Pakt – seria 1

Warszawa – miasto najbardziej znane z dwóch rzeczy: bycia stolicą kraju, gdzie stykają się wielka polityka oraz biznes, a także z powodu lokalizacji. Albowiem miasto to leży między Pruszkowem a Wołominem. Tutaj też działa gazeta „Kurier”, gdzie pracuje Piotr Grodecki (Marcin Dorociński). Dziennikarz prowadzi śledztwo w sprawie przekrętów finansowych w firmie, której dyrektorem operacyjnym jest jego brat Daniel (Jacek Poniedziałek). Sprawa wydaje się zamknięta, kiedy Daniel popełnia samobójstwo podpalając się. 9 miesięcy później dzieje się jednak coś dziwnego, a dokładnie notariusz przekazuje pakiet od zmarłego Daniela. Tam znajduje się lokalizacja i godzina, zaś na miejscu jest świadkiem samobójstwa biznesmena Andrzeja Bogusza. Piotr razem z zaprzyjaźnioną agentką CBŚ Weroniką (Marta Nieradkiewicz) próbuje odkryć cała tą tajemnicę.

Stworzony przez HBO serial Marka Lechkiego jest remakiem norweskiego mini-serialu „Układ”. Nie znam tego dzieła, niemniej czuć tutaj pewną „skandynawskość” w klimacie. Bardzo chłodnym, niemal wypranym z kolorów świecie pełnym mroku, tajemnic, manipulacji i tajemnicy. Warszawa tak groźnie i niepokojąco nie wygląda tak później (może w „Ślepnąc od świateł”), gdzie nie do końca wiadomo komu można zaufać. Wróg wydaje się bardzo potężny, działający o krok przed bohaterami, co może skończyć się: a) poczucie paranoi i ciągłego osaczenia, b) zastraszeniem i poczuciem bezsilności, c) śmiercią. Przez co niemal cały czas trzeba było uważnie śledzić i łączyć wszystkie elementy układanki. Dawkowanej bardzo powoli, bez pośpiechu, gdzie cały czas czuć zagrożenie. Nawet politycy nie wydają się być bezpieczni, o czym przekonuje się minister gospodarki Skalski (Adam Woronowicz).

Sama intryga jest więcej niż sprawnie opowiedziana, z paroma zaskoczeniami i twistami. Do tego jeszcze mamy tu spojrzenie na świat mediów, gdzie bardziej liczy się klikalność czy chronienie tyłka samej gazecie i redakcji. Krótko mówiąc pogoń za newsem zamiast weryfikacji źródeł, co bardzo pomaga manipulować dziennikarzy. I to też jest źródłem konfliktu między naczelnym (Andrzej Konopka), a szefem działu (Witold Dębicki), co jest zgrabnym wątkiem pobocznym. To jednak jest niejako przy okazji, nadal pozostając dziennikarskim śledztwem. Kolejne powiązania, postacie oraz pozostający w cieniu ludzie Paktu, którzy dość brutalnie wymuszają lojalność. Jest naprawdę niepokojąco, tajemniczo i mrocznie.

Jedyną bardzo poważną wadą jest w zasadzie dźwięk, czyli miejscami bardzo niezrozumiałe dialogi. Co jest poważną dolegliwością większości polskich produkcji czy zakończenie, gdzie pozostaje parę znaków zapytania. Za to absolutnie błyszczą aktorzy. Marcin Dorociński potwierdza klasę w roli nieustraszonego Piotra przypomina twardzieli z dawnych czasów. Szorstki, zdeterminowany i podążający za tropami, lecz nie piszący niczego bez potwierdzenia. Klasyczny śledczy w nowych fatałaszkach. Ale prawdziwym odkryciem jest dla mnie Marta Nieradkiewicz w roli agentki CBŚ Weroniki. Z jednej strony mocno napędzana przez obsesję i determinację, ale z drugiej bardzo wycofana i coraz bardziej naznaczona przez swoją pracę, co doprowadza do nasilającej się paranoi. Na drugim planie jest masa znajomych twarzy: od solidnych – jak zawsze – Dębickiego, Woronowicza, Konopki i Grzegorza Damięckiego przez zaskakującą Alicję Dąbrowską, dawno niewidzianego Edwarda Linde-Lubaszenko aż po drobne epizody Sebastiana Fabijańskiego, Tomasza Ziętka oraz Mariusza Bonaszewskiego. A to nie wszyscy warci wymienienia.

