Zagubiona autostrada

Ciemna noc, żółte pasy po środku i niewyraźnie oświetlona droga – ten obraz zaczyna i kończy jeden z najgłośniejszych filmów lat 90-tych, a mianowicie „Zagubioną autostradę”.

autostrada1

Sama fabuła jest dość skomplikowana. Wszystko zaczyna się w momencie, gdy saksofonista Fred Maddison słyszy w domofonie informację, że Dick Laurent nie żyje. Potem Maddisonowie zaczynają otrzymywać kasety wideo, gdzie ktoś filmuje ich dom. Na ostatniej taśmie widać, że Fred zabija swoją żonę. Mężczyzna zostaje skazany na śmierć. Ale parę dni później zamiast niego w celi pojawia się młody chłopak, Pete Dayton, który zostaje wypuszczony.

autostrada2

Jeśli po tym opisie czuje się skonsternowani i nie ogarniacie tego można wyciągnąć jeden wniosek – jest to film Davida Lyncha. Ten filmowiec zawsze prowadził grę z widownią i tworzył światy na granicy jawy i snu, ciągle inspirując innych reżyserów. Więcej fabuły nie zdradzę, bo jest skomplikowana jak pętla. Mamy tu niebezpieczną miłość, pornografię, morderstwo, gangsterów i zagadkę, której rozwiązanie wymyka się i rozgryźć potrafią tylko nieliczni. Realizacja filmu, też nie ułatwia rozwiązania – obraz bywa zniekształcony, bazuje na powtórzeniach (droga nocą, paląca się chata jak w przewijanym filmie), intrygująco wykorzystując kolorystykę (ze wskazaniem na czerwień, biel, czerń i błękit) i tworząc dość dziwaczny klimat. Mogą zdarzyć się pewne sceny zbędne (wybuch pana Eddy’ego na kierowcę, który pokazał mu środkowy palec), ale nic tu nie jest dziełem przypadku.

autostrada3

Aktorzy też są kluczem do rozwikłania zagadki, a wypadają naprawdę dobrze. Bill Pullman kojarzony głównie z roli najbardziej patetycznego prezydenta USA („Dzień Niepodległości”) lub parodii Hana Solo w „Kosmicznych jajach” tutaj tworzy dość niejednoznaczną postać Freda – zazdrośnika. Świetnie za to wypadła Rosanna Arquette jako potulna żona Freda i jako femme fatale Alice. No i w końcu trzeci w te parze Balthazar Getty – czyli Pete Dayton, który z twarzy kogoś przypomina. Jak myślicie kogo? Poza nim są dwie mocne role – stonowany Robert Blake (tajemniczy mężczyzna) i szarżujący Robert Loggia (gangster Dick Laurent).

autostrada4

Kolejna mroczna droga do ludzkiego umysłu według Davida Lyncha. Nie jestem fanem, ale bardzo go szanuję za ten film. A co wy zobaczycie na zaciemnionej drodze?

7,5/10

Radosław Ostrowski

Various Artists – Lost Highway

Lost_Highway

Muszę się do czegoś przyznać – nie jestem fanem Davida Lyncha. Mało oglądałem jego filmów, ale jednego nie mogłem temu człowiekowi odmówić – budowania atmosfery i tajemnicy, a że nie mogłem tego rozgryźć („Mulholland Drive”), to inna kwestia. Z jego „mrocznych” filmów zrozumiałem tylko „Dzikość serca”, ale nie skusiłem się na zgłębianie jego dorobku (poza „Diuną”, „Prostą historią” i „Człowiekiem słoniem”, ale są to mało „lynchowskie” filmy). M.in. dlatego nie widziałem „Zagubionej autostrady”, choć jego soundtrack już przesłuchałem i mnie trochę zniechęcił. Ale to było kilka lat temu i mimo nieznajomości filmu, sięgnąłem po niego jeszcze raz.

