Yes – Going for the One

Going_for_the_One

Po dwóch wielkich płytach zespół Yes stanął w rozkroku i musiał dokonać wyboru: albo brniemy dalej w eksperymentalne brzmienia, co doprowadzi do zniechęcenia i odwrócenia się słuchaczy albo wszystko upraszczamy i ludzie idą na nasze koncerty. Powrót Ricka Wakemana ułatwił sprawę i Yes postanowiło stać się bardziej przystępne i mniej eksperymentalne. Czy oznaczało to, że będzie gorzej?

Odpowiedzi miał udzielić „Going for the One” – pierwszy album w całości wyprodukowany przez Andersona i spółkę. Już samo ułożenie ścieżek daje odpowiedź – utworów jest pięć (czas trwania rzadko przekracza 7 minut, poza jednym kolosem). Otwierający całość utwór tytułowy zapowiada poważniejsze zmiany – to prostszy, ale bardzo dynamiczny i rockowy numer ze świetnymi „ślizgami” Howe’a. Kompletnym przeciwieństwem jest bardzo stonowany „Turn of the Century”, gdzie dominuje gitara akustyczna oraz syntezatorowe brzmienia Poly- i Minimoogów. Prosta, ale bardzo piękna melodia z epickim wręcz rozmachem. Równie mocny jest „Parallels” z potężnym, organowym brzmieniem w tle oraz wspólnym śpiewem zespołu. I prawie na sam koniec dostajemy krótkie i bardzo delikatne „Wonderous Stories” – czarujący, bardzo przyjemny i uwodzący. Zaś na sam koniec zostawiłem suitę „Awaken”.

Ten 15-minutowy kolos ma bardzo rozbudowana konstrukcję oraz łukowy charakter. Zaczyna się od pianistycznego wstępu oraz rozmarzonego fragmentu od słów „High Vibrations”. Ta baśniowość zostaje przerwana przez gitarowy riff Howe’a (temat główny: „Suns, high streams through awaken in the mass touch”), który powtarza się po krótkim popisie (refren „Workings of man…”). Wtedy wszystko się wycisza, Howe gra krótką solówkę i wydaje się, że to już koniec. Błąd. White zaczyna grać na cymbałkach, Anderson na harfie, dołączają się flet oraz organy Wakemana (piękno w najczystszej postaci). Instrumenty dalej grają, aż dołacza Howe i jego „łzawiąca” gitara. W końcu pojawia się chór, a Anderson zaczyna śpiewać („Master of soul”), zaś gitara i organy wręcz „wybuchają”. Wyciszenie, powraca melodia z samego początku, krótka koda… i już po wszystkim.

„Going for the One”, mimo uproszczenia, pozostaje bardzo dobrym albumem zespołu Yes. Łabędzim śpiewem klasycznego brzmienia progresywnego z kapitalna suitą w finale. Po poprzednikach lekka (tylko lekka) obniżka formy.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Yes – Relayer

Relayer

Rok po realizacji “Opowieści z Topograficznych Oceanów” zespół Yes miał spory dylemat w jaką stronę pójść. Na domiar złego odszedł Rick Wakeman, zastąpiony przez Patricka Moraza. Anderson i spółka postanowili wrócić do koncepcji z „Close to the Edge”, czyli trzy utwory i wystarczy. Tak powstał „Relayer”, który nie był aż tak mocno rozbudowany jak poprzednik, ani bardzo przystępny.

Tak jak w „Close to the Edge” mamy prosty podział na trzy utwory: dwa krótsze utwory (jeden spokojny, drugi dynamiczny) i jedną petardę, która jest wypadkową obydwu. Co się zmieniło? Mamy mocne dźwiękowe szaleństwo pachnące awangardą i eksperymentowaniem, co tez jest zasługa nowego klawiszowca, który był wychowany na jazzie.

Tym wielkim numerem jest inspirowane „Wojna i pokojem” Lwa Tołstoja prawie 20-minutowe „The Gates of Delirium”. Pierwsze osiem minut to Yes jakie znamy – bardzo spokojne, wręcz sielankowe, z popisami muzyków, ale im dalej w las, tym więcej ofiar. Srodek to jedna wielka walka dźwiękowa, pełna kakofonii i wybuchów. I pod koniec (czytaj ostatnie pięć minut) następuje… totalne wyciszenie, zas w tle grającej gitary hawajskiej mamy bardzo czysty wokal Andersona w naprawdę poruszającej piesni o pokoju.

Po tym mocnym uderzeniu, czeka następny szok, czyli „Sound Chaser”. Poczatek to jedna, wielka improwizacja klawiszy i perkusji, ale największą niespodzianką jest tutaj jazzująca gitara Howe’a. Jednym słowem, totalne szaleństwo – to jeszcze Yes? W połowie dochodzi do przełamania, Howe zaczyna grać tak jak tylko on potrafi, tempo się uspokaja, pojawia się na krótko Anderson (wcześniej gdzieś w tle tego chaosu)… i znów mamy muzyczne improwizacje, choć łatwiejsze w odbiorze.

Po tym całym szaleństwie, przychodzi pora na wyciszenie i spokój w „To Be Over”. Gitara akustyczna, czasami grająca orientalnie (czasami w bardzo charakterystycznym stylu Howe’a), mocno kojące klawisze oraz bardzo prosty tekst. Pięknie i bardzo progresywnie.

„Relayer” jest najbardziej eksperymentalną płytą w dorobku zespołu, która przebija wszystko, co do tej pory zrobili. Już lepszego albumu chyba nie udało się im nagrać. Wszystko tutaj jest zrobione wręcz mistrzowsko. Więc ocena może być tylko jedna.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Yes – Tales from Topographic Oceans

Tales_from_Topographic_Oceans

Kiedy wydawało się, że już nie da się przebić „Close to the Edge” zespół Yes postanowił zaryzykować i poszedł po bandzie. Wydał w 1973 roku podwójny album, który zawierał tylko cztery utwory. A każdy z nich trwał… 20 minut. Mniej więcej.

Poza tym nic się nie zmieniło – z jednym wyjątkiem. Perkusistę Billa Bruforda zastąpił Alan White, jednak ta zmiana nie jest aż tak mocno odczuwalna. Mam problem, bo nie wiem jak opisać to, co się dzieje na albumie pełnym bogatych dźwięków, aranżacji czy popisów umiejętności każdego z muzyków. Każdy członek zespołu pozwala sobie na więcej (może poza Rickiem Wakemanem, który po wydaniu płyty opuścił zespół). Sama atmosfera jest po prostu nieziemska oraz mocno pachnąca Orientem (najbardziej w „The Ancient – Giants Under the Sun” z fantastyczną akustyczną solówka Howe’a), zaś cały album jest jakiś taki uduchowiony, potrafiący poruszyć niesamowita biegłością muzyków, gdzie każdy dostaje szanse wykazania się. Nie brakuje czarujących klawiszy Wakemana (dziesiąta minuta „Revealing Science of God”), gitarowych szaleństw Howe’a (łkająca gra na początku i na końcu „Ritual” czy w 14 minucie „Revealing”), mocnych uderzeń White’a i Squire’a. W dodatku fenomenalnie zaśpiewane przez Andersona teksty, inspirowane wschodnią filozofią. Ta mieszanka albo was odrzuci albo zachwyci. I nie oszukujmy to – to najbardziej bezkompromisowy album zespołu Yes. Może nie jest tak zwarty jak poprzednicy, ale ma swoje naprawdę piękne fragmenty.

Radosław Ostrowski

Yes – Fragile

Fragile

Czy można było przebić płytę „Close to the Edge”, która wtedy (a nawet i teraz) jest wielkim albumem? Można, tylko jest to bardzo trudne. Popełniłem pewien błąd, bo pominąłem jedną płytę, która została wydana na początku roku 1972 („Close to the Edge” wyszło we wrześniu) i już tutaj widać zapowiedź tego, co nastąpiło później.

I to właśnie tutaj po raz pierwszy wszedł Rick Wakeman. Główna osią tej płyty są cztery długie utwory. Pierwszy to „Roundabout”, który jest mieszanką pięknych i długich klawiszy Wakemana, surowszej gitary Howe’a oraz zgranej sekcji rytmicznej – dynamiczny utwór (mimo trwania ponad 8 minut), który porywa, zaskakuje i mocno trzyma za gardło. Drugą taką siłą jest „South Side of the Sky”. Chwytliwy wstęp gitary oraz sekcji rytmicznej. I wtedy po ok. dwóch i pół minuty pojawia się bardzo dynamiczne i delikatne solo na fortepianie, które potem się powtarza, dołącza perkusja oraz zespół śpiewający proste „la, la, la, la”. Wtedy nagle pojawiają się nieprzyjemne szumy, zaś zespół wraca do melodii z początku przerywanej szumami wiatru oraz mocniejszymi riffami Howe’a, zaś całość kończy ponad 10-minutowy „Heart of the Sunrise”. Początek to mocniejsze granie Howe’a, grające w tle organy oraz bardzo dynamicznie uderzająca perkusja – i tak mijają trzy minuty. Następuje wyciszenie, gitara gra delikatniej i wchodzi Anderson. Jest bardziej podniośle i delikatnie, ale ostatnie trzy minuty to popisowe zgranie Howe’a i Bruforda oraz klawiszowa gra Wakemana, gdzie jeszcze pojawia się pianino (a zakończenie wprawia w konsternację).

Ale między tymi utworami pojawia się pięć kompozycji (każda napisana przez jednego członka). Ale poziom bywa dość różnorodny: niezły jest „Cans and Brahms” Wakemana (elektroniczna aranżacja 4. Symfonii Brahmsa), podobnie „We Have Heaven” Andersona z nakładającymi na siebie wokalami. Najsłabiej wypada „Five Per Cent of Nothing” Bruforda, zaś najlepsze są zdecydowanie „The Fish” Squire’a (te cymbałki i bas) oraz gitarowy popis Howe’a „Mood for a Day”. Także teksty trzymają wysoki poziom.

„Fragile” to był mocny wstęp przed „Close to the Edge” (opisanie tego drugiego albumu prędzej należy potraktować jako małą wpadkę). Powoli zaczyna się konsolidacja formy i treści, zaś następne albumy to będzie dopiero opowieść. Ale to nie teraz.

8,5/10

Radosław Ostrowski

https://www.youtube.com/watch?v=Gk-iWj_a-68&w=300&h=247

Yes – Close to the Edge

Close_to_the_Edge

Zespół Yes poprzednim albumem już wszedł w nurt brzmień progresywnych z pewną ręką, zrywając z poprzednimi albumami. Jednak dopiero „Close to the Edge” skrystalizował styl zespołu. W dodatku klawiszowca Tony’ego Kaye’a zastąpił drugi, najbardziej rozpoznawalny członek zespołu – Rick Wakeman. I co tym razem wyszło?

Za produkcję znów odpowiada zespół do spółki z Eddy’m Offordem, bo jak wiadomo zwycięskiego składu się nie zmienia. Płyta zawiera utwory sztuk… trzy, za to bardzo długie. I to o nich postaram się opowiedzieć.

