Kokainowy miś

Chyba żaden film nie wywołał we mnie takiego poczucia zmarnowanego potencjału jak „Kokainowy miś”. Film w reżyserii Elizabeth Banks, wyprodukowany przez duet Phil Lord/Christopher Miller, do tego inspirowany prawdziwą historią stoi w dziwnym rozkroku.

Akcja toczy się w 1985 roku, skupiając się wokół osób na terenie park przyrody Chattahoochee w stanie Georgia. To między innymi tutaj zostały wyrzucone torby zawierające kokainę przez przemytnika, ale ten w trakcie wyskoczenia z samolotu… uderza głową o drzwi i spada. Jego szef, Syd White (Ray Liotta), by znaleźć cały towar wysyła swojego syna Eddiego (Aiden Ehrenreich) oraz jego kumpla, Daveeda (O’Shea Jackson Jr.). Do tego jeszcze w całą tą sprawę wplątuje się trójka nastoletnich złodziejaszków, lokalna pielęgniarka (Keri Russell), jej córka (Brooklynn Prince), kolega z klasy (Christian Convery) towarzyszący jej w wagarach do wodospadu, strażniczka leśna (Margo Martindale) oraz ścigający White’a gliniarz (Isaiah Whitlock Jr.). Ale żadne z nich nie jest gotowe na to, że kokaina wpadła w ręce (bardziej pasowałoby w łapy)… niedźwiedzia grizzly. A ten pod jej wpływem zmienia się w żadną krwi bestię, która atakuje wszystkich na swojej drodze.

Sam ten koncept brzmi jak czyste szaleństwo i – ku zaskoczeniu wielu – jest to inspirowane prawdziwymi wydarzeniami. Prawdą jest sam przerzut narkotyków samolotem, jak i fakt naćpania się niedźwiedzia. W dodatku samicy. Jednak nikogo nie zabiła, tylko zmarła z powodu przedawkowania. Sama reżyserka miała tu spory potencjał do popisu. Bo film mógł pójść w B-klasowy monster movie okraszony dawką czarnego humoru, poważny dramat albo nawet thriller. Ostatecznie film idzie we wszystkich kierunkach, co wywołuje ogromną dezorientację. Jako komedia nie sprawdza się za bardzo i ma parę irytujących postaci (trójka gówniarzy czy przechodzący żałobę Eddie), z kolei jako krwawy slasher ma tych momentów o wiele za mało. Choć trzeba przyznać, że są brutalne, mimo użycia komputerowo zrobionego niedźwiedzia (atak na karetkę pogotowia – cudowne). Postaci jest zwyczajnie za dużo, przed ich nadmiar akcja jest zadziwiająco wolna (a film trwa niecałe półtorej godziny) i nie są zbyt angażujące (chociaż nikt nie gra tu źle).

Technicznie też jest tutaj co najmniej przyzwoicie. Krajobrazy lasu wyglądają ładnie, efekty specjalne nie wybijają z seansu, zaś w tle gra mocno elektroniczna muzyka. Jednak dla mnie ten film byłby lepszy, gdyby twórcy bardziej zaszaleli. Bardziej skupili się na naćpanym, szalejącym po lesie miśku i pokazali (ze sporą dawką czarnego humoru) jego akcje. A tak dostajemy kino, które jest zbyt poważne na komedię oraz zbyt głupie na dramat. Twórcy zrobili temu filmowi – nomen omen – niedźwiedzią przysługę.

5/10

Radosław Ostrowski

Małpa

Adaptacje filmowe utworów Stephena Kinga są – jak mawiał klasyk – niczym pudełko czekoladek: nigdy nie wiesz, na co trafisz. Od kompletnej słabizny po totalne arcydzieło. Mierzyli się z nim zarówno specjaliści od horrorów pokroju Johna Carpentera, Davida Cronenberga i George’a Romero po bardziej wszechstronnych filmowców jak Stanley Kubrick, Frank Darabont czy Rob Reiner. Teraz do tego grona adaptatorów Kinga dołącza Osgood Perkins, biorąc na warsztat opowiadanie „Małpa”.

