Elle

Początek tego filmu już stawia na głowie, bo jedynie słyszymy jakieś jęki, sapanie i wrzask. Dopiero potem widzimy leżąca kobietę oraz ubranego niczym w strój BSDM nieznanego mężczyznę, który po wszystkim wstaje jak gdyby nigdy nic. Ale o dziwo kobieta zachowuje się jeszcze bardziej zagadkowo: sprząta pomieszczenie, zmienia ubranie, kąpię się i dzwoni zamówić jedzenie. Jakby zupełnie nic się nie wydarzyło. A potem poznajemy bliżej Michele – szefową firmy produkującej gry komputerowe. Jest twarda, ostra, wręcz nie do złamania. To jednak dopiero początek zabawy, kontynuowanej przez wysyłanie SMS-ów.

elle1

Pamiętacie Paula Verhoevena? Ten holenderski reżyser na przełomie lat 80. i 90. Stworzył kilka cudownych filmów rozrywkowych z najwyższej półki („RoboCop”, „Pamięć absolutna”, „Nagi instynkt”), gdzie łączył erotykę z bardzo ostrą przemocą. Nie inaczej jest z nowym dziełem, czyli nakręconym we Francji dreszczowcem „Elle”. Reżyser wraca tutaj do tego, w czym był najlepszy, czyli budowaniu napięcia, polewając dawką erotyzmu i perwersji. Powoli próbujemy odkryć tożsamość sprawcy (ta gdzieś w połowie zostaje rozwiązana), ale jeszcze większa zagadka dotyczy naszej Michele. To na niej ta naprawdę Verhoeven skupia swoją uwagę. Na jej relacjach z przyjaciółmi (nielicznymi), kolegach z pracy, sąsiadach czy troszkę ciapowatym synu, co tylko poszerza krąg podejrzanych.

elle2

Ale twórcy są na tyle inteligentni, by nie serwować wszystkiego od razu. Pojawiają się kolejne poszlaki czy możliwości (prowokacyjny filmik, łózko pełne spermy czy kupowana broń), serwowany czarny humor oraz wiele pytań dotyczącej dość niejasnej relacji między ofiarą a sprawcą. Tylko kto tu jest kim? Przy okazji pojawiają się pewne poboczne wątki (syn wplątany w związek z dominującą kobietą, która rodzi… czarne dziecko czy relacja z byłem mężem-literatem), a także motywy związane z winą i karą, niejako przy okazji (odpowiedzialność za zbrodnie swoich rodziców, przeszłość naznaczająca rzeczywistość, związki), dając kolejne możliwe tropy. I udaje się to wszystko utrzymać w ryzach, co jest zasługą świetnych dialogów oraz mocnej reżyserii.

elle3

Ale film ma jeden bardzo mocny atut w tej talii kart, czyli Isabelle Huppert. Dla tej aktorki granie takich bardzo niejasnych postaci z perwersyjnym gustem to nie jest nic nowego („Pianistka”) i tutaj znowu tworzy bardzo złożoną, wielowymiarową postać. Pozornie wydaje się być silna, twarda, nie dająca się ugiąć wobec otoczenia, ale jednocześnie kryje się osoba naznaczona przez swoje demony. To ona najbardziej magnetyzuje na ekranie, choć drugi plan też jest interesujący. Od Laurenta Lafitte’a (sąsiad Patrick) przez Charlesa Berlinga (Richard) aż do Judith Magre (matka) i Anne Consigny (Anna, wspólniczka).

Verhoeven po 10 latach milczenia pokazuje w „Elle”, że jeszcze nie zapomniał, jak się robi intrygujący dreszczowiec z mroczną tajemnicą oraz odrobiną erotycznego napięcia. Może miejscami wydawać się groteskowy i nie odpowiada na wiele pytań, niemniej pozostaje w głowie, robiąc pewien mętlik.

7,5/10 

Radosław Ostrowski

Goło i wesoło

Sheffield było kiedyś jednym z najważniejszych przemysłowych miast w Anglii, ale ta perspektywa mocno się zmieniła. Fabryki, gdzie produkowano stal są zamykane, a byli pracownicy nie są w stanie odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Jednym z takich ludzi jest cwaniaczek Gaz, razem ze swoim kumplem Davem. Pierwszy jest rozwiedziony i próbuje utrzymać kontakty ze swoim dzieciakiem, drugi ma nadwagę i podejrzewa, że żona go zdradza. Przypadkowo zobaczony plakat oraz poważna sytuacja finansowa zmusza Gaza to podjęcia dość karkołomnego pomysłu – zorganizowania grupy striptizerów, by w ten sposób zarobić kasę. To jednak może okazać się zadaniem trudniejszym niż poprowadzenie polskiej reprezentacji w piłkę nożną.