Najpierw mamy tytułowy, prawie 20-minutowy utwór. Początek to instrumentalny popis gitary Howe’a – delikatnej i szorstkiej jednocześnie, za to poważną zmianą jest lżejsze i bogatsze brzmienie klawiszy. Zaczyna się wszystko od bardzo płynnego brzmienia klawiszy, do których dołącza popisująca się gitara, imitujące plumkanie klawisze, zaś Howe rozkręca się i coraz bardziej szaleje, zaś perkusja coraz mocniej i mocniej uderza. Ten instrumentalny wstęp kończy się organowymi klawiszami. Druga część bardziej stonowana i melodyjna z wokalem Andersona na pierwszym planie. Zwrotki to przede wszystkim równe granie klawiszy oraz zgranie sekcji rytmicznej z gitarą, zaś refreny (wspólnie śpiewane) kontynuują tą drogę, idą w coraz różniejsze warstwy oraz zapętleniem się linii melodyjnej. A Wakeman coraz bardziej czaruje swoją grą na klawiszach. Trzecia część to pewne wyciszenie z pasażami Wakemana – bardzo relaksującymi, z towarzyszącymi dźwiękami opadającej wody. W dodatku wokale brzmią jakby odbijające się od ściany (choć Anderson nadal się wybija), kończąc się potężnymi organami. Ostatnia część jest już bardziej melodyjna, wraca sekcja rytmiczna i gitara, zaś klawisze brzmią mroczniej i bardziej dynamicznie, z kapitalna końcówką. Takiej jazdy nie słyszałem od bardzo dawna.

Drugi utwór – bez dzielenia na części – to grany często na koncertach „And You And I”. Zaczyna się od delikatnych dźwięków gitary akustycznej, które brzmią naprawdę ładnie. Do niej dołącza delikatne uderzenia basu, do gitary dołącza druga, zaś klawisze tworzą wręcz baśniową atmosferę. I wtedy przed zwrotką wkracza perkusja i dwugłos wokalny aż do śpiewanego tylko przy wsparciu gitary refrenu. Po nim następują bardzo piękne solówki klawiszy i gitary Howe’a. Potem wracamy do początku utworu, lecz potem następuje przełamanie. Gitara idzie lekko w stronę folkową, klawisze nabierają bardzo „ciepłego” brzmienia, dołączają pozostałe instrumenty, zaś gitara elektryczna nabiera zadziorności, idąc w stronę epickiego finału, zakończonego akustyczną gitarą.

Trzeci – równie znakomity – „Siberian Khatru” wydaje się najbardziej przebojowy i dynamiczny z nich wszystkich. Zaczyna się od szybkiego grania gitary elektrycznej oraz zgrania sekcji rytmicznej z coraz mocniej brzmiącymi klawiszami. Howe coraz bardziej się zapętla razem z Wakemanem, bas nabiera większej wyrazistości, zespół razem śpiewa. I to brzmi jak karnawałowa zabawa, czasami zabarwiona elementami orientalnymi oraz imitacja klawesynu. I znowu Anderson z niesamowitą siłą wokalu.

Największą niespodzianka są tutaj bardzo filozoficzne teksty, inspirowane Wschodem, pokazujące parę wnikliwych refleksji na temat człowieka. Kompozycje są coraz bardziej zwarte i rozbudowane, ale nie ma tutaj mowy o nudzie czy dłużyznach. O nie. W dodatku w wydaniu deluxe poza alternatywnymi wersjami „And You And I”, „Siberian Khultu” czy fragmentu „Close to the Edge”, mamy jeszcze utwór „America” napisany z Paulem Simonem.

O takich płytach zwykło się mawiać doskonałe. I nie ma w tym ani słowa przesady, bo „Close to the Edge” nie chce się specjalnie zestarzeć i nadal urzeka swoim pięknem. Więc ocena może być tylko jedna.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski


Yes – The Yes Album

The_Yes_Album

Dwie pierwsze płyty zespołu Yes z perspektywy czasu można określić jako próby odnalezienia własnego brzmienia i stylu. Po wydaniu drugiej płyty, wyrzucono z zespołu gitarzystę Petera Banksa (grał m.in. w zespołach Flash czy Empire), grupa w 1971 roku nagrała album, który okazał się punktem zwrotnym w karierze – „The Yes Album”.