Historia zaczyna się w roku 1999 roku, skupiająca się na braciach bliźniakach Halu i Billu (znany z „Łasucha” Christin Convery). Ojciec-pilot zniknął w niejasnych okolicznościach (jak to matka powiedziała: „wyszedł po papierosy i już nie wrócił), wychowuje ich matka (Tatiana Maslany). Wszystko wydaje się być fajnie, ale dzieciaki znajdują zabawkę w kształcie małpy. Jak to małpa, ma duże oczy, dużą szczękę oraz bębenek, na którym gra. Przekręcić kluczyk i patrzeć jak zwierzak uderza bębenkiem – proste, prawda? Tylko po tym wszystkim ludzie zaczynają umierać w makabryczny sposób. Po jednym taki przekręceniu kluczyka ginie matka, co mocno rozluźnia ich więzi. Udaje im się pozbyć nawiedzonej zabawki. Jednak po 25 latach Hal (Theo James) będzie musiał się z nią skonfrontować.

Nie znam literackiego pierwowzoru i nie będę bawił się w porównanie, ale jedno mogę powiedzieć na pewno: „Małpa” to zdecydowanie najbardziej komediowy film w dorobku Perkinsa. Śmierć, która tak budzi strach i przerażenie, tutaj ma wymiar groteskowej jatki. Jakby to było mocno przerysowane „Oszukać przeznaczenie”, wywołując jednocześnie śmiech, strach i szok. Reżyser umie budować atmosferę niepokoju, a tytułowa zabawka działa w sposób niepokojący. Nie wiadomo kiedy ani kogo uderzy, nie mówiąc o tym jak, zaś wszelkie próby neutralizacji kończą się klęską. Ale im dalej w las, tym bardziej intryga filmu wydaje się… banalna i bardziej przyziemna. Bo mamy tu trudną relację Hala z synem, obsesyjne pragnienie zabawki i czystą jatkę (bardzo kreatywną oraz nagłą). Wolałem aurę tajemnicy wokół małpki, której dźwięk uderzania w bębenek i towarzysząca jej muzyczka budziła poczucie niepokoju.

Całość aktorsko na swoich barkach trzyma obsadzony wbrew warunkom Theo James i wypada naprawdę dobrze. Zarówno jako niepewny siebie, nerdowaty Hal, jak i szorstki, cyniczny Bill w jego wykonaniu jest wiarygodny: od mowy ciała przez sposób wypowiadania. Także ich młodsza inkarnacja wypada świetnie. Z drugiego planu najbardziej wybija się Tatiana Maslany (matka) oraz w drobnych epizodach Adam Scott (ojciec w świetnym prologu) oraz Elijah Wood (palantowaty Ted).

„Małpa” jest zdecydowanie lżejszym, bardziej rozrywkowym filmem w dorobku Perkinsa. Można się przy nim świetnie bawić, z kumplami przy popkornie i po paru dniach kompletnie zapomnieć. Co samo w sobie nie musi być żadna wadą – można było gorzej spędzić te półtorej godziny.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Łasuch – seria 1

Było już wiele – na dużym i małym ekranie – produkcji opisujących świat po zagładzie ludzkości. Czy jest jeszcze szansa na stworzenie czegoś co najmniej ciekawego na tym polu? Z tym pytanie zmierzył się Netflix, który rok temu wrzucił swój nowy serial. Oparty na komiksie DC Vertigo autorstwa Jeffa Lamaire’a „Łasuch” bardziej przypomina baśń niż stricte SF.

Akcja toczy się po Wielkiej Zapaści, czyli epidemii wirusa (H5G9) dziesiątkującego ludzkość nieznaną chorobą nazwaną Przypadłością. Skąd się wziął? Nie wiadomo. Jednocześnie na świecie zaczęły pojawiać się (i rodzić) hybrydy – dzieci, będące krzyżówką człowieka i zwierzęcia. Nie wiadomo było, co z nimi zrobić, a niektórzy podejrzewali, że jest związek między tymi wydarzeniami. Dlatego pełniący funkcję władzy wojsko z generałem Abbottem na czele, postanowiło przeprowadzać na hybrydach eksperymenty, by znaleźć lekarstwo na chorobę. Ewentualnie, żeby te mutanty zabić.

łasuch1-2

Bohaterem tej opowieści jest Gus – hybryda człowieka i jelenia, którą wychowuje ojciec z dala od cywilizacji. A dokładnie na terenie parku Yellowstone, by go chronić przed tym okrutnym światem z zewnątrz. Przez niemal 10 lat mu się to udaje, choć świat ciągle szuka sposobu na dotarcie. Ojciec nie mówi chłopcu wszystko na temat zewnętrznego świata, jednak przekazuje część informacji. O Przypadłości, upadku świata oraz matce dziecka zwanej Ptaszyną. Dochodzi do najgorszego i Pubba (tak nazywa go Gus) zostaje zabity, zaś młody ledwo uchodzi z życiem. To ostatnie jest zasługą potężnego czarnoskórego mężczyzny, co zna życie lepiej od Gusa. Chłopiec decyduje się dołączyć do Wielkoluda i razem wyruszyć w poszukiwaniu matki Gusa do Kolorado.