Kolejny przykład, że polskie seriale z wątkami kryminalnymi zawsze trzymają wysoki fason. Na ile to zasługa oryginalnego tekstu i przeniesieniu na nasze podwórko, a ile naszej warstwy realizacyjnej – trudno powiedzieć. Nie zmienia to faktu, że „Pakt” jest kolejną perełką w dorobku HBO – przynajmniej pierwszy sezon. A jak sobie poradzi drugi, już oparty na autorskim scenariuszu? To temat na osobną opowieść.

8/10

Radosław Ostrowski

Spis cudzołożnic

Kraków – serce polskiej inteligencji, gdzie toczy się akcja debiutu reżyserskiego Jerzego Stuhra. Nakręcony w 1994 roku „Spis cudzołożnic” oparty jest na powieści Jerzego Pilcha i jest skromną produkcją telewizyjną. Wszystko skupia się wokół Gustawa (w tej roli sam Stuhr) – wykładowca akademicki, protestant z wyznania, który dostaje zadanie od dziekana. Oprowadzenie szwedzkiego kolegi o fachu przez Kraków. Cudzoziemca nie interesuje jednak poznawania zabytków i historii miasta, lecz dwie rzeczy: alkohol oraz kobiece towarzystwo.

spis cudzoloznic1

Niby można wziąć jakąś panienkę z ulicy, sex shopu czy innego burdelu. Gustaw jest jednak bardziej sentymentalny i trzyma notes z numerami telefonów – tytułowy spis cudzołożnic. Tylko, czy nie jest już trochę za późno na takie spotkanie po latach? Jak mawiał filozof starożytny – drugi raz nie można wejść do tej samej rzeczy. Ta nocna eskapada po Krakowie staje się pretekstem. I nie chodzi tylko o dyskusję na polu intelektualnym w kwestii relacji damsko-męskich czy jak sobie poradzić z kochankiem. Nie chodzi nawet o picie w knajpach, ale po prostu wspomnienia. Pierwsze miłości, fascynacje erotyczne, pierwsze klęski i zderzenie z rzeczywistością – wszystko polane alkoholem oraz bardzo melancholijnym klimatem.

spis cudzoloznic2

Stuhr pokazuje swojego bohatera jako zagubionego safandułę z pokolenia ’68 – jeszcze pamiętającego ostatnie, brutalnie działania systemu. Są one wspominane, lecz będące tylko tłem. Wszystko to okraszone miejscami zaskakującymi dialogami (wręcz monologami), mogącymi czasem sprawiać wrażenie bełkotu. Jednak parę momentów zapada mocno w pamięć jak sytuacja z „Posępną Okularnicą” czy próba dojścia do jednej z kobiet przez jej męża-psychiatrę. Zrobione jest to bardzo porządnie – zdjęcia Adamka budują specyficzny klimat, Stuhr w roli głównej radzi sobie bardzo dobrze, a panie nawet w drobnych rolach (m.in. Dorota Pomykała, Anna Radwan, Stanisława Celińska czy Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) zapadają w pamięć.

spis cudzoloznic3

„Spis cudzołożnic” pozostaje w cieniu kolejnych, bardziej dojrzałych prób reżyserskich Stuhra. Niemniej debiut jest zbyt ciekawy, by go zignorować, choć nie wszyscy go zrozumieją. Może jak będę starszy o 20-30 lat będzie bardziej ze mną rezonował.

