Wiecie, co to jest reinkarnacja? Według wyznawców hinduizmu to fakt polegający na powtórnym urodzeniu zmarłych, pod inną postacią. Jednym z wyznawców tej wiary jest przebywający w Bhutanie lama Norbu, który od 9 lat czeka na nowe wcielenie swojego mentora, lamy Dorje. W końcu dostaje telegram o potencjalnym „odrodzonym” – ma nim być Amerykanin Jesse, syn nauczycielki i architekta. By jednak mieć pewność, chłopiec musi pojechać do Bhutanu, ale rodzice mają wątpliwości.
Ostatnia część orientalnej trylogii Bertolucciego, kieruje nas w stronę hinduizmu, próbując pokazać Wschód w sposób zrozumiały dla Zachodu. Dlatego poza pokazaniem procesu poszukiwań potencjalnych wcieleń, twórcy mieszają ten wątek z historią Siddharthy (tak się zwał Budda zanim został guru). I trzeba przyznać, że ta opowieść jest zrobiona z rozmachem, przypominającym „Ostatniego cesarza”. Kostiumy i scenografia robią piorunujące wrażenie, zarówno w scenach z „pałacowego” życia przyszłego Buddy czy kuszenia (niezłe efekty specjalne – szczególnie w scenie ataku wojska na medytującego bohatera) jak i we współcześnie wyglądającym Oriencie, pełnym słońca i kolorów.
Obydwa te wątki zgrabnie się przeplatają, historia robi się coraz ciekawsza (jest jeszcze dwójka kandydatów), doprowadzając do zaskakującego finału, a także dając do zastanowienia się nad życiem i jego sensem. Kolejny raz nie zawodzi Vittorio Storaro, tworząc znakomite zdjęcia, a pomysł wizualnego oddzielenia Zachodu (Seattle filmowane w melancholijnym, błękitnym filtrze) z pełnym słonecznego ciepła Wschodem, silnie oddziałuje na zmysły. Szkoda, że to ostatni film tego operatora zrobiony z Bertoluccim.
Kolejny raz jest to dobrze, nawet bardzo dobrze zagrane. O dziwo, najlepiej zaprezentował się Keanu Reeves wcielający się w Buddę (taki miks Jezusa ze św. Franciszkiem), uwiarygodniając jego motywację, by porzucić dostatnie życie. Równie świetny jest też Roucheng Ying, czyli lama Norbu oraz młody Alex Wiesendanger, czyli Jesse – potencjalne wcielenie Dorje. Ale nie mogę nie wspomnieć o Chrisie Isaaku. Ten znany i dość popularny w latach 80. piosenkarz gra ojca Jesse’ego, z którym ostatecznie wyrusza w drogę. Kreacja niezła oraz bardzo stonowana, tym bardziej dziwi fakt, że Isaak otrzymał nominację do Złotej Maliny za najgorszy debiut.
„Mały Budda” po powrót Bertolucciego do dobrego kina po ciężkim „Pod osłoną nieba”. Sprawnie opowiedziany, dobrze zagrany i z kilkoma kapitalnymi scenami. Nie jest to na szczęście kiczowata opowiastka o Buddzie, a mogło do tego dojść.
7,5/10
Radosław Ostrowski