łasuch1-3

Dziwna to mieszanka jest. Niby mamy tu znajome elementy post-apo: wyniszczona ludzkość, władza wojskowa, psychoza strachu, mutanci (bo tak można przecież nazwać hybrydy), wola przetrwania za wszelką cenę, brak Internetu, Ostatni Ludzie (paramilitarna bojówka, co poluje na hybrydy). Zaś ludzie potrafią się różnie zachować – od strachu i nienawiści po wsparcie i współczucie. A w tym całym tyglu znajduje się Gus (naprawdę dobry Christian Conwery) – naiwne, niewinne, pełne optymizmu dziecko. Jak go nie lubić i sympatyzować z tym uroczym (choć czasami irytującym) chłopcem, całe życie trzymanym pod kloszem?

łasuch1-5

Sama narracja jest prowadzona dwutorowo, co początkowo może wywoływać dezorientację. Pierwszy to dotyczy Gusa, Wielkoluda oraz ich podróży, drugi dotyczy lekarza Adityi Singha oraz chorującej na wirusa żony, którą chroni za pomocą coraz bardziej ograniczonej ilości leków. Doktor w końcu dostaje zadanie znalezienia szczepionki na wirusa, jednak notatki pozostawione przez jego koleżankę, budzą wstręt. Obydwa te wątki wyróżniają się zarówno względem tonu, jak i wizualnie. Pierwszy w większości toczy się w otwartej przestrzeni, pełnej imponujących krajobrazów, wyjętych miejscami niczym z pocztówki. Nie oznacza to jednak, że jest to świat bezpieczny i niepozbawiony różnych pułapek. Drugi to kompletny kontrast, pełen szarzyzny, mroku oraz ciągłego niepokoju. Tutaj ludzie pokazują się z najgorszej strony, gdzie każdy z objawami Przypadłości zostaje spalony razem z całym domem. Bezwzględność i okrucieństwo dominuje, choć pojawiają się okruszki dobra (Aimee oraz prowadzony przez nią azyl dla hybryd na terenie dawnego zoo).

łasuch1-4

Obie te historie są bardzo dobrze poprowadzone, chociaż bardziej czekałem na kolejne przeprawy Gusa i jego drogi do matki. Nie tylko ze względu na samego bohatera oraz jego towarzysza (absolutnie rewelacyjny Nonzo Anonsie), ale też kolejne zaskakujące wydarzenia i elementy tego świata. Dziecięca armia, która próbuje ratować hybrydy schwytane przez Ostatnich Ludzi, dowodzona przez Niedźwiedzia, przeprawa przez wiszący most nad kwiatami (zakończona mocno psychodelicznym odlotem), wplecione retrospekcje dotyczących jego towarzyszy. W końcu najbardziej szokujący moment, czyli poznanie „narodzin” Gusa – to mnie uderzyło jak grom z jasnego nieba. Przy tych zdarzeniach wątek doktora wydaje się mniej porywający, co nie znaczy, że nie angażuje.

łasuch1-6

Obsada w większości gra poprawnie, choć najbardziej wybija się kilka postaci: Gus z rozbrajającym urokiem i nadzieją tak potrzebną w mrocznych czasach; mocno doświadczony przez życie Jeppard, stający się dla bohatera mentorem; nieufna wobec dorosłych Niedźwiedź (Stefania LaVie Owen) i żona doktora (Aliza Vellani), wspierająca swojego męża w chwilach zwątpienia. Reszta prezentuje się solidnie (włącznie z narratorem Jamesem Brolinem), ale nie są tacy wyraziści jak w/w.

łasuch1-1

Choć finał zapowiada kolejne wydarzenia i czyni pierwszy sezon wstępem do większej opowieści „Łasuch” okazuje się bardzo satysfakcjonującym doświadczeniem oraz odrobiną świeżości do znajomej konwencji post-apo. Niepozbawiona mroku baśń z przesympatycznym bohaterem i jego interakcją z nowym światem po jego końcu. Czekam na dalszy ciąg tej historii.

8/10

Radosław Ostrowski