Robin Hood: Faceci w rajtuzach

Był taki czas, że Mel Brooks był mistrzem filmowej parodii. Głównie w latach 60. i 70. zanim pojawiło się wariackie trio Zucker-Abrahams-Zucker, demolując całą konwencję do granicy absurdu. Nie oznaczało to, że Amerykanin sobie odpuścił, bo były „Kosmiczne jaja” (parodia Gwiezdnych wojen) czy „Dracula: wampiry bez zębów” (krwawe jaja z Draculi F.F. Coppoli). Ale ja nie o tym, tylko o pewnym przeoczonym przeze mnie tytule. Czyli parodii przygodowych filmów o najsłynniejszym brytyjskim łuczniku i rabusiu z lasu Sherwood (oraz jego filmowej wersji z Kevinem Costnerem).

Czy w ogóle jest sens streszczać fabułę „Facetów w rajtuzach”? To „Robin Hood: książę złodziei”, tylko mniej mroczny i mniej poważny. Czyli Robin (Cary Elwes) ucieka z arabskiego więzienia, przepływa przez suchy przestwór oceanu aż do Anglii (po czym poznać, że to Anglia? Bo na wzgórzu przed plażą jest wielki napis ANGLIA – wiadomo), cały jego majątek przejął zły szeryf, a krajem rządzi Jan. Jak to ujął Kazik: „wszędzie ruchawka, zniszczenie i pożoga”. Kto może pomóc Robinowi w jego misji? Młody czarnoskóry chłopak Apsik (Dave Chappelle), niewidomy sługa Zezuj, Mały John i spółka oraz służący radą rabin Tuckmann (Mel Brooks).

Brooks serwuje typową dla siebie mieszankę humoru absurdalnego, żartów słownych (dla tłumaczy to gimnastyka, by zachować sens i humor w tego typu żartach), popkulturowych odniesień. Oraz wiele scen z filmu Reynoldsa w bardzo przerysowanej formie (finałowa konfrontacja, walka Robina z Małym Johnem o myto czy ślub z udziałem… króla Ryszarda). I muszę przyznać, że po 30 latach od premiery ten film nadal dobrze się trzyma, a humor działa. Od czołówki, gdzie łucznicy strzelają ognistymi strzałami (co kończy się spaleniem wioski) przez pełniący rolę prologu i epilogu średniowiecznych raperów (bo czemu nie), masę slapsticku (po coś jest ten niewidomy sługa, ale nie tylko on), a nawet… samego ojca chrzestnego, don Giovanniego (tak, to parodia Marlona Brando i to pyszna!!!).

Może i niektóre żarty wydają się zbyt oczywiste jak przejęzyczenia szeryfa z Rottingham czy slangowa nawijka Apsika. To na szczęście nie zdarza się zbyt często, by psuć frajdę z seansu, a Brooks cały czas niczym iluzjonista serwuje kolejne sztuczki. A to nagle będziemy mieli scenę musicalową niczym z burleski (z obowiązkowym kankanem), a to Robin staje się za bardzo podniosły, romantyczny (jak śpiewa serenadę do Marion – perełka) do przesady, a tu nagle pojawia się… ekipa filmowa. Więcej nie zamierzam zdradzić, bo im mniej się zdradza, tym większa frajda z odkrywania.

No i do tego cudnie dopasowana obsada, która znakomicie się znalazła w tej konwencji. Jeśli jednak miałbym kogokolwiek wyróżnić z tego grona, to zdecydowanie postawiłbym na Cary’ego Elwesa oraz Rogera Reesa. Ten pierwszy jest heroiczny aż do przesady, zaś ze swoimi patetycznymi słowami, obietnicami nie jest w stanie się zatrzymać. Czyli jeśli nie strzałą czy mieczem, to słowami by nas zabił. Z kolei Rees jako szeryf jest przerysowanym łotrem ze sporą skłonnością do przejęzyczeń oraz bardziej pierdołowaty wobec naszego herosa. Reszta też potrafi błyszczeć, nawet mając do dyspozycji 1-2 sceny, a wymienianie wszystko byłoby zbyt czasochłonne. Każdy się spisał, poważnie.

„Faceci w rajtuzach” godnie znoszą próbę czasu i nawet jak na parodię, budżet był spory. Scenografia i kostiumy nie pachną taniością, dowcipy ciągle są celne, a Brooks nic nie stracił ze swojej siły. Takie czary to tylko najwięksi w swojej kategorii potrafią. Czy to najlepszy film o Robin Hoodzie? Prawdopodobnie tak.

8/10

Radosław Ostrowski

Gra fortuny

Ostatnimi czasy filmy Guya Ritchie ograniczają jego wizualny styl, czyli bardzo teledyskowy montaż, łamanie chronologii oraz zabawę formą. Ostatnie dzieło „Jeden gniewny człowiek” zaskoczył o wiele poważniejszym tonem, mroczniejszym klimatem oraz bardzo krwistym finałem. Raczej wielu podejrzewało, że to będzie jednorazowy skok i Ritchie zacznie robić swoje. Ale „Gra fortuny” niejako kontynuuje tą drogę, tym razem idąc w stronę kina szpiegowskiego.

gra fortuny1

Bohaterem jest ekscentryczny agent tajnych służb Orson Fortune (Jason Statham), który obecnie przebywa na zasłużonym urlopie. Ściągnięty przez swojego szefa Nathana (Cary Elwes) ma bardzo trudne zadanie: odzyskać skradzioną rzecz z laboratorium na terenie Ukrainy. Nie wiadomo co to jest (roboczo nazwane Rączką), kto chce kupić i co może zrobić. Orson, Nathan i jego ekipa (strzelec JJ oraz amerykańska hakerka Susan) próbują dotrzeć do celu. Wiele wskazuje, że w sprawę może być zamieszany miliarder oraz handlarz bronią Greg Simmonds (Hugh Grant). Żeby zinfiltrować jego otoczenie Fortune decyduje się zwerbować gwiazdę kina akcji, Danny’ego Francesca (Josh Hartnett) – ulubionego aktora antagonisty.

gra fortuny2

W gruncie rzeczy nowe dzieło brzmi jak prosta sensacyjno-szpiegowska opowieść. Ale takie rzeczy byłyby za proste. Mamy tutaj ekipę doświadczonych agentów plus absolutnie nową w grupie agentką plus zwerbowanego aktora. By jeszcze bardziej skomplikować sprawę okazuje się, że działa jeszcze jedna komórka wywiadowcza. I wydaje się, że chce tego samego. Ale dla kogo pracuje ten drugi zespół? Niezależni agenci? Inna ekipa rządowa? Reżyser komplikuje cała historię, lecz nie na tyle, żeby nie dało się tego śledzić. Chętnie korzysta z montażu równoległego, pewnie buduje sceny akcji (pościg za consigliere Simmondsa czy kulminacyjna rozwałka), przeskakując w różne lokacje i dodając odrobinę szorstkiego humoru.

gra fortuny3

W tym wszystkim bardzo dobrze odnajdują się aktorzy. Jason Statham robi tu w zasadzie to, co zazwyczaj – mówi niewiele, używając głównie twardych pięści, dużych pukawek oraz ostrych one-linerów. Cary Elwes na drugim planie jako szef ekipy sprawdza się dobrze, choć robi tu troszkę za tło. Jeśli ktoś tutaj naprawdę błyszczy to świetnie bawiący się Hugh Grant jako główny zły. Sprawia wrażenie wyluzowanego, dowcipnego i podekscytowany jako dziecko, ale jest w nim coś niepokojącego. Całości dopełniają także zaskakująca Aubrey Plaza (hakerka Sarah Field) oraz przeuroczy Josh Hartnett (Danny Francesco), dopinając reszty.

To nie jest Guy Ritchie z gangsterskich opowieści, jednak nadal pozostaje bezpretensjonalną i dostarczającą masę przyjemności rozrywką. Ktoś powie, że Brytyjczyka stać na wiele więcej, ale nie schodzi poniżej swojego poziomu. A to potrafi niewielu reżyserów.

7/10

Radosław Ostrowski

Kolekcjoner

Po sukcesie „Milczenia owiec” oraz „Siedem” tematyka seryjnych zbrodniarzy i wszelkich ludzkich wynaturzeń stała się niesłychanie popularna. Co oznacza, że zaczął się nowy trend, a każdy chciał kawałeczek tego tortu uszczknąć. Nie inaczej jest w przypadku dreszczowca Gary’ego Fledera w oparciu o powieść Jamesa Pattersona.

kolekcjoner1

Bohaterem filmu jest Alex Cross – policyjny psycholog oraz profiler z Waszyngtonu. Po rozwiązaniu kolejnej sprawy dostaje wiadomość, że jego siostrzenica – studentka Uniwersytetu w Północnej Karolinie – zaginęła bez śladu. Bez zastanowienia wyrusza na miejsce, gdzie lokalna policja trzyma go na dystans. Na miejscu odkrywa, że dziewczyna została porwana przez seryjnego mordercę, nazywającego się Casanova. Odpowiada za zaginięcie ośmiu kobiet, a trzy zostały znalezione martwe w lesie. Gdzie jest reszta? Sprawa wydaje się zmierzać w martwym punkcie, jednak pomaga pewien niezwykły przypadek. Mianowicie nowa ofiara mordercy, dr Kate McTiernan, udaje się zbiec.