goo_i_wesoo1

Komedia z erotyką w tle –  takie rzeczy tylko w Anglii. I mimo, ze od premiery minęło prawie 20 lat, film Petera Cattaneo sprawdza się świetnie jako poprawiacz nastroju. Jednak twórcy nie idą w stronę naśmiewania się czy szyderstwa z nieporadności naszych bohaterów, nie mających kompletnie zielonego pojęcia ani o tańcu, ani o rozbieraniu się przed publicznością. Nie jest to też żaden pornos, ale lekka i bezpretensjonalna opowieść o przełamywaniu wstydu oraz przyjaźni, jakiej nie spodziewano by się w takich okolicznościach. Sześciu facetów, którzy czasy swojej atrakcyjności mają zdecydowanie za sobą, decydują się na ten szalony krok nie tylko z powodu zarobku. To doświadczenie pozwala też (z czego nie do końca zdają sobie sprawę) zaakceptować ich samych siebie oraz osoby z najbliższego otoczenia.

goo_i_wesoo2

Sam humor nigdy nie przekracza granicy dobrego smaku, a kilka scen (podrygiwanie w pośredniaku czy sceny przygotowań) to małe perełki. Klimat współtworzy też świetna muzyka, składająca się głównie z hitów lat 70. oraz bardziej współczesne. Może i niektóre gagi (kradzież towaru ze sklepu) mogą wydawać się ograne, a interesujące relacje (Gaza z synem czy Dave’a z żoną) są ledwo liźnięte (tylko półtora godziny filmu), ale to wszystko jest bardzo solidnie zrealizowane, a bohaterów trudno nie polubić.

goo_i_wesoo3

Ale czy może być inaczej, jeśli są zagrani przez takich aktorów. Wybija się tutaj zdecydowanie fenomenalny Robert Carlyle jako mózgowiec Gaz, dla którego to może być okazja naprawy kontaktów ze swoich synem. Jest nakręcony jak rakiety, bardzo pewny siebie i pozbawiony kompleksów, ale z nieuporządkowanym życiem. Drugą petardą jest tutaj znakomity Tom Wilkinson jako Gerard. Pozornie to facet z wyższej sfery, eleganckim domem, ale to człowiek wstydzący się swojego bezrobocia – zawsze elegancko ubrany i wywyższający się, okazuje się porządnym i fajnym facetem. Zdeterminowany, ambitny oraz utalentowany specjalista od tańca. Poza nimi są tutaj świetni Mark Addy (mający nadwagę oraz kompleksy Dave), Paul Barber (mający problemy z biodrem pan Koń), Steve Huison (trębacz Lomper) i Hugo Speer (postrzelony Guy), tworzący imponujący konglomerat.

goo_i_wesoo4

Nikt nie spodziewał się, że ten film okaże się takim sukcesem, ale „Goło i wesoło” to jedna z tych brytyjskich komedii, które na pewno sprawią, że poczujecie się lepiej. A panie może troszkę inaczej spojrzą na swoich facetów. Wtedy mogłoby być goło i wesoło.

7/10

Radosław Ostrowski

ABC – The Lexicon of Love II

Abc-lexicon-of-love-II-album-cover

Wszyscy fani Listy Przebojów Trójki znają zespół ABC, którego przebój „The Look of Love” stał się dżinglem tej audycji. Utwór pochodził z debiutanckiej płyty grupy, „The Lexicon of Love” z 1982 roku. Po tym czasie ABC powraca z niejako drugą częścią tego wydawnictwa.

Ze starego składu grupy ostał się tylko wokalista Martin Fry (współproducent), a przy nagraniu płyty wsparła go orkiestra dyrygowana przez Anne Dudley. I jest to niemal klasyczny pop w duchu ejtisowskim, gdzie smyki tworzą bardzo liryczne tło dla skocznych piosenek takich jak „The Flames of Desire”, gdzie wybija się funkowa gitara oraz podniosły styl czy singlowe „Viva Love” z łagodnymi klawiszami. Aranżacje są pełne różnych smaczków, które wzbogacają ten materiał – a to flety zagrają w romantycznym „Ten Below Zero”, dzwoneczki w „Confessions of a Fool”. A wszystko wsparte przez elektronikę (klaskana perkusja w „Singer Not The Song”, gdzie jeszcze są okrzyki z trybun czy niemal karaibskie „The Ship of the Seasick Sailor”).

W połowie „The Lexico of Love” zwalnia tempo i robi się nastrojowo jak w „Kiss Me Goodbye” z delikatnymi klawiszami utrzymanymi w stylu popu z lat 90., wspieranego przez śliczne smyki (one robią cały czas robotę), zaczynającego się od gitary akustycznej „I Believe in Love”, gdzie dochodzi plastikowa perkusja (na szczęście gitara i ładny finał pozwalają o tym zapomnieć) czy opartego na fortepianie „The Love Inside the Love”, by na sam koniec dostać powtórkę „Viva Love” (krótka wersja instrumentalna).

Świat się zmienił, ale ABC absolutnie nie. Fry nadal uwodzi swoim ciepłym głosem, muzyka nie wydaje się w żadnym wypadku archaiczna, ale bardzo przyjemna i uwodząca do samego końca. Czy mogło być inaczej, skoro jest to leksykon miłości?

7,5/10

Radosław Ostrowski