Foy Vance – The Wild Swan

f02gla4unxss

Irlandia coraz mocniej zaznacza się na muzycznej mapie. Potwierdza to też przypadek Foya Vance’a – wokalistę, autora tekstów i kompozytora, odkrytego przez Eda Sheerana. I teraz wyszedł trzeci album wspierany przez legendarnego producenta Jacquire’a Kinga (współpraca m.in. z Kings of Leon, Norą Jones i Billy Talent) oraz samego Eltona Johna. Czy nie mogło być lepiej?

I jest ciekawie, z dominacją bluesa grany przez mały zespół. Taką obietnicę daje zadziorny, gitarowy „Noah Chomsky Is A Soft Revolution”, do którego wtrąca się saksofon. Klimat ten, ocierający się o Nowy Orlean, będzie nam towarzyszył do końca, wspierany przez akustyczną gitarę i akordeon (zwiewny i skoczny „Upbeat Feelgood”), czasami idąc w stronę bardziej melancholijnych brzmień (folkowy „Coco”), wspierany przez gitarę akustyczną (skoczny „Casanova”, ubarwiony smyczkami oraz akordeonem). Vance tworzy coraz ciekawsze obrazy dźwiękowe, pachnąc troszkę muzyką z dawnych lat, sięgając po korzenie bluesa, co najmocniej czuć w pianistyczno-morskiem „Bangor Town”.

Żeby jednak nie było, pojawia się kilka nieoczywistości. Minimalistyczna, przypominająca troszkę „Teardop” Massiva Attack perkusja w „Burden”, które potem nabiera rozmachu w postaci chórków oraz gitary współgrającej ze smyczkami, singlowy „She Burns” pełne elektronicznych cudadeł czy bardziej jazzowy (na początku) „Be Like You Belong”.

„Dziki łabędź” okazuje się mocnym ciosem, z szorstkim, ale silnym głosem Vance’a oraz genialnym utworem finałowym, z weblami oraz niesamowitymi dudami – dwa utwory są rewelacyjne. Vance bardzo dobrze sobie radzi, a muzyka brzmi bardzo interesująca. Pięknie to lata.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Ben Harper & The Innocents Criminals – Call it What It Is

Call_It_What_It_Is

Bena Harpera poznałem, gdy przesłuchiwałem jego album w duecie z Charliem Musselwhitem. W zeszłym roku powołał grupę The Innocent Criminals, którą tworzą: basista Juan Nelson, perkusiści Leon Mobley i Oliver Charles oraz klawiszowiec Jason Yates. Właśnie w tym składzie grupa wydała w zeszłym roku album „Call It What Is It”.

Zaczyna się brudno i ostro, czyli „When Sex Was Dirty”, gdzie perkusja strzela na początku każdej linijki, by pod koniec zaserwować gitarę. Dalej jest różnorodnie – od spokojniejszych, akustycznych fragmentów (początek blusiska „Deeper and Deeper” czy wolny, lecz gęsty utwór tytułowy) po szybsze, także gitarowe numery (skręcający w stronę dynamicznego folku „How Dark Is Gone”). Nie zabrakło też nawet bujania jak w łagodnym „Shine” z ciekawymi dzwoneczkami oraz lżejsza gitarą czy „All That Has Grown” z troszkę podchmieloną gitarą. A gdy trzeba troszkę podostrzyć, to pojawia się „Pink Balloon” czy reggae’owy „Finding Our Way”.

Szkoda, że jest to tylko jedenaście utworów, bo Harper ma urok czar i jest w formie. Surowy wokal w połaczeniu z gitarą daje dobre efekty. Nie wiem jak to się nazywa, ale bardzo spodobało mi się to wydawnictwo.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Blues Pills – Lady in Gold

157701_Blues_Pills___Lady_In_Gold

Kapela Blues Pills to kolejna – obok Scorpion Child i Rival Sons – kapela garściami czerpiąca z brzmienia lat 60. i 70. Jednak po debiucie doszło do jednej roszady – perkusistę Cory’ego Berry’ego zastąpił Andre Kvarnstrom, ale reszta ekipy (basista Zack Anderson, gitarzysta Dorian Sorriaux i wokalistka Elin Larsson) pozostała bez zmian, decydując się na wydanie drugiego albumu.

Jaka jest „Lady In Gold”? W zasadzie taka sama jak debiut – mieszanką blues rocka z psychodelią. Opener, czyli tytułowy kawałek daje nam to, co trzeba: mocna perkusja, odjechana, niemal metaliczna gitara, klawisze zmieszane z fortepianem. Tak jakby Hendrix, Joplin, Plant i Clapton postanowili założyć grupę. I to wrażenie jest obecne do samego końca. Drobne detale – moog w dynamicznym i onirycznym „Little Boy Preacher”, pełen klasycznego Hammonda oraz surowej gitary „Burned Out”, gdzie powolne tempo zwrotek nasila się w refrenie. I kiedy wydaje się, że takie rockowe granie pozostanie z nami do samego końca, wtedy pojawia się „I Felt a Change” – ciepła kompozycja z delikatnymi klawiszami oraz smyczkami. Bardzo liryczna piosenka płynnie przechodzi do mroczniejszego „Gone So Long” oraz szybkiego niczym bolid Formuły 1 „Bad Talkers”. Spokój pojawia się w „You Gotta Try” z łagodniejszą gitarą, ale wokal jest tak intrygujący, że trudno nazwać go delikatnym, by potem przyspieszyć w „Won’t Go Back”.

Jedynym nienapisanym przez grupę numerem jest finałowy „Elements and Things” autorstwa Tony’ego Joe White’a, jednak nie psuje to spójności. Wszyscy nadal grają tak, jakby żyli tą muzyką, chociaż żadne z nich nie ukończyło nawet 25 lat. Poziom zostaje zachowany, wokal elektryzuje, a muzyka brzmi po prostu znakomicie. Ta dama rzeczywiście warta jest złota.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

The Rides – Pierced Arrow

pierced

Kiedy trzy lata temu weterani bluesa postanowili połączyć siły pod szyldem The Rides, niewielu wierzyło, że to mogłoby wypalić. Jednak Stephen Stills, Kenny Wayne Shephard i Barry Goldberg nic sobie z tego nie zrobili oraz wrócili z nowym materiałem. I warto było czekać.

The Rides nadal grają klasycznego, gitarowego bluesa, a jak wiadomo trzy gitary są lepsze od jednej. Nie zapominają o ostrym pazurze (zadziorny „Kick Out Of It” z delikatnym fortepianem w tle) oraz utrzymywaniu tempa na tyle szybkiego, by można było się bujać, ale na tyle wolnego, by mieć przerwę w popisywaniu się riffami. Zarówno przebojowa „Riva Diva”, jak i bardziej wyciszony „Virtual World” z rozmarzonymi gitarami tworzącymi melancholijny klimat pasują do siebie idealnie. Nie ma tutaj żadnych zgrzytów, panowie swoim doświadczeniem i energią imponują, a sporadycznie wejścia żeńskich chórków (zmieniający tempo „By My Side”) tylko uatrakcyjniają tą różnorodną produkcję. Nie zabrakło i bujającego boogie („Mr. Policeman”, „I Need Your Lovin'”), delikatniejszych popisów gitary („I’ve Got To Use My Imagination”, chociaż środek jest tak ognisty, że nie powstydziłby się go Eric Clapton), a nawet znalazło się miejsce dla harmonijki ustnej („Game On”).

Trio gra z pazurem i czerpie garściami z tradycji bluesowego grania, ale nigdy, NIGDY, nie jest to archaiczne oraz pachnące naftaliną. Nawet trzy bonusowe numery, umieszczone w edycji deluxe mogłyby luzem znaleźć się w podstawowej edycji. Taką ma to moc. Ta strzała trafia mocno do celu i nie chybia.

8,5/10

Radosław Ostrowski

John Illsley – Long Shadows

John-Illsley-Long-Shadows

Dire Straits – to był jeden z lepszych blues rockowych zespołów jakie Matka Anglia miała w swoim dziedzictwie. Ale od ponad 20 lat grupy nie ma, a Mark Knopfler świetnie rozwija solową karierę. Ale jak się okazuje nie on jeden. O czym przypomina najnowszy album basisty tego zespołu, Johna Illsleya.

Na „Long Shadows” czuć echa macierzystej grupy – podobny klimat i gitara przewodzi. Dostajemy na dzień dobry instrumentalne „Morning”, gdzie poza gitarą akustyczną, pięknie gra fortepian ze skrzypcami. Ale daje to już mamy klasyczny blues z czasów świetności zespołu Marka Knopflera, czyli zadziornie, lirycznie i lekko. To czuć już w „In The Darkness” czy idącym w stronę country (ale tego lepszego) „Comes Around Again”. Nawet niski wokal Illsleya troszkę przypomina Marka Knopflera, ale całość jest bardzo solidna. Wymienianie poszczególnych utworów nie ma sensu, gdyż jest to wyrównany poziom przyjemnego bluesa w wersji light. Zawsze gra gitara, wspólnie z Hammondem, tworząc ten klimat jaki pamiętamy i w zasadzie jest tylko jedna wada: tylko osiem utworów? Ale za to jakich!

7/10

Zucchero – Black Cat

Zucchero_-_Black_Cat

Jeden z najbardziej znanych wokalistów z Włoch sławę osiągnął dzięki duetowi „Sensa una donna” nagranym z Paulem Yougiem na początku lat 90. Potem jeszcze była „Baila” na początku nowego tysiąclecia, jednak potem Zucchero poza macierzystymi Włochami nie osiągnął takiego rozgłosu. Włoch sobie jednak z tego nic nie robi i w tym roku wydał nowy materiał.

Od strony produkcyjnej za „Black Cat” odpowiadają T-Bone Burnett (współpraca m.in. z Eltonem Johnem), Don Was (m.in. Bob Dylan, Bob Seger, The Rolling Stones) i Brendan O’Brien (m.in. Pearl Jam). I wyszła z tego ciekawa mieszanka klasycznego bluesa z nowoczesnym sznytem. I czuć to już w singlowym opeerze „Partigiano Reggiano”, gdzie do delikatnej elektroniki wchodzi szybki fortepian, wspierany w refrenie przez dęciaki oraz żeński chórek. A dalej jeszcze ciekawiej – nie brakuje weselnych organów (początek „13 Buone Ragioni”, który potem jest skoczny i miesza plastik z żywym instrumentarium), zadziorniejszej gitary elektrycznej (ostre „Ti Voglio Sposare”, gdzie klawisze nawet brzmią ostro), jak i bardziej lirycznego oblicza (elektroniczno-smyczkowe „Streets of Surrender”, gdzie artystę wspiera swoją gitarą sam Mark Knopfler – jest jeszcze włoska wersja tego utworu, ale chyba wolę anglojęzyczną) czy skręty w country (wspierany przez Aviciego – ten fortepian fantastyczny – w mrocznym „Ten More Days”).

„Black Cat” jest bardzo różnorodne, w producenci tak czarują, że Cukiereczek jest słodki, ale nie przesłodzony. Bogactwo dźwięków tworzone przez instrumenty (gitara, perkusja, klawisze, klaskanie) robi niesamowite wrażenie, a wszystko jest przebojowe i strasznie lekkie. Miałem wrażenie przepychu w bluesisku „Hey Lord” z wplecionym chórem gospel, które było zbyt patetyczne, a najciekawiej było w gitarowych „Turn The World Down” czy wyciszonej „Terra Incognita”, nie będącej w zadnym wypadku zapełniaczem.

Włoski wokalista jak zawsze śpiewa mieszanką języka włoskiego i angielskiego, jednak nie poczułem tutaj żadnego chaosu, ale takiej energii w nim mogłoby pozazdrościć wielu młodzieniaszków. Trudno powiedzieć, czy to będzie kolejny album, co namiesza w radiu. Nie zmienia faktu, że Zucchero wydał solidny, dobry materiał.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Eric Clapton – I Still Do

I_Still_Do_Album_Cover

Tego Pana przedstawiać nie trzeba. Eric zwany też „Slowhand” jest facetem, który od wielu lat niczego nie musi udowadniać i nagrywa takie płyty, jakie mu się żywnie podobają. Od bardzo dawna jednak Clapton odpuszcza sobie autorskie kompozycje, poświęcając się coverom. Nie inaczej jest w „I Still Do”, wyprodukowanym przez Glyna Johnsa, z którym Eric wydał nieśmiertelnego „Slowhanda”.

Na albumie dominują covery, będące hołdem dla klasycznego bluesa, co już słychać w przesiąkniętym Nowym Orleanem „Alabama Woman Blues”, gdzie dominuje fortepian oraz akordeon. Singlowy „Can’t Let You Do It” to Clapton jakiego znamy – dynamiczny, gitarowy i zadziorny, by potem wyciszyć się w akustycznym „I Will Be There”. Eric nagrał także dwie własne kompozycje – zadziorniejszy (gitarowo) i niemal sakralny (klawisze) w „Spiral”, a drugi to bardziej nastrojowy „Catch the Blues” przypominający troszkę spokojniejsze wcielenie Carlosa Santany. A im dalej, tym Eric gra bardziej kojąco, odrobinę melancholijnie („Little Man, You’ve Had a Buisy Day”), jednak pojawia się odrobina zadziorności (niemal skoczne „Stones in My Passaway”).

Mimo jednak zróżnicowania tempa, „I Still Do” bywa miejscami usypiające, niektóre piosenki jednym uchem wypadają. Do samego Claptona, jego gry gitarowej oraz wokalu nie mam zastrzeżeń. Ten facet jest marką samą w sobie, ale to troszkę za mało, by nazwać „I Still Do” dobrym albumem. To przyzwoite dzieło, charakterystyczne dla tego bluesmana, gdzie dominuje bardziej spokój niż ikra. Eric jeszcze może, ale czy powinien?

6,5/10

Radosław Ostrowski

Joe Bonamassa – Blues of Desperation

water/bm book 1/04

Choć nie skończył jeszcze 40 lat, uważany jest za żywą legendę muzyki bluesowej. Joe Bonamassa, którego aktywność robi imponujące wrażenie, powraca po dwóch latach z premierowym materiałem, wspierany przez niezawodnego producenta Kevina Shirleya.

Jedenaście kawałków zrobionych w starym stylu, ale jednocześnie na tyle różnorodne, by skupić uwagę do samego końca. Szybki „This Train” z dynamiczną grą fortepianu rozpędza się jak – nomen omen – pociąg, a riffy pod finał utworu to rewelacja. Równie dynamiczny jest „Mountain Climbing” z surowym stylem, przypominając troszkę dokonania Joe z Black Country Communion. Kiedy wydaje się, ze dalej będzie szybko, następuje spowolnienie w postaci westernowego „Drive”, ale po nim jest zadziorniejszy oraz pełen fantastycznych riffów „No Good Place For The Lonely” (końcówka wymiata), gdzie jeszcze swoje robią subtelnie wplecione smyczki. Tytułowy utwór wprawił mnie jednak w konsternację, ze względu na dziwny początek z pulsującym basem oraz orientalnymi wstawkami niemal żywcem wziętymi z ostatniej płyty Roberta Planta, ale dalej jest klasyczny Joe z szybkimi i bogatymi riffami.

Wybrany na pierwszego singla „The Valley Runs Low” to bardziej akustyczny numer, co nie znaczy, że słabszy ze świetnymi chórkami w refrenie. Powrotem do żywszego bluesa, niemal tanecznego jest „You Left Me Nothin’ But The Bill And The Blues”. Umiarkowane tempo, świetna gra Joe i „skaczący” fortepian w połowie sprawiają, że nóżka sama zacznie wybijać rytm. „Distant Lonesome Train” to powrót do surowości – oszczędna, wolna perkusja, przewijające się w tle klawisze i gitara, taka bardziej pobrudzona. Nawet sam pociąg się odzywa. Mieszanką tempa jest „How Deep This River Runs”, które spokojne bywa w zwrotkach, by w refrenie niemal krzyczeć (te chórki!!!). Powrotem do spokoju jest „Livin’ Easy” z agresywnym saksofonem, a na finał dostajemy jazzowe „What I’ve Known For A Very Long Time”, który bardziej pasowałby do „Different Shades of Blue”, gdzie było pełno dęciaków, ale to na szczęście jedyna skaza.