kolekcjoner2

To, co zadziwia w „Kolekcjonerze” jest tempo. Bardzo powolne, bez skupiania się na fajerwerkach, lecz prowadzonemu dochodzeniu. A dokładniej analizowaniu otoczenia, sposobu zachowania mordercy. Te sceny dodają surowego realizmu, spotęgowanego przez bardzo mroczne zdjęcia, pełnymi czerni. Można odnieść wrażenie, że w zasadzie nic się nie dzieje, poza dialogami – pozbawionymi ton ekspozycji. Nie oznacza to jednak, iż napięcie nie istnieje, bo już sama czołówka wygląda niepokojąco. Jest parę mocnych momentów jak prywatna obława na podejrzanego czy ucieczka Kate z celi. I tu widać jak z wyczuciem prowadzi całą historię. Jest nawet twist związany z zabójcą, którego się nie spodziewałem, płynnie to idzie, choć jest parę głupot po drodze.

kolekcjoner3

Najbardziej interesująca była relacja między detektywem Crossem a Kate, bez zabarwienia romantycznego, o co aż się prosiło. Cross (Morgan Freeman troszkę przypominający swoją rolę w „Siedem”) jest opanowanym, spokojnym gliniarzem, podchodzący do sprawy w sposób racjonalnym. Z kolei Kate (świetna Ashley Judd) nie jest w żadnym wypadku słaba – trenuje kickboxing, jest lekarką i pozwala sobie na słabość dopiero podczas uwięzienia (na chwilę), by potem też pragnąc dorwać Casanovę. To było dla mnie dużą zaletą.

Niemniej „Kolekcjoner” przy innych thriller o seryjnych mordercach nie robi aż tak wielkiego wrażenia. Brakuje troszkę mocniejszego uderzenia, zaś drugi akt bywa czasem zbyt spokojny i monotonny, mimo świetnego aktorstwa oraz zdjęć. Pozostaje jednak zbyt solidną produkcją, by ją zignorować.

6.5/10

Radosław Ostrowski

Piła

Ten tytuł fanom kina obrzydliwego i wywołującego wstręt, tylko dla fanów obserwowania torturowania innych ludzi na ekranie. Spodziewałem się makabry, lejącej się posoki oraz odcinanych kończyn w ilościach przekraczających wyobraźnię normalnego człowieka. Z tego stała się znana seria „Piła”, która zaczęła się w 2004 roku i do tej pory nikt nie chce tej karuzeli przerwać. Ale czy od samego początku serii towarzyszyła ta reputacja?

Reżyserski debiut Jamesa Wana zaczyna się z masą znaków zapytania. Jakieś nieprzyjemne pomieszczenie, przypominająca łazienkę, a w niej dwóch mężczyzn. Budzą się, w zasadzie nie pamiętając jakim cudem tu się znaleźli. Obaj są skuci łańcuchami do nogi, a między nimi mężczyzna z kulą w głowie oraz pistoletem w dłoni. Przy okazji odnajdują nagrane kasety magnetofonowe w kieszeni, a także zauważają magnetofon przy zwłokach. Obaj panowie – Adam i dr Gordon – odkrywają, że są częścią sadystycznej gry prowadzonej przez tajemniczego Jigsawa. Jest on psychopatycznym mordercą, zmuszającego swoje ofiary do bardzo brutalnej gry, gdzie stawką jest ich życie. By je odzyskać muszą dokonać bardzo trudnych łamigłówek, gdzie trzeba dokonać rzeczy obrzydliwych w rodzaju wyrwania klucza z żołądka leżących zwłok.

Wan z bardzo drobnym budżetem musiał się nakombinować, by zaangażować. „Piła” bardziej przypomina thriller z tajemnicą, gdzie kolejne informacje wywołują mętlik w głowie. Zagadka wokół Jigsawa oraz jego motywacji jest siłą napędową, a klimat robi poczucie klaustrofobii oraz bezsilności. Dla naszych bohaterów szansą jest, gdy jeden z nich zabije drugiego. Poza zamknięciem dwójki bohaterów kluczową rolę odgrywają retrospekcje. Tutaj poznajemy prowadzących śledztwo policjantów (detektyw Tapp i Sing), gdzie m.in. poznajemy przeszłość naszych bohaterów. A obaj panowie mają swoje za uszami, co ma później kluczową rolę.