Wiadomo, że skoro film robi Lynch, to muzyka będzie dziełem Angelo Badalamentiego (za kapitalną „Prostą historię” i „Twin Peaks” – ma dożywotni respekt), jednak tutaj mamy do czynienia z kompilacją mieszającą piosenki z szeroko pojętego nurtu alternatywy z kompozycjami instrumentalnymi. To zawsze wywołuje pewne burzenie klimatu. Nie tutaj, ale po kolei. Zacznę od instrumentalnych kompozycji, za które odpowiadają 3 osoby.

badalamentiO pierwsze wspomniałem – to Badalamenti, który ma tutaj najwięcej, bo aż 7 kompozycji. Jakościowo jednak jest dość nierówno. I jak na tego typu produkcję, brzmi to dość spokojnie. Pierwszą kompozycją (i najlepszą) jest „Red Bats with Teeth”, który zaczyna się dość spokojnie, by potem dzięki saksofonowi eksplodować i zaszaleć. Coś świetnego i szalonego jednocześnie. „Haunting & Hearthbreaking” już bardziej usypia zamiast budować atmosferę (ciężka wiolonczela i stłumiona elektronika) tak samo „Fred & Renee Make Love” czy „Fred’s World”. „Dub Driving” imitujące reggae przykuwa uwagę nieprzyjemną gitarą, zaś cudaczny „Fats Revisited” za pomocą smyczków, fortepianu i elektroniki buduje dość odrealniony klimat, z kolei ostatni jego utwór „Police” to po prostu smyczki imitujące policyjną syrenę.

barry_adamsonDrugim kompozytorem (że się tak wyrażę, bo połowa jego utworów to kompozycje z solowych płyt) jest Barry Adamson – basista i jeden z założycieli zespołu Nick Cave & the Bad Seeds, ale już wtedy działający solo. Raptem cztery kompozycje, ale jakościowo odrobinę lepsze od Badalamentiego. Najbardziej zapada w pamięć dwie części „Mr. Eddy’s Theme” – ponury temat jazzujący ze świetnymi dęciakami, basem oraz pulsującą elektroniką. Pozostałe wypadają całkiem nieźle (rytmiczne „Something Wicked This Way Comes” oraz jazzowe „Hollywood Sunset”), jednak poza ekranem brzmią za spokojnie i są nieczytelne.

reznorNo i twórca nr 3 zaangażowany przy tym projekcie – Trent Reznor. Nagrał tylko 3 utwory (krótkie „Videophone; Questions”, eksperymentalne „Perfect Drug” ze świetną perkusją z Nine Inch Nails oraz psychodeliczne „Driver Down”), jednak jego udział przy tym albumie jest większy, bo pomagał też w doborze piosenek, które wypadają najlepiej (mimo różnorodności gatunkowej tworzą spójna całość).

https://www.youtube.com/watch?v=sSLqeZzTU8I&w=300&h=247

O ile instrumentalne kompozycje sprawdzają się najlepiej na ekranie, to piosenki bronią się też poza nim, zaś wybór wykonawców jest imponujący – od Smashing Pumpkins (intrygujący „Eye”) przez Lou Reed (pachnący latami 60-tymi „This Magic Moment”) do Marilyna Mansona („Apple of Sodom” i „I Put a Spell on You”) i niemieckiej grupy Rammstein, która wybiła się dzięki temu filmowi na cały świat, zaś klamrą spajającą album jest „I’m Deranged” Davida Bowie pojawiające się dwukrotnie.

Cóż, nadal uważam ten album za nierówny – utwory instrumentalne nie dotrzymują poziomowi piosenek, co wywołuje poczucie misz-maszu. Z drugiej strony jednak całość ma bardzo spójny klimat, tajemnicę i atmosferę Lyncha. Na pewno w filmie ta muzyka się sprawdza, ale jeśli go nie widzieliście możecie się ścieżką dźwiękową rozczarować.

7/10

Radosław Ostrowski

Nick Cave & the Bad Seeds – Your Funeral… My Trial

Your_Funeral_My_Trial

Jak już mówiłem, Nick Cave i jego Złe Nasionka w 1986 roku wydały dwie płyty. O pierwszej już mówiłem, jednak ten album bardziej przypomina poprzednie dokonania Cave’a.