6/10

Radosław Ostrowski

Wszystko, co kocham

Czy w kraju naznaczonym tragediami oraz martyrologią tak wielką, że wszelkie słowa wydają się zbyteczne można nakręcić film o dawnych czasach bez popadania w przeszłość, bez wielkich słów czy tragedii? Co jakiś czas pojawiają się delikwenci podejmujący się tego wyzwania, jednak to bardzo rzadkie przypadki. Tak też było z pewnym niepozornym filmem z 2009 roku o młodych, wchodzących w życie dorosłe chłopakach.

Jest rok 1981, gdzieś koło Trójmiasta. Tam mieszka Janek, który z bratem oraz dwoma kumplami grają punk rocka. Kapela się zwie WCK (Wszystko, co kocham) i zdaje się, że chcą iść w tą stronę. Ojciec chłopaka służy w wojsku, a dokładnie w Marynarce Wojennej, co paru osobom może się nie podobać. Ale wkrótce życie chłopaka wywrócą dwie rzeczy. Pierwszą jest poznania dziewczyna Basia, której ojciec jest opozycjonistą. I co może coś z tego będzie. Ale kończy się lato, zaczyna zima, a wraz z nią przychodzi stan wojenny.

Jak widać, jest tutaj wszystko, co powinno się znaleźć w kinie inicjacyjnym czy opowieści o dojrzewaniu. Nawet o dojrzewaniu w czasach, kiedy Historia bez zgody, bez pytania i pozwolenia wchodzi z butami, destabilizując spokojne życie. Ale jeśli spodziewacie się widoku pałujących milicjantów, rzucających bluzgami na prawo i lewo czy ordynarnych wojskowych, działających za pomocą terroru oraz zastraszania, lepiej sobie ten film odpuśćcie. Borcuch Historię osadza gdzieś w tle, na pierwszy plan wpuszczając postacie oraz zwykłe, codzienne życie. Z bardzo przyziemnymi problemami i zdarzeniami. Pierwsza miłość, bunt oraz niezrozumienie tego pojebanego świata, odcinającego skrzydła. Tak nagle, niespodziewanie. Jak w tym wszystkim żyć, marzyć, zakochiwać się? To jest trudne, a każda decyzja (jak koncert w szkole na maturze) może mieć konsekwencje tak poważne, że nie da się tego przewidzieć. Choć cały ten świat może wydawać się sielankowy czy wręcz w pastelowych barwach (przepiękne zdjęcia), a nawet czuć pewien nostalgiczny klimat potęgowany przez muzykę,  to gdzieś między słowami czuć pewne zagrożenie, niepokój. Przeplatane to jest drobiazgami jak wspólne palenie, podglądanie sąsiadki, wspólne próby czy wizyta u dziadków. Dla innych może być to dziwne, bo o takich wydarzeniach powinno się mówić tylko z wysokiego C.

I jest to rewelacyjnie zagrane, co dodaje tej młodzieńczej energii oraz świeżości. Odkryciem byli rewelacyjni jako kumple Mateusz Kościukiewicz (Janek) oraz Jakub Gierszał (Kazik), a chemia między nimi wydaje się naturalna jak powietrze, którym się oddycha. Do spółki z nimi jeszcze wchodzi cudowna Olga Frycz (Basia), której nie da się zapomnieć. I nie mówię tu tylko o scenie na plaży. Stara gwardia też robi radzi świetnie, ze szczególnym wskazaniem na Andrzeja Chyrę jako ojca. I to ta relacja nabiera silnej dynamiki, zmieniając się diametralnie oraz dodając wiele ciężaru.

Wracając po latach, zaczynam bardziej doceniać szczerość i bezpretensjonalność dzieła Borcucha. Owszem, jak niemal każde wspomnienie po latach, bywa troszkę ugrzecznione, ale nie unika tła historycznego. Tylko, ze pozostaje ono tłem dodającym smaczku dla tej poruszającej historii, dotykającej uniwersalnych tematów i robiąc to bez napinania się. A to już jest coś.

8/10

Radosław Ostrowski

Kamerdyner

Dawno nie było w polskim kinie produkcji, która miałaby ambicje bycia historycznym freskiem, skupiającym się na jednej familii. Dwa lata temu postanowił się z tym gatunkiem zmierzyć Filip Bajon w swoim „Kamerdynerze”, który wywołał bardzo mieszane opinie.

