Najdłuższy marsz Billy’ego Lynna

Irak – wojna, w którą Amerykanie przestali wierzyć i podzieliła mieszkańców tego kraju tak samo jak kiedyś Wietnam. I nie ma co się dziwić, bo motywacje okazały się wielkim kłamstwem (nie było broni masowego rażenia), społeczeństwo padło ofiarom manipulacji, a heroizm i poświęcenie żołnierzy wystawiane są na ciężką próbę. Dlatego ten naród potrzebuje bohaterów, by wierzyć, że ta wojna ma sens. Kimś takim jak Billy Lynn – 19-letni chłopak z Teksasu, który stanął w obronie ranionego dowódcy, sierżanta Shrooma. I to staje się pretekstem do krajowego tournée.

billy_lynn1

Tym razem o wojnie w Iraku postanowił opowiedzieć Ang Lee – jeden z najbardziej intrygujących reżyserów spoza Ameryki, który przygląda się temu krajowi dość uważnie. Tym razem oparł swoją opowieść na książce Bena Fountaina, bardzo krytycznie odnoszącej się do wojny. I nie tylko, bo reżyser miesza tutaj trzy przestrzenie czasowe. Pierwsza, czas wojny z kulminacyjnym momentem ataku wygląda porządnie. Druga to powrót Billy’ego do rodziny oraz jego relacja z siostrą, przeciwniczką wojny. Trzecia to występ dla telewizji podczas meczu footballu amerykańskiego w Święto Dziękczynienia. I wszystkie te wątki przeplatają się ze sobą, pozornie wywołując wielką konsternację, ale wychodzi z tego bardzo spójne dzieło.

billy_lynn2

Lee dotyka tutaj wiele rzeczy. Z jednej strony mamy poczucie lojalności oraz silne przywiązanie do drużyny, ale z drugiej Billy zaczyna dostrzegać bezsensowność nie tyle działań wojny, ile postawy społeczeństwa wobec żołnierzy. Niby doceniają to, co robisz i są w szoku, ale tak naprawdę chcą cię wykorzystać do celów propagandowych (brzmi jak „Sztandar chwały”), obiecuje się im złote góry (dużą kasę za ekranizację), ale i tak będą musieli wrócić na wojnę. By jeszcze bardziej podkręcić immersję, reżyser nakręcił całość z kamerami w prędkości 120 klatek na sekundę w formacie 4K, co było przyczyną komercyjnej porażki, bo nie było tyle kin, gdzie można było pokazać tą wizję. Czy ta immersja działa? Dla mnie ta bardzo intensywna płynność wywołuje dość surrealistyczne doznania, jakby to wszystko się działo na moich oczach. I to dotyczy zarówno sceny batalistycznej, jak i widowiska na stadionie, gdzie nie brakuje efekciarskich popisów oraz fajerwerków. A wszystko polane jest bardzo gorzkim finałem, zostawiając losy bohatera pod znakiem zapytania.

billy_lynn3

Lee świetnie realizuje film, ale aktorsko nie brakuje tutaj paru strzałów na oślep. Dramatyczne oblicze próbuje pokazać Vin Diesel (sierżant Shroom), jednak brzmi bardzo średnio. Dialogi w jego wykonaniu (pełne karmy oraz odniesień do filozofii hinduskiej) przyprawiają o ból uszu, a sama postać wydaje się nieciekawa. Kontrastem dla niego jest dość wyrazisty Garrett Hadlund (sierżant Dunn), który jest twardy, acz uczciwy i ma kilka mocnych scen. Solidnie prezentuje się za to Kristen Stewart (siostra), co dla wielu może być ogromnym zaskoczeniem, a tło tej postaci potrafi poruszyć. Podobnie zaskakuje Chris Tucker (cwany Albert) oraz Steve Martin (śliski Oglesby) w zupełnie nie komediowych rolach. A jak sobie radzi debiutujący Joe Alvyn? Lynn w jego wykonaniu to bardzo zagubiony chłopak rozdarty między lojalnością, a chęcią prowadzenia zwykłego życia. I to wszystko pokazuje wiarygodnie do samego końca, za pomocą oszczędnych środków (tutaj oczy robią wielka robotę).

Ktoś powie, że opowiadanie o Iraku jest już pozbawione sensu, zwłaszcza będąc bardzo krytycznym do tego wydarzenia. Jednak Lee w swojej eksperymentalnej formie trafia w punkt, nawet jeśli motywy wydają się dziwnie znajome, to jednak unika patosu oraz napuszenia. Hipokryzja tego kraju nie przestaje mnie zadziwiać.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Rozważna i romantyczna

Anglia, wiek XVIII. Gdy umiera Henry Dashvwood, zgodnie z prawem jego majątek otrzymuje jego syn John. Wbrew jego woli, zmusza macochę i jej trzem córkom opuścić domostwo. W końcu trafiają do letniego domu sir Johna Middletona. Najstarsze córki Elinor i Marianne w tym czasie przeżywają miłosne uniesienia. Starsza w młodym i lekko nieśmiałym Edwardzie Ferrarsie, zaś młodsza w pewnym siebie Johnie Willioghby.

rozwazna1

Jane Austen  jest jedną z najpopularniejszych pisarek angielskich wszech czasów, a ilość adaptacji jej książek jest tak wielka, że nie da się tego wymienić na wszystkich palcach jakie ma człowiek. „Rozważna i romantyczna” też była przenoszona parokrotnie, zaś najbardziej znanej adaptacji dokonał w 1995 roku Ang Lee. I były wątpliwości, co do wyboru reżysera, ale zostały one szybko rozwiane. I bardzo przekonująco odtwarza realia XVII-wiecznej Anglii, gdzie konwenanse mocno ograniczały relacje międzyludzkie (zwłaszcza miedzy kobietą a mężczyzną), a o ich przeszłości nie decydowała miłość, ale pozycja społeczna i stan posiadania (co widać w niemal każdej scenie rozmów). Na szczęście dzisiaj to nie jest problem, jednak wróćmy do filmu, w którym nie zabrakło odrobiny humoru (głównie ironicznego), pięknych kostiumów i zdjęć oraz eleganckiej muzyki pachnącej realiom. Zaś cała historia jest naprawdę wciągająca i prowadzona pewną ręką.

rozwazna3

I jedno co najważniejsze – zagrane jest to po prostu wyśmienicie. I tutaj mam na myśli nie tylko główne role, ale nawet drobne epizody, co jest dość sporą rzadkością (z drugiej strony mając do dyspozycji takich aktorów jak Tom Wilkinson, Imelda Stauton, Hugh Laurie czy Roberta Hardy nie można było narzekać). Jednak najbardziej uwagę skupiają dwie panie i jeden pan – Emma Thompson (rozważna Elinor – stonowana, powściągliwa), Kate Winslet (Marianne – romantyczna, nie ukrywająca swoich emocji) i Alan Rickman (pułkownik Brandon – skryty dżentelmen z tajemnicą). Wszyscy troje są rewelacyjni i patrzy się na nich z wielką przyjemnością. Trochę w ich cieniu jest Hugh Grant, który jednak nadal potrafi zauroczyć.

rozwazna2

Mimo upływu wielu lat, film Anga Lee nadal pozostaje wyborną pozycją w jego dorobku. Choć to melodramat ,czyli gatunek traktowany przez krytykę i większość mężczyzn za coś nie wartego uwagi, jest to najwyższej próby produkcja, która naprawdę potrafi przykuć uwagę i poruszyć. A to się zdarza naprawdę nielicznym.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Życie Pi

Ang Lee jest bardzo znanym reżyserem, który mierzy się z każdą konwencją i gatunkiem – od melodramatu po western, co w przypadku azjatyckiego twórcy mieszkającego w Hollywood jest sporym osiągnięciem. Tym razem opowiada dość niezwykłą opowieść o rozbitku, który opowiada ją pisarzowi. Pi Patel był młodym chłopakiem, mieszkającym w Indiach, jego rodzice prowadzą zoo. Ale bieda zmusza ich i zwierzęta do opuszczenia Indii i wypłynięcia do Kanady. Jednak podczas podróży dochodzi do sztormu, na skutek którego Pi wpada do szalupy ratunkowej i jako jedyny ocalał. Poza nim jest jeszcze niejaki Richard Parker – tygrys bengalski.

pi1_400x400

Jednak cała historia opowiedziana przez Patela (dorosły – Irrfan Khan; młody – Suraj Sharma; obydwaj świetni) brzmi dość nieprawdopodobnie (wyspa pożerająca ludzi, której nikt nie widział czy relacja z tygrysem), a jednak wydawała mi się przekonująca. Sam nie jestem w stanie powiedzieć o tym tak, byście uwierzyli. Tresura tygrysa, który poza nim jest jedynym ocalałym i tak samo jak Pi walczy o przetrwanie. Sama opowieść jest dla reżysera pretekstem do pokazania wiary w Boga jako pewnej siły napędowej. Nasz bohater wierzący w trzech bogów (Krisznę, Chrystusa i Allaha), dostrzega ich praktycznie we wszystkim co się dzieje, wzywa ich w momentach kompletnego zwątpienia. Czy dzięki niemu przeżył? A może mu się to przewidziało z powodu wyczerpania i zmęczenia? Czy druga historia opowiedziana Japończykom z zabijaniem i okrucieństwem w tle jest bardziej prawdziwa? Na te pytania poszukajcie odpowiedzi w kinie.

Poza samą otoczką, nie można zwrócić uwagi na rewelacyjne wręcz zdjęcia Claudio Mirandy, który tu wspina się na wyżyny swoich możliwości – niepozbawione szerokich planów (ujęcia łódki pokazane z góry), pięknych wizualnie ujęć (pokazanie ławicy latających ryb czy burza to mistrzostwo świata) z dyskretnymi efektami specjalnymi (chmury) i bardzo precyzyjnie zmontowane. To najlepszy wizualnie film jaki widziałem w tym roku, w dodatku świetnie zmontowany z bardzo klimatyczną muzyką Mychaela Danny. A wszystko to reżyser trzyma w ryzach i w pełni kontroluje całość. I tak się powinno robić kino.

8/10

pi2_400x400

Radosław Ostrowski