Za produkcje płyty tym razem odpowiadał zespół oraz Eddy Offord, który współpracował m.in. z zespołem Emerson, Lake & Palmer. Poza tym dołączył do zespołu gitarzysta Steve Howe – zmiana jakościowa jest wyraźnie słyszalna. I nie chodzi tu tylko o gitarę, ale o cały zespół – wróciły wyraźne organy, bas i perkusja szaleją razem. To słychać już w otwierającym całość „Yours Is No Disgrace”, gdzie wszystkie instrumenty grają znakomicie (zwłaszcza gitara Howe’a jest bardziej „plastyczna” i mniej surowa), tempo się zmienia, a sekcja rytmiczna uwodzi i czaruje. I tutaj dominują tutaj długawe utwory (czytaj powyżej pięciu minut), jednak o nich opowiem potem. Pewnym oddechem od kolosów są dwa bardzo krótkie numery – „Clap” (umieszczony tutaj w wersji koncertowej) to instrumentalna popisówa Howe’a na gitarze akustycznej, bardzo chwytliwa i pozornie prosta, która jest grana naprawdę szybko. Z kolei „A Vnture” to zapętlające się pianino oraz lekko bluesowy numer, z delikatnie grającą gitarą.

Jednak tak jak wspomniałem siłą tego albumu są niesamowite kolosy. O „Yours Is No Disgrace” już mówiłem. Drugim potężnym utworem jest „Starship Trooper” podzielony na 3 części – „Like Seeker” ma mocne organy, podniosłą (jakkolwiek to brzmi) gitarę Howe’a oraz prawie marszową perkusję. „Disillusion” to szybka gitara akustyczna Howe’a, która jest jedynym instrumentem tutaj, co może wprawić w konsternację. W połowie wraca perkusja z organami oraz szybki bas, tworząc naprawdę potężną mieszankę. Na koniec dostajemy instrumentalny „Wurm” z zapętlająca się gitara oraz sekcja rytmiczną, której towarzyszą klawisze. Ale w ostatniej minucie wyraźniejsza staje się gitara, tworząca bardzo ładne solo.

Drugim takim wyrazistym numerem jest dwuczęściowe „I’ve Seen All Good People”. Pierwsza część jest oparta tylko na akustycznej gitarze, powolnych uderzeniach perkusji. I brzmi to zaskakująco pogodnie, wręcz ciepło, zwłaszcza odkąd pojawiają się flety. Jednak pod koniec pojawiają się mocne organy. Druga część tego numeru jest bardziej chwytliwa, wręcz przebojowa, ze skrętami w stronę bluesa. Proste i genialne jednocześnie.

No i bez podziału na części „Perpetual Change”, którego po prostu nie jestem w stanie opisać, bo dorównuje poprzednikom we wszystkim: od brzmień instrumentów, zmiany tempa i klimatem.

Razem ze świetnymi tekstami (w pełni autorskimi) oraz świetnym wokalem Jona Andersona „The Yes Album” wzniósł zespół na znacznie wyższy poziom, powoli wyłuskując charakterystyczny styl kapeli. Co ja wam więcej będę mówił – znakomity album i tyle.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Yes – Time and a Word

Time_And_A_Word

Rok po debiutanckim albumie, zespół Yes postanowił nagrać album z orkiestrą symfoniczną, żeby wszystkich zaskoczyć. Tylko czy z tego wyszło coś udanego?