Cała historia zaczyna się w roku 1900 na terenach Pomorza. Należały one do Prus, a mieszkali tam oprócz Niemców i Polaków Kaszubi. Wszystko zaczyna się w momencie przyjścia na świat Mateusza Krolla. Matka umiera przy porodzie, a o ojcu niewiele wiadomo. Chłopiec w wieku niemowlęcym trafia pod opiekę rodziny von Krauss, co jest ością w gardle głowy rodziny. Z czasem chłopak dorasta, niemal stając się członkiem rodziny. Coraz bardziej zaczyna podobać się córka arystokratów, Marita i to z wzajemnością. Historia jednak ma wobec nich inne plany, doprowadzając do poważnych zmian.

kamerdyner(2018)1

Pierwsze, co rzuca się w oczy podczas seansu to niemal szczegółowe odtworzenie świata pierwszej połowy XX wieku. Sam pałac von Kraussów wygląda imponująco, z bardzo wieloma szczegółami oraz bardzo sporą ilością rekwizytów. Kamera niemal płynnie przechodzi z miejsca na miejsce, wręcz malarsko pokazując piękne krajobrazy. Zupełnie jakbyśmy oglądali obrazy świata już nieistniejącego. Jeszcze bardziej zadziwił mnie czysty dźwięk oraz kilka niezłych dialogów. Problem jednak w tym, że ta otoczka nie jest w stanie przesłonić największego problemu tego filmu.

kamerdyner(2018)2

A jest nim, niestety, historia. Jest ona rozbita na kilka wątków, ale żaden z nich nie zostaje rozwinięty do końca. Mamy tu i zakazaną miłość między Maritą a Mateuszem, coraz bardziej tracącą swoje wpływy rodzinę von Krauss, są Kaszubi kierowani przez Bazylego Miotke, który chce włączyć ziomków do odrodzonej Polski, fascynacja nazizmem oraz rzeź Kaszubów przez nazistów. Reżyser sprawia wrażenie jakby próbował złapać kilka srok za ogon i nie może się zdecydować na czym się skupić. Wątek miłosny pozbawiony jest emocji, sytuacje konfliktowe są ledwie zarysowane, zaś skoki w czasie miejscami tak gwałtowne, że można się łatwo pogubić. Postaci jest zwyczajnie za dużo i w większości stanowią albo niezbyt interesujące tło (Fryderyk von Krauss i jego żona artystka), albo są pionkami nie mającymi zbyt wiele wpływu na historię (Kurt – zafascynowany nazizmem homoseksualista). Jest parę imponujących momentów jak scena z okopów I wojny światowej czy niemal finałowa scena rzezi w lesie Piaśnicy, jednak to jest o wiele za mało przez co długi metraż staje się męczący.

kamerdyner(2018)3

Najlepsze są jednak momenty pokazujące powoli odchodzący świat arystokracji oraz brutalne przemijanie dokonywane przez historię. Chciałoby się zobaczyć pogłębione relacje między Niemcami, Polakami a Kaszubami, gdzie nie brakuje spięć oraz wrogości (podział majątku von Krauss przez granicę czy próba linczu sprawców pobicia Miotkego) czy portretu mniejszości kaszubskiej.