Bonamassa kolejny raz potwierdza, że jest jednym z najlepszych bluesmanów swojej generacji. Czerpie garściami z klasyków, ale naznacza ją swoim własnym piętnem, a riffami można byłoby obdzielić setki gitarzystów. Absolutnie warty uwagi album.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Sebastian Riedel & Cree – Heartbreaker

00._Sebastian_Riedel__Cree__Heartbreaker_2015__Front

Polski blues rock bez zespołu Cree byłby odrobinę ubogi. Grupa założona przez syna Ryszarda Riedla, działa od 20 lat i na szczęście nie próbuje rywalizować z Dżemem o miano bluesowej kapeli wszech czasów. Mają jednak wierną publiczność, a siódma płyta potwierdza ich klasę oraz talent.

„Heartbreaker” zaczyna się od mocnego uderzenia. „Nigdy mało” poraża ciężkimi riffami i serwuje dużego kopa, zwalniając gwałtownie w połowie, by przyspieszyć. „Z nieba spadło” zaczyna się od jednostajnych uderzeń perkusji, do których dołączają gitary oraz Hammondy. Niespodzianką jest powolna i pełna smyczków ballada „Na dnie Twojego serca”, która promowała wydawnictwo. „Każdy rodzi się świętym” to powrót do bluesa z lat 70. z lekkimi riffami oraz klawiszami, a niespodzianką jest solówka saksofonu. Konsternacją było dla mnie 9-minutowe country „Możesz na mnie liczyć” – dla mnie troszeczkę za długie, podobnie jak 7-minutowa „Modlitwa biznesmena w pociągu” z wplecioną informacją z peronu, elektrycznymi skrzypcami (świetnymi) oraz trąbką. Wyciszeniem i spokojem zaskakują „Głodne duchy”. Powrotem do rock’n’rolla są „Wielkie plany”, gdzie gitary znów maja wiele do roboty, przywracając czad i energię, a wolniejsza „7 rano” wali soczystymi riffami i perkusją, a także wokalnymi zagrywkami w stylu Johna Lee Hookera z „Boom Boom Boom Boom”. A na sam koniec dostajemy bardziej akustyczną „Heartbreak Girl” z harmonijką ustną i zaśpiewana w całości po angielsku.

Sebastian Riedel ma głos podobny do swojego ojca, jednak już dawno przestało to przeszkadzać. Z kolei teksty pełne (dość prostej) życiowej filozofii, nie popadając w banały.

Niby nic nowego czy odkrywczego, bo w bluesie wszystko już powiedziano, ale takiego energetycznego kopa zawsze przyjemnie dostać. Nawet podczas prac świątecznych.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Dave Hunt – Whiskey and Demons

Whiskey_and_Demons

Kolejny muzyk bluesowy, który gra na harmonijce ustnej i śpiewa. Dodatkowo jest Brytyjczykiem, ma zgrany zespół (gitarzysta Mick Simpson, perkusista Pete Nilson oraz klawiszowiec, basista i producent Andy Littlewood), by pójść w stronę bluesowego grania. Album „Whiskey and Demons” potwierdza słuszność tej ścieżki.

Że będzie ciekawie to zapowiada opener „Little Red” – zadziorna gitara, sprawna sekcja rytmiczna oraz dęciaki w tle. Nie brakuje też wspomnianej harmonijki ustnej (skoczne „Mississippi Blues”), szybkich oraz klasycznych riffów, żwawego tempa („Roadhouse Rosie” czy instrumentalny „Downhill Shuffle”), wolniejszy rytmów („Broken Promises”). Muzycy grają swoje i znają się na robocie, czasami zahaczając o folk (banjo w „Sold Me Down The River” czy akustyczny „Words Unsaid”), jednak robią to rzadko.

Co najważniejsze, całość jest bardzo spójna, przypomina ducha klasyki z lat 60., tylko zrealizowanej tu i teraz. Głos Hunta jak i jego gra na harmonijce to cudo. Dobre, uczciwe i pełen energii podejście do bluesa. No i fajnie.

7,5/10

Radosław Ostrowski