Za produkcję odpowiadał Tony Colton, znany jako członek zespołu Heads Hands & Feist. I pierwszą rzeczą rzucająca się w uszy jest rezygnacja z mocnego, organowego brzmienia, tym razem nabierając bardziej melodyjnego brzmienia. Powiedzmy. Tylko, że przez większość płyty orkiestra sprawia wrażenie zbędnego elementu, który nie zostaje wykorzystany, zaś klawisze i gitara są mocno wycofane (wyjątkiem jest tutaj „Astral Traveller”). Zaś z orkiestry najbardziej wybijają się smyczki (znakomite „Everydays” oraz tytułowy, podniosły utwór), ale to trochę za mało, by przyciągnąć uwagę na dłużej. Bo największym problemem jest tutaj brak wartych uwagi kompozycji oraz zbyt rzadka obecność orkiestry, jakby nie wiadomo, co z nią zrobić. I nawet dodatkowe nagrania (wydanie z 2003 r.) nie są w stanie uratować tego materiału. Krótko mówiąc: porażka.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Yes – Yes

Yes_1969

Jest rok 1969. Cztery lata wcześniej wyszedł „Freak Out!” Franka Zappy – eksperymentalna płyta, której brzmienie było inspiracją dla wielu oraz podwaliną pod muzykę rocka progresywnego. Wiele zespołów wtedy zaczęło czerpać z tej konwencji. Jednym z pierwszych były m.in. Jethro Tull, King Crimson, Pink Floyd oraz pewna młoda kapela, tworzona przez pięciu młodych chłopaków: Jon Anderson (wokal i perkusja), Chris Square (bas), Peter Banks (gitara), Tony Kaye (klawisze i pianino) i Bill Bruford (bębny). Tak właśnie powstał zespół Yes, który działa w zasadzie do dnia dzisiejszego, choć z tego pierwotnego składu pozostało niewielu. I w czerwcu 1969 (parę miesięcy przed przełomem) wyszedł debiutancki album tej grupy noszący prosty tytuł „Yes”, który jeszcze mocno odbiegał od progresywnych brzmień.

Za produkcje odpowiada Paul Clay, który potem zniknął z pola widzenia muzyki. I z perspektywy lat jest to bardzo różnorodna mieszanka rocka, psychodelii i jazzu, składająca się w dużej części z cudzych piosenek (m.in. autorstwa duetu Lennon/McCartney czy Leonard Bernstein/Stephen Sodenheim). Jeszcze zespół nie wykształcił swojego stylu, ale stworzył dość ciekawą propozycję. Głównie tutaj popisuje się perkusja, która gra mocno i bardzo szybko. Ale tak naprawdę każdy z muzyków dał wiele od siebie, od organów Kaye’a („Harold Land” czy „Survival”), Bruford i Anderson na bębnach (praktycznie w każdym numerze, ale najmocniej we wstępie do „Every Little Thing” oraz kapitalnym „I See You”), Squaire na basie („Harold Land”), ale przede wszystkim gitara Banka, który potrafił z jednej zagrać naprawdę ostro („Every Little Thing” – rozbudowany cover Beatlesów, który jest bardzo dynamiczny), z drugiej bardziej delikatnie (bardzo liryczny „Yesterday and Today” oraz „Every Little Thing” Bitelsów).

I w zasadzie mógłbym przestać opowiadać o tym albumie, ale w 2003 roku Atlantic Records wydało zremasterowany album z dodatkową płytą. A na niej niepublikowanej wcześniej trzy utwory w dwóch różnych wersjach. Z czego dwa to single strony B z wydania brytyjskiego (bardzo jazzujące „Everyday” oraz „Something’s Coming” z fanastycznym intrem). „Dear Father” jest za to bardzo rozbudowaną i bardzo eleganckim utworem ze świetnymi chórkami.

Ale już wtedy pojawia się największy znak rozpoznawczy tego zespołu – charyzmatyczny i czarujący wokal Jona Andersona, który jest po prostu bardzo dobry i mimo upływu lat słucha się go ze sporą frajdą, razem z niegłupimi tekstami.

Debiut brzmi dość surowo i jeszcze nie przyniósł takiego przebicia jak „Close to the Edge” i nie odmienił tak bardzo muzyki jak debiut King Crimson czy Marillion, ale już wtedy zwrócił uwagę na ten zespół, który jeszcze miał zaskoczyć. Ale jeszcze nie teraz. I nie przy następnej płycie.

7,5/10

Radosław Ostrowski