kamerdyner(2018)4

Najgorzej mają tutaj aktorzy, w sporej części pozbawieni materiału do grania oraz zmarnowani przez reżysera. Przeciętnie tutaj wypada Sebastian Fabijański w roli niby tytułowej, ale zagranej na jednej minie oraz bardzo usypiającym głosem. Podobnie wypada Marianna Zydek jako Marita. Owszem, ładnie wygląda i może się podobać, ale to za mało. Między tą dwójką nie ma kompletnie żadnej chemii, a uczucie między nimi jest bardziej na słowo. Podobno jak się przetrze dwa kawałki drewna mogą pojawić się iskry, ale w przypadku ludzi ta reguła nie ma zastosowania. Nawet doświadczeni aktorzy pokroju Borysa Szyca, Łukasza Simlata czy Daniela Olbrychskiego nie mają wiele do zagrania. Są jednak dwa wyjątki od tej reguły. Pierwszym jest świetny Adam Woronowicz jako wręcz demoniczny hrabia Heinrich, który samym spojrzeniem jest w stanie wyrazić wiele i jest jedną z najciekawszych postaci tego filmu. Drugi jest zawsze trzymający poziom Janusz Gajos w roli „króla Kaszubów”, Bazylego Miotke, serwując charyzmę w ilościach hurtowych. Lecz nawet ich charyzma nie jest w stanie wznieść filmu powyżej średniej.

Zmarnowanie tematu oraz potencjału tkwiącego w „Kamerdynerze” to jedna z większych zbrodni jakiej dokonali polscy reżyserzy w ostatnich latach. Wszystko z powodu marnowania talentu aktorów przez reżysera oraz bardzo chaotycznego scenariusza, który nie wie o czym chce opowiadać. Wstyd, panie Bajon, po prostu wstyd.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Reakcja łańcuchowa

Warszawa i troje bohaterów: Marta, jej chłopak Adam oraz przyjaciel Paweł. Cała trójka należy do tzw. pokolenia Czarnobyla, czyli rocznika 1986. Nasza para ma wkroczyć we wspólne życie, ale zaginięcie poprzedniej dziewczyny Adama, Kasi wywraca wszystko.

reakcja_lancuchowa1

Kinowy debiut Jakuba Pączka jest jednym z najdziwniejszych kuriozum, jakie widziałem ostatnio. Początek jest poszatkowany i mętny (wybuch atomowy nad Warszawą – że co?; budząca się kobieta, budzący się mężczyzna w więzieniu, jakaś głowa i masa dziennikarzy) i parę minut wywołuje dezorientację. A wtedy wracamy do początku, czyli rozmowy w Urzędzie Stanu Cywilnego oraz nocnego przyjęcia-niespodzianki. Ale im dalej w las, tym balansowanie między dramatem obyczajowo-psychologicznym a kryminałem doprowadza do stanu schizofrenicznego. Na ekranie mamy młodych ludzi ze swoimi wydumanymi problemami (praca w ocenianiu pornosów ze strony Piździelec.com – o ja pierdolę, prezentacja o Czarnobylu, próby wyjścia z cienia dyktatorskiej matki) i reżyser stawia tezę, że współczesne pokolenie 30-latków jest tak zjebane, bo pili płyn Lugola – wiecie, takie cudadło, by chronić przed promieniowaniem. Dodatkowo jeszcze mamy zaginiecie, a działania policji poznajemy z… dialogów postaci czy serwisu informacyjnego, zaś jego przebieg oraz rozwiązanie to coś tak nieprawdopodobnego i głupiego, że tylko k***a jasnowidz mógł to wymyślić.

reakcja_lancuchowa2

Dodatkowo jeszcze reżyser próbuje gmatwać intrygę, pokazując bohaterów jako młodych, cynicznych ludzi, którzy nie mają się przeciwko czemu zbuntować. Do tego jeszcze są pewne elementy oniryczne (sen z „tonącym” bohaterem), sporo golizny i seksu – bo nic tak nie pomaga skupić uwagę jak sceny rozbierane – ale to wszystko wydaje się ogromnym bałaganem z dialogami balansującymi między kuriozum a błyskotliwością. I nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać.

reakcja_lancuchowa3

Aktorzy też niespecjalnie mają co robić – albo prowadzą rozmowy o niczym, albo pokazują jak cierpią (ale tak w środku), albo uprawiają seks, albo toczą ważne dyskusje. I to jest tak cienkie jak barszcz. I co tu robi w tym składzie Magdalena Popławska (matka zaginionej), zepchnięta całkowicie na trzeci plan i Janusz Chabior (policjant)? Młodzi na pierwszym planie coś próbują, ale potrafią zwrócić swoją uwagę tylko wzrokowo jak Małgorzata Mikołaczyk (Marta) czy Wiktoria Stachowicz (Asia). Najbardziej w pamięć zapada Anna Radwan, czyli chłodna matka Adama – kobieta wyrachowana i skupiona na sobie oraz Bartosz Gelner (Paweł) z kilkoma „niezapomnianymi” dialogami.