Akcja prowadzona jest bardzo szybko, montaż sprawia wrażenie zrobionego przez osobę z ADHD, a w tle gra industrialna muzyka w stylu Nine Inch Nails. Aktorstwo idzie w stronę kina klasy B, a najbardziej znanymi twarzami są Cary Elwes (dr Lawrence Gordon) oraz Danny Glover (detektyw Tapp). I obaj są bardzo solidni w swojej pracy, tak jak współscenarzysta Leigh Whanell jako Adam. Samej makabry oraz okrucieństwa nie jest tak dużo jak sądziłem (aczkolwiek scena obcięcia piłą nogi budzi wstręt), bo najokropniejsze rzeczy są pokazane poza ekranem. Ale najmocniejszą woltę dostajemy na sam koniec, kompletnie mnie zaskakując.

Z czasem jednak cała seria stała się tylko krwawą jatką, pokazującą wszystkie najohydniejsze sceny mordów. W swoim debiucie Wan skupia się bardziej na psychologicznej rozgrywce między psychopatą a jego potencjalnymi ofiarami. I dzięki temu „Piła” wybija się z tłumu rzeźnickich horrorów w rodzaju torturę porn.

7/10

Radosław Ostrowski

Narzeczona dla księcia

Do chorego wnuczka przybywa dziadek, który czyta mu książkę, która była przekazywana z pokolenia na pokolenie. Choć wnuczek bardziej woli gry komputerowe, dziadek bardzo go namawia, serwując masę atrakcji. O czym jest ta opowieść? Dawno temu, było sobie dwoje ludzi – oboje z nizin społecznych. Ona zwała się Buttercup i lubiła rozkazywać parobkowi, czyli Westleyowi. Kiedy uświadamia sobie, ze go kocha, młodzian wyrusza w wędrówkę, ale zostaje zabity przez pirata Robertsa. Dziewczyna z rozpaczy decyduje się zostać narzeczoną księcia Humpertinga i wtedy odkrywa, że…

narzeczona1

Więcej wam nie zdradzę, bo sama historia jest jednym z najmocniejszych atutów filmu Roba Reinera. Pozornie mamy typowa produkcje fantasy z lat 80-tych, gdzie mamy piękne plenery, imponującą scenografią (ogniste piaski nadal robią wrażenie), w dodatku okraszoną naprawdę nastrojową muzyką Marka Knopflera. Jednocześnie reżyser mocno trzyma się konwencji kina przygodowego/fantasy, a z drugiej całość wyśmiewa tworząc świetny pastisz tego gatunku. Obśmiana jest cała konwencja, gdzie nie brakuje odrobiny czarów (największym jest jednak miłość), pojedynków na śmierć i życie (starcie Inigo Montoyi z piratem Robertsem), gdzie choreografia i powaga miesza się z humorem (panowie nawzajem chwalą się swoimi umiejętnościami), a czasami humor mocno idzie w stronę absurdu (wizyta u Cudotwórcy Maxa). Cała ta kombinacja i postmodernistyczna zabawa może (i powinna) budzić skojarzenia ze „Shrekiem”, gdzie w podobny sposób konstruowano całą zabawę.

narzeczona2

Jednak ta cała zabawa konwencją nie udałaby się, gdyby nie świetny scenariusz napisany przez Williama Goldmana (który był też autorem literackiego pierwowzoru), okraszony błyskotliwymi dialogami oraz bardzo pewna ręka reżysera. Dodatkowo aktorzy wspierają reżysera w tej walce. Tutaj pierwsze skrzypce trzyma Cary Elwes, czyli Westley – czarujący i urodziwy mężczyzna, który okazuje się być dzielnym wojownikiem. Patrzenie na pojedynki z tym aktorem to po prostu poezja. Tak samo można powiedzieć o stawiającej swoje pierwsze kroki Robin Wright (jeszcze nie Penn) w roli tytułowej. Piękna, trochę naiwna, ale posiadająca pewien urok. Za to drugi plan jest przepełniony wyrazistymi postaciami, które nawet mając kilka minut zapadają w pamięć. Tak można powiedzieć o mocno ucharakteryzowanym Billym Crystalu (Cudotwórca Max), Melu Smithie (albinos, sługa hrabiego Rugena) czy Wallace Shawnie (przebiegły Vizzini). Ale i tak wybija się z tego grona świetny Mandy Patinkin w ikonicznej już roli Inigo Montoyi – hiszpańskiego mistrza szpady, który poprzysiągł zemstę zabójcy swojego ojca. No i obowiązkowo jeszcze trzeba wspomnieć o Peterze Falku i Fredzie Savage’u, czyli dziadka z wnukiem.

narzeczona3

Pastisz Reinera zadziałał mocno, tworząc jeden z pamiętnych filmów mojego dzieciństwa. I mimo upływu lat, „Narzeczona” pozostaje świetną rozrywką zarówno dla młodego jak i troszkę starszego kinomana. A to jak widać potrafi niewielu.

8/10

Radosław Ostrowski