Święty

Trend polskich kryminałów osadzonych w czasach PRL-u ma się całkiem dobrze, co pokazywały takie filmy jak „Czerwony pająk”, „Jestem mordercą” czy serialowy „Rojst”. To tego grona aspiruje nowy film Sebastiana Buttnego „Święty”. Inspirowany prawdziwymi wydarzeniami film mógł stanowić intrygujące spojrzenie na końcówkę PRL-u, ale wygląda na to, że reżysera i scenarzystę w jednej osobie temat przygniótł.

Sama intryga skupiona jest wokół najbardziej bezczelnej kradzieży w historii PRL-u. W nocy z 19 na 20 marca 1986 roku włamano się do remontowanej katedry w Gnieźnie. Skradziona została srebrna figura św. Wojciecha z sarkofagu, gdzie przechowywane są szczątki pierwszego polskiego męczennika. Dla Milicji Obywatelskiej sprawa miała charakter priorytetowy, nie tylko z powodu kryminalnego charakteru sprawy, lecz bardzo napiętych stosunków między władzą komunistyczną a Kościołem katolickim. Przebieg śledztwa mógł te relacje poprawić lub pogorszyć, szczególnie iż kradzież miała miejsce półtora roku po zabójstwie księdza Popiełuszki. Do poprowadzenia sprawy zostaje wyznaczony Andrzej Baran (Mateusz Kościukiewicz) – porucznik milicji z Poznania, gdyż tamtejsi stróże prawa za bardzo boją się kontaktów z władzami duchownymi. Oficer prowadzi sprawę widząc w niej zwykły rabunek w celu zdobycia srebra. Im dalej w las, zaczyna podejrzewać, iż włamanie może mieć swoje drugie dno.

„Święty” ma spory potencjał na dobry film oraz różne ścieżki do wyboru. Z jednej strony, to mógł być czarny kryminał w realiach późnego PRL-u, z drugiej polityczny dreszczowiec ze śledczym w sprawie będącej polem minowym z masą pułapek, a z trzeciej komedią o zabarwieniu satyrycznym. Problem jednak w tym, że reżyser w swoim drugim nie bardzo może się zdecydować, gdzie z tym całym fantem pójść. Dlatego film sprawia wrażenie krążącego w kółko delikwenta wracającego z zakrapianej imprezy. Jest parę chwil przebłysku, kiedy porucznik zaczyna zauważać podobieństwo kradzieży z historią samego św. Wojciecha, opisaną na drzwiach katedry. Jeśli to budzi skojarzenia z „Kodem Leonarda da Vinci”, jest to trop prawidłowy. Sama sugestia, że kradzież byłaby polityczną intrygą, zaś śledczy jest częścią tej gry podbiłby bardzo mocno stawkę. Tak samo jak w paru scenach, kiedy figura traktowana jest jako żywa osoba.

Niestety, zawodzi bardzo mocno wykonanie. Film wygląda jak produkcja telewizyjna i to w nie najlepszym znaczeniu tego słowa. Niby scenografia oraz kostiumy wydają się pasować do realiów epoki, ale nie wybijają się za mocno. Całość sfilmowana jest bez jakiejkolwiek finezji czy kreatywności, ze sporą ilością zbliżeń oraz ujęć nocnych. Narracja jest chaotyczna, z masą pootwieranych wątków (m. in. rzekomego udziału w sprawie oficera SB, inwigilacji katedry przez bezpiekę), upchniętych do nieco ponad 90 minut. Brakuje w tym wszystkim emocjonalnego ciężaru oraz zaangażowania w całe dochodzenie.

Nawet uzdolnieni aktorzy nie są w stanie wyciągnąć tego dzieła do poziomu satysfakcjonującego. Co jest bardzo wielką szkodą, widząc m. in. Mateusza Koścukiewicza (porucznik Baran), Leszka Lichotę (ksiądz proboszcz) czy Dobromira Dymeckiego (oficer SB Marian Porębski) zmarnowanych w tak brutalny sposób. Cało w zasadzie wychodzi tylko intrygująca Lena Góra jako żona porucznika, będąca historykiem sztuki i czuć, że tam dzieje się coś ciekawego. Tylko nie wybrzmiewa to z taką siłą, potrzebną do tego „dzieła”.

Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle – niestety, to kolejne rozczarowanie na naszym podwórku. Zawsze daję szansę kinu gatunkowemu made in Poland (z wyjątkiem kina Patryka Vegi oraz artystycznych pornosów a’la „365 dni” i jego mutacji), jednak „Święty” nie zasługuje na to wsparcie. Niczym sama kradzież jest brutalną robotą w wykonaniu kompletnego amatora, desperacko szukającego cennego łupu. Do tego stopnia, że niszczą wartość potencjalnego zysku i cała gra okazuje się nie warta świeczki.

4/10

Radosław Ostrowski

1670 – seria 1

Polskie seriale komediowe (te zabawne) wydają się być reliktem przeszłości. Niemniej w ostatnich latach coś ruszyło, głównie dzięki produkcjom Canal+ jak „The Office PL” i „Emigracja XD”. Obydwa te tytuły jeszcze przede mną, ale pojawiła się ogromna niespodzianka od Netflixa. Powiem szczerze, że byłem dość sceptycznie nastawiony do serialu „1670”. Bo jak to tak – zrobić serial komediowy, do tego jeszcze historyczny, w stylu mockumentary? Przypomina to sen jakiego wariata albo początkującego scenarzysty w trakcie eksperymentowania z narkotykami.

Akcja zaczyna się w roku 1670 we wsi Adamczycha gdzieś na terenie Rzeczypospolitej – największego mocarstwa swoich czasów. Naszym przewodnikiem po tej okolicy będzie Jan Paweł Adamczewski (Bartłomiej Topa) – pełