają słabi i nieustannie walczą. Zwłaszcza Wiig, która nie ma stałej pracy, imprezuje i nie do końca radzi sobie jako matka. Ale i tak wszystko jest podporządkowane zjawiskowej Bel Powley. Minnie w jej wykonaniu to zakompleksiona dziewczyna, która powoli zaczyna dojrzewać i zmienia się w twardą, niezależną kobietę, świadomą swojej atrakcyjności, nie potrzebującej żadnego męskiego wsparcia. Bez niej tak naprawdę (i pewnej ręki Heller), to byłaby kolejna nastoletnia historia jakich tysiące.

wyznania_nastolatki3

„Wyznania nastolatki” to jedna z najciekawszych produkcji skierowana dla wchodzącego w okres nastoletni, podchodzący do ich problemów szczerze i bez moralizatorstwa, nuty fałszu. Ostatnim takim filmem dla mnie była „Moja łódź podwodna” Richarda Ayoade z 2010 roku, więc trochę czasu minęło. Czekam na następny film od pani Heller.

7,5/10

Radosław Ostrowski