F/X 2

Pamiętacie naszego speca od efektów specjalnych, Ronnie’ego Tylera (Bryan Brown)? Po tych pięciu latach od wydarzeń z „jedynki” skupia się na robieniu zabawek i bardziej mechanicznych cudów. Poznał także nową dziewczynę – nauczycielkę Kim (Rachel Ticotin) oraz prowadzi o wiele spokojniejsze życie. Ale nic co dobre, nie trwa wiecznie. O pomoc prosi go kumpel z policji, Mike Brandon. Chodzi o przygotowanie zasadzki na psychola, co chce zabić młodą kobietę. Niestety, akcja kończy się śmiercią Mike’a przez innego zabójcę i Tyler pakuje się w kolejną poważną intrygę. Tym razem jednak ma wsparcie prywatnego detektywa Leo McCarthy’ego (Brian Dennehy).

Czy nakręcony w 1986 roku film „F/X” potrzebował sequela? Właściwie to nie, choć zostawił pewną otwartą furtkę. Tym razem za kamerą stanął Australijczyk Richard Franklin znany wówczas z „Psychozy II”, zaś scenariusz stworzył stawiający swoje pierwsze kroki w branży Bill Condon. Co powstało z tego połączenia? Znajoma opowieść, które może konstrukcyjnie nie przypomina oryginału, jednak ma swoje momenty. W sensie znajomy jest szkielet, gdzie prosta akcja okazuje się częścią o wiele bardziej skomplikowanego planu. Od razu domyślamy się kto za tym stoi, ale nie wiemy o co tak naprawdę tu chodzi. I odkrywanie kolejnych tropów dla mnie działało najmocniej.

Tak samo jak kumpelska relacja Tylera z McCarthym, której w poprzednim filmie nie było. Wspólne sceny Bryan Browna z Brianem Dennehy iskrzą humorem, ale też jak obaj próbują rozwiązać tajemnicę. Rozwiązanie i odkrycie o co tak naprawdę tu chodzi było zaskakująco satysfakcjonujące, ALE… „dwójka” za bardzo idzie w stronę akcji. Samych sztuczek z użyciem efektów specjalnych jest o wiele mniej (poza sterowanym przez specjalne ubranie… klownem), zaś sama akcja wydaje się jakby z innej bajki. Tyler jeszcze bardziej przypomina MacGyvera, który pokonuje przeciwników sprytem niż siłą. Jednak sceny ze ścigającym go zabójcą (poza sekwencją w sklepie) były pozbawione napięcia, zaś postacie pobocznie bywają ledwo zarysowane. No i w finale złole trochę mają nie za wysoki poziom IQ, ale to w zasadzie drobna pierdoła.

I to jest dziwny paradoks: „F/X 2”, choć nie ma tak dobrego scenariusza, to jednak bawiłem się całkiem dobrze. Paliwem była tu chemia między Brownem a Dennehym, zgrabnie dodany humor oraz angażująca intryga. O wiele lepszy sequel niż miałem prawo podejrzewać.

7/10

Radosław Ostrowski

F/X

Sam skrót f/x oznacza efekty specjalne – takie bardziej praktycznie (sztuczna krew, ślepaki, charakteryzacja), jaki i dzisiaj chętnie używane komputerowe sztuczki. Jednak w momencie realizacji filmu „F/X” te drugie jeszcze nie były tak dostępne i popularne jak dzisiaj. To jednak tylko wabik, który ma przekonać do obejrzenia dzieła Roberta Mandela z 1986 roku.

fx1-1

Bohaterem filmu jest Rolland „Rollie” Tyler (Bryan Brown) – pochodzący z Australii specjalista od efektów specjalnych. I już na samym początku widzimy jaki dobry jest w tej profesji. Otóż pierwsza scena to wejście mężczyzny do klubu. Po otwarciu drzwi sięga po karabin maszynowy i zaczyna strzelać do wszystkiego, co widzi. Ostatecznie trafia do kobiety, co go zdradziła z innym. I dopiero po usłyszeniu „Cięcie” wiemy, że to jest plan filmowy. Po scenie do Tylera zgłasza się niejaki Lipton (Cliff De Young) z propozycją pracy. I to dość nietypowej – zleceniodawca jest z Departamentu Sprawiedliwości, zaś chodzi o upozorowanie zabójstwa gangstera DeFranco objętego programem obrony światków. Bo jest wystawiony na niego kontrakt – przynajmniej tak twierdzi Lipton. Mało tego, to sam Tyler ma pociągnąć za spust. Więc co może pójść nie tak? Na przykład ślepaki zostają podmienione na ostrą amunicję, zaś Ronnie staje się dla swoich zleceniodawców celem do likwidacji.

fx1-2

Robert Mandel na pierwszy rzut oka wydaje się niczym nie zaskakiwać – opowiada prosto, powoli, ale w taki bardziej elegancki sposób. Same sceny z pokazaniem jakich tricków używają filmowcy na planie to tak naprawdę dodatek do kryminalnej opowieści. Opowieści prowadzonej dwutorowo, bo poza Tylerem kluczową postacią jest porucznik policji Leo McCarthy (cudowny Brian Dennehy). Gliniarz wcześniej aresztował DeFranco i bardzo chciałby prowadzić sprawę jego śmierci, ale pakuje się w inne morderstwo. Które – pośrednio – powiązane jest z Tylerem i bardzo zagmatwaną intrygą, w którą się wpakował. Zdany na siebie Tyler musi wykorzystać swój spryt oraz swoje filmowe tricki, by się móc wykaraskać z tej sytuacji.