Produkcją znów zajął się Mark Ellis i Tony Cohen, zaś ekipa w składzie: Cave, Harvey, Adamson, Wydler i Bargeld zrobili to, co zawsze – poeksperymentowali. Nadal jest oszczędnie, mniej przebojowo (a w zasadzie nieprzebojowo) niż na poprzedniej płycie i mroczniej. Pytanie tylko czy nadal Cave i spółka są w stanie przykuć uwagę i zahipnotyzować? Bo tu już czuć pewne zmęczenie materiału oraz sięganie po sprawdzone sztuczki jak podbrudzona gitara („She Fell Away”), zapętlająca się melodia, nawet interesujący bas Barry’ego Adamsona („Hard On For Love”) czy mocno psująca elektronika („The Carny” z ksylofonem tworzącym melodie cyrkową), nakładające się wokale nie są w stanie zakryć lekkiej monotonii. Owszem, nie brakuje tu energii czy mrocznego klimatu, ale po raz pierwszy poczułem się znużony, choć utwory poniżej pewnego poziomu nie schodzą. Nawet wokal Cave’a wydał mi się mało interesujący, choć jak zawsze z intrygującymi tekstami.

Tytuł intrygujący, realizacja ma swój klimat, jednak dla mnie mało zaskakujące i mało wciągające. Tylko za zatwardziałych fanów.

6/10

Radosław Ostrowski


Nick Cave & the Bad Seeds – Kicking Against the Pricks

Kicking_Against_The_Pricks

Rok 1986 był dla Nicka Cave’a i jego zespołu bardzo aktywny, bo wydał aż dwie płyty w tym samym czasie. Do zespołu wrócił Hugo Race i dołączył nowy perkusista Thomas Wydler, który wyręczył z tej funkcji Micka Harveya, zaś gościnnie wsparli ich: basistka Tracy Pew i na wokalu Rowland S. Howard („By The Time I Get to Phoenix”).

Przy „Kicking Against the Pricks” produkcją zajął się Mike Ellis i Tony Cohen, z którym Cave współpracował w The Birthday Party. Poza wzmocnieniem album ten jest bardziej piosenkowy, zawiera 14 coverów (m.in. Toma Jonesa, Johnny’ego Casha, Lou Reeda czy Roya Orbisona)i jest bardziej przystępny od poprzednich płyt. Utwory są krótsze, a całość idzie w stronę rocka i country, jednocześnie jest bardzo melodyjna. Można odnieść wrażenie, że Cave trochę złagodniał i zrobił się mniej mroczny. Trochę jest w tym prawdy, choć nie brakuje mroczniejszych klimatów jak otwierający „Muddy Water” z dziwną gitarą, fortepianem, marszową perkusją, smyczkami  oraz „mętnymi” klawiszami. Podobny klimat jest wyczuwalny w „I’m Gonna Kill That Woman”, gdzie dodatkowo dostajemy jeszcze nakładające się wokale Cave’a. Pewne złagodzenie przynosi skoczna „Sleeping Annaleah” z klawesynem oraz akustyczną gitarą. Od tej pory jest bardziej melodyjniej, żywiołowiej i ze świetnymi chórkami (najpiękniej brzmią w niemal  śpiewanych a capella „Black Betty” i „Jesus Met The Woman At The Well”), czasem pojawi się coś bardziej ponurego, czy gitara będzie przesterowana i nieprzyjemna („By The Time I Get to Phoenix” czy „Hey Joe”), jednak na razie jest to najbardziej poruszająca płyta Cave’a. Nie brakuje też żywiołowego rock’n’rolla („All Tomorrow Parties”) czy country („The Singer”).

Cave potwierdza swoją charyzmę i pokazuje, że nawet w cudzym repertuarze czuje się jak ryba w wodzie, a w country to już w szczególności. Zarówno gdy spokojnie recytuje, bardziej ekspresyjny czy wręcz krzyczący, tworząc bardzo klimatyczną całość.

Tym albumem Cave zrobił ćwieka swoim fanom. Niby jest taki jak zawsze, ale bardziej przystępny i jednocześnie pozostaje sobą. Jeśli ktoś chciałby zacząć znajomość z Cavem, ten album będzie odpowiedni. Po prostu petarda.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski


Nick Cave & the Bad Seeds – The Firstborn Is Dead

The_Firstborn_is_Dead

Cave z zespołem po roku od swojego debiutu wydał swój drugi album. Jedyną poważną zmianą było odejście Hugo Race’a, zaś produkcją znów zajął się Mark Ellis, tym razem z całym zespołem.

A jak brzmienie? W zasadzie zmian nie ma zbyt wiele. Nadal jest mrocznie, ponuro, tajemniczo, minimalistycznie i z małą ilością utworów (tylko 9) – ten styl będzie nam towarzyszył przez cały dorobek Cave’a, więc o tym nie mówmy. Jednak jest to bardziej idące w stronę rocka czy country („Wanted Man” Boba Dylana i Johnny’ego Casha), m.in. dzięki silniejszej obecności harmonijki ustnej. Nie brakuje powodzi („Tupelo” zaczynające się od grzmotów i deszczu, ze świetnym chórkiem i sekcją rytmiczną), pozornie spokojniejsze fragmenty (bluesowy, trochę monotonny „Say Goodbye to the Little Girl Tree” z gitarą i perkusją czy „Black Crow King” – oba najsłabsze na płycie), ale pojawia się bardzo dynamiczny numer „Train Long-Suffering” ze świetnymi chórkami oraz mocniejszą perkusją. Bo niestety, nie wszystkie utwory podziałały na mnie tak jak debiut. Może dlatego, że słucham przed godziną nocną, a może z powodu braku odpowiedniego nastroju. Niemniej zespół trzyma fason i mroczność, a Cave nadal robi to, co potrafi najbardziej – przeżywa i śpiewa.

Poza tym wersja kompaktowa zawiera radiową wersję „Tupalo” oraz „The Six Strings That Drew Blood”, których na winylu nie było i one uatrakcyjniają ten album. Cave tutaj konsekwentnie idzie drogą wyznaczoną przez debiut, aczkolwiek nie całkiem się to udało.

7,5/10

Radosław Ostrowski


Nick Cave & the Bad Seeds – From Her to Eternity

From_Her_To_Eternity

Rok 1984 dla wielu kojarzy się z Orwellem. Jednak w świecie muzyki pojawiło się wtedy paru indywidualistów, ale nie będę się na nich skupiał. Bo i tak najważniejszy jest On – Książę Ciemności i nie jest to Ozzy Osbourne. Po rozpadzie kapeli The Birthday Party poznał Micka Harveya i tak powstał zespół działający prawie 30 lat. Mowa o Złych Nasionach oraz ich frontmanie – Nicku Cavie. Zespół wielokrotnie przechodził różne zmiany personalne, ale frontman zawsze był tylko jeden.

Wszystko się zaczęło od „From Her to Eternity”, grany przez zespół w składzie: Nick Cave (wokal, Hammond, harmonijka), Mick Harvey (perkusja, pianino, wibrafon), Blixa Bargeld (gitara), Hugo Race (gitara) i Barry Adamson (bas), zaś produkcją zajął się Harvey i Mark „Flood” Ellis. I już wtedy ujawniły się tendencje Cave’a do tworzenia mrocznego, psychodelicznego klimatu, który mógłbym skwitować słowami – musicie to sami przesłuchać. Ale to by było za proste. Cave we wszystkich utworach albo recytuje tekst albo się drze i jęczy, co może być zniechęcające (najbardziej to męczy w prawie 10-minutowym, nokturnowym „A Box for Black Paul”), ale nie pozbawia go charyzmy.

A instrumentarium jest stonowane dość oszczędnie i w czymś, co mógłbym nazwać kontrolowanym chaosem. Gitara elektryczna albo nagle i gwałtownie daje o sobie znać (tytułowy utwór w wersji z 1987 roku), bas pulsuje niepokojąco i nie daje o sobie zapomnieć (cover „Avalanche” Leonarda Cohena czy lekko szantowa „Well of Misery”), perkusja uderza coraz mocniej, idąc we wręcz marszowym tempie (cover „In the Ghetto” Presleya), fortepian zapętla się (najmroczniejszy „Cabin Fever!”), zaś w tle dochodzą różne, niewyraźne dźwięki, sapania i wrzaski członków zespołu. Brzmi to dziwnie? I wystarczy, bo albo to kupicie albo nie.

Zaś warstwa tekstowa to temat na osobny rozdział – pełne metafor i pomysłowych fraz, nie pozbawione poetyckości współtworzą ten klimat. Jeśli miłość, to niebezpieczna i perwersyjna (tytułowy utwór), nie brakuje rozgoryczenia („A Box for Black Paul” o rozpadzie The Birthday Party), Elvisa Presleya i Hucka Finna („Saint Huck”) – dają one do myślenia.

Początek działalności zespołu Nick Cave & the Bad Seeds to mroczna wędrówka, pełna dziwności, których nie powstydziłby się David Lynch. I nadal się to broni, choć wymaga to czasami cierpliwości. Mimo to nie powinno być rozczarowania.

8/10

Radosław Ostrowski