Film, który miał zaskoczyć i trzymać w napięciu, ale tak naprawdę jest kolejnym przykładem filmu o niczym. Ani postacie nie interesują, ani historia jest nieciekawa, zaś Czarnobyl jako tło wydaje się zbędny oraz niepotrzebny. Nie wywołuje żadnej reakcji.

3/10

Radosław Ostrowski

W imieniu diabła

Gdzieś na polskiej prowincji jest żeński klasztor prowadzony przez dość surową matkę przełożoną. Wśród zakonnic jest młoda siostra Anna, naznaczona tragiczną przeszłością. Wszystko w klasztorze ulega zmianie, gdy matka przełożona rezygnuje ze spowiednika (miejscowy ksiądz Stefan) i nie podporządkowuje się decyzji kurii o przeniesieniu się. Wtedy matka przełożona razem z nowym spowiednikiem, ojcem Franciszkiem decydują się odizolować się od świata i wprowadzić nową „wiosnę Kościoła”.

diabel1

Wiele lat temu w Polsce głośno było o siostrach betankach w Kazimierzu, które odizolowały się od reszty świata i zerwały z Kościołem. Historia była na tyle interesująca, że prędzej czy później musiało upomnieć się o nią kino. Próbę opowiedzenia tej historii podjęła się wracająca po długiej przerwie do kina Barbara Sass. I wychodzi jej naprawdę przyzwoite kino. Nie znajdziemy jednak odpowiedzi na pytanie o przyczyny całego szaleństwa, które nawiedza klasztor. Ale widzimy powoli, jak do klasztoru wchodzi zło, a przyczyną tego staje się fanatyzm oraz ślepe posłuszeństwo, jakie wymagane jest od duchowych przewodników. Miejsce pełne Boga i modlitwy (ale też i lżejsze zabawy w przerwie między obowiązkami) staje się siedliskiem sekty, nawiedzonych ekstaz i dziwacznych zachowań. Po części można to usprawiedliwiać fascynacją nowym spowiednikiem, ale coraz bardziej zacząłem dostrzegać, że coś tu jest nie tak.

diabel2

Świetne zdjęcia Wiesława Zdorta (zwłaszcza nocne) potęgują tylko atmosferę grozy i alienacji, jednak brakuje tutaj mocniej zarysowanego konfliktu między młodą i trochę naiwną Anną (bardzo dobra Katarzyna Zawadzka) a matką przełożoną (demoniczna Anna Radwan) i ojcem Franciszkiem (jeszcze bardziej demoniczny Mariusz Bonaszewski), którzy nie są jednak przerysowani, ale mocno wierzą w słuszność obranej przez nich drogi. W dodatku są świetnymi manipulatorami, którzy wiedzą jak kierować ludźmi (post, umartwianie się czy wspólne nazwijmy to „modły”).

diabel3

To „opętanie” jest przeciwstawione przez postać księdza Stefana (dobry Marian Dziędziel) – prostego i zarazem bardzo uczciwego duchownego, który jest bardziej przy Ziemi, jednak nie jest ono w pełni rozegrane do końca. Zaś wnioski jakie wysuwa reżyserka są dość oczywiste i mocno przeszkadzają (łatwiej jest się zbuntować niż być wiernym), a kwestia utraty wiary przez główną bohaterkę jest ledwie rozrysowana pod koniec, a jej los pozostaje otwarty. Jednak te wady nie są w stanie mi zasłonić emocjonalnej siły tego filmu. Naprawdę wyszła z tego mocna rzecz, która powinna skłonić do refleksji.

7/10

Radosław Ostrowski