fx1-3

I muszę przyznać, że „F/X” godnie znosi próbę czasu, oszczędnie dawkując informacje. Dwutorowa narracja tylko uatrakcyjnia odkrywanie całej układanki (śledztwo McCarthy’ego), serwując kolejne zakręty i niespodzianki. Nie oznacza to jednak, że zabrakło tu miejsca na pościgi czy strzelaniny, ale one są tak naprawdę tylko dodatkiem, taką przyprawą do podkręcania napięcia. Zaskoczyła mnie za to dość spora ilość humoru (głównie interakcje detektywa z Velez – archiwistką komputerową), niepozbawiona ironii czy lekkiego sarkazmu.

fx1-4

Ale prawdziwym paliwem są tutaj dwie role, czyli Bryan Brown oraz Brian Dennehy. Pierwszy lawiruje między sprytem, paranoją a nieufnością, co zmusza go do ciągłego kombinowania i robi to absolutnie świetnie. Z kolei Dennehy niejako wpisuje się w archetyp twardego, nieustępliwego gliniarza, który nie jest specjalnie lubiany przez kolegów i przełożonych, ale ma intuicję. Brzmi znajomo, ale aktor ożywia ten ograny schemat, bez popadanie w przerysowanie.

„F/X” jest jak dawne efekty specjalne – może i nie pasuje do dzisiejszych czasów, ale nadal ma w sobie masę uroku oraz pewnej elegancji. Chciałoby się rzec nawet klasy, która jest coraz mniej obecna i może wydawać się nudna. Ale jak nie raz się przekonaliśmy: pozory mylą.

8/10

Radosław Ostrowski

Sweet Country

Australia kiedyś była słodkim krajem dla Aborygenów, lecz kiedy pojawił się pierwszy biały człowiek, wszystko się wywróciło do góry nogami. Jesteśmy w kraju już po I wojnie światowej i tutaj żyje Sam Kelly – poczciwy, porządny Aborygen mieszkający u pastora Freda Smitha razem ze swoją żoną i siostrzenicą. Ale spokojnie życie zmienia się z powodu sąsiada Harry’ego Marcha, który prosi Sama o pomoc w swojej farmie. March wypędza ich od siebie, gwałcąc wcześniej żonę Sama. Następnie wyrusza do ich domostwa w poszukiwaniu zbiegłego służącego, a kłótnia kończy się strzelaniną oraz śmiercią Marcha.

sweet_country1

Zapuszczenie się w australijską przeszłość przez Warwicka Thorntona to jedna z najciekawszych rzeczy tego roku. „Sweet Country” jest reklamowane jako western i po części jest to prawda. Mamy piękne krajobrazy, które są też bardzo niebezpieczne, szeryfa (tak naprawdę sierżanta armii) pilnującego porządku oraz ranczerów, próbujących żyć w tym obcym kraju. Ale tak naprawdę wszystko jest pokazane w bardzo mrocznych tonacjach, bo ludzie nie są tu dobrzy. A nawet jak się pojawi pozytywna postać, pozostaje bezsilna wobec okrucieństwa świata, pełnego uprzedzeń, nieufności oraz nienawiści. A wszystko to reżyser prezentuje w postawach trójki Aborygenów: małomównego, prostego Sama, próbującego wkupić się w łaski za pomocą posłuszeństwa starym Archie oraz młodego Philomaca, który dopuszcza się kradzieży i częściowo jest już „skażony” mentalnością białych. Sama intryga jest prowadzona w sposób bardzo powolny, a klimat gęsty i ciężki niczym australijska pustynia, zaś od samego pościgu, strzelanin czy scen akcji (których jest tutaj na lekarstwo) liczą się postacie.

sweet_country2

Reżyser bardzo powoli zagęszcza atmosferę bardzo prostymi środkami: krótkimi przebitkami montażowymi (pozbawionymi dźwięku), kompletnym brakiem muzyki, powoli budowanym napięciem. Dialogi może nie pojawiają się rzadko, ale ich obecność jest dość ograniczona. Dodatkowo unika prostych rozwiązań czy pójścia na łatwiznę, doprowadzając do bardzo gorzkiego finału i stawiając pytania o przyszłość Australii. Jaka jest szansa na wyrwania się z tego klinczu? Na to odpowiedzi nie ma.

sweet_country3

Thornton za to znakomicie prowadzi aktorów, w większości naturszczyków. Kapitalny jest zwłaszcza Hamilton Morris w roli wycofanego, małomównego Sama. To prosty człowiek, który jest bardzo ufny i budzi sympatię aż do samego końca. Na mnie jednak większe wrażenie zrobił Bryan Brown w roli sierżanta Fletchera. Szorstki, zmęczony życiem oficer, pełen wrogości oraz uprzedzeń. Ale ta sprawa (zwłaszcza sam proces) doprowadzają do zmiany postawy, co aktor pokazuje bardzo delikatnie i subtelnie. Klasę potwierdza za to Sam Neill w roli pastora, dodając troszkę ciepła do tego mrocznego świata.

Słodki kraj tak naprawdę okazuje się piekłem na Ziemi, gdzie przetrwają ci najbardziej bezwzględni oraz okrutni. Dobroć już dawno opuściła ten świat, przypominający „To nie jest kraj dla starych ludzi”. Bardzo mroczny, gorzki dramat, będący bardzo nieoczywistym westernem, miejscami walący po gębie.

8/10 

Radosław Ostrowski