Macie czasami tak, że idzie na film, znacie reżysera i mniej więcej wiecie, czego możecie się spodziewać. Idziecie pozytywnie nastawieni, ale po wyjściu z seansu jesteście zmieszani, skonfundowani, nawet lekko rozczarowani. Takie dziwne doświadczenie miałem podczas seansu nowego filmu Davida Leitcha – „Bullet Train”. Nadal nie jestem pewny, czy my się ten film podobał.
Punkt wyjścia jest prosty, wręcz banalny. Bohaterem jest Biedronka (Brad Pitt) – najemnik, wykonujący robotę jako złodziej i raczej cwaniak. Czemu jest on promowany jako twardy zabijaka, to ja nie wiem. Gościu znany jest z tego, że ma pecha o skali wręcz kosmicznej i nawrócił się, podążając ku drodze zen. Znaczy się bez przemocy, zabijania i używania broni palnej. Teraz wraca do gry w zastępstwie za chorego kolegę, z zadaniem banalnie prostym. Wsiąść do tytułowego pociągu, co pędzi szybciej niż TGV na linii Tokio-Kyoto, zabrać walizkę z kasą i wyjść. Ale wiecie jak to jest z prostymi zadaniami: proste są tylko z nazwy. Po pierwsze, pasażerów jest dziwnie mało, po drugie to są wszelkiej maści cyngle, zabójcy i mordercy, po trzecie (prawie) wszyscy są tej walizki. A po czwarte, jeśli uważacie, że to wszystko to jeden zbieg okoliczności, popełniliście wielki błąd.
Leich kojarzony jest z akcją, w końcu to doświadczony kaskader (był też dublerem Brada Pitta m.in. w „Podziemnym kręgu”, „Ocean’s Eleven” i „Troi”) oraz reżyser takich filmów jak „John Wick”, „Atomic Blonde” czy „Deadpool 2”. I spodziewałem się bezpretensjonalnego kina akcji, z wariackimi scenami akcji, niesamowitą choreografią. ALE tutaj chodzi o coś jeszcze, bo reżyser opierając film na powieści Kotaro Isaki próbując zrobić coś jeszcze. Zaserwować skomplikowaną fabułę, pełną przewrotek, skupiając się na kilku postaciach oraz ustaleniu o co tu do cholery chodzi i kto za tym wszystkim stoi? To jest jednocześnie siła i słabość tego filmu. Jak to możliwe? Już tłumaczę.
Tu nie chodzi o to, że postacie są nieciekawe, źle zagrane czy dialogi są nudne. Problem mam z retrospekcjami, których jest zaskakująco sporo i (oczywiście) dzieją się poza pociągiem. Pociągiem szybkim, zautomatyzowanym oraz ciasnym, co buduje lekko klaustrofobiczną atmosferę. Same przeskoki w czasie oraz sceny poza pociągiem są tutaj bronią obosieczną. Z jednej strony dobudowują cała historię, odkrywając kolejne elementy układanki, z drugiej zaś destabilizują rytm oraz niszczą budowaną atmosferę. Szczególnie jak parę scen się powtarza. Reżyser i scenarzysta za bardzo próbują iść w stronę Tarantino oraz Ritchiego w sosie azjatyckim, tylko na sterydach. Wszystkiego jest tu dużo. Dużo akcji (świetnie zrobionej), dużo humoru (niestety, w pewnej chwili zbyt powtarzalnego), dużo postaci (z czego kilka drobnych epizodów zaskakuje – nie, nie będę zdradzał), dużo gadania i zbiegów okoliczności. W środku filmu czułem się zdezorientowany tym chaosem i bałaganem, który w finałowym akcie (czyli ostatecznej konfrontacji oraz wyjaśnieniu całego tego pierdolnika) skrystalizował się. Wręcz nabrał wiatru w żagle, chociaż pod koniec pojawiają się efekty komputerowe.
Aktorsko jest tu bardzo interesująco, choć nierówno. Dobrze radzi sobie Brad Pitt jako pechowy Biedronka, co serwuje mądrości z poradnika pozytywnego myślenia i zderzenie jego nowej filozofii z coraz brutalniejszą jatką potrafią rozbawić do łez. Swoje robi absolutnie szalony duet Aaron Taylor-Johnson/Brian Tyree Henry czy para „bliźniaków” Cytryna/Mandarynka. Mieszanka opanowania, słowotwórstwa oraz obsesji na punkcie „Tomka i przyjaciół” tworzy potężną bombę. Jest jeszcze kradnąca ekran Joey King jako niepozorna psychopatka o ksywie… Książę, która opanowała do perfekcji sztukę manipulacji i ma własny interes, by być w tym pociągu oraz – jak zawsze trzymający fason – Hiroyuki Sanada. O głównym arcyłotrze nie chcę mówić zbyt wiele (tajemniczy gangster o ksywie Biała Śmierć), ale aktor grający tą postać, niemal w całości noszący maskę, był dla mnie dużą niespodzianką.
Trudno mi jednoznacznie powiedzieć, czy warto pójść na „Kulisty pociąg” (przekład mój), bo to produkcja pełna sprzeczności. Przerysowana, mocno absurdalna i przegięta aż do granicy wytrzymałości, z barwnymi postaciami, świetnymi scen akcji oraz zbyt skomplikowaną intrygą. Leitch miał o wiele większe ambicje, ale zaczął gubić kroki i parę razy się przewrócił.
6,5/10
Radosław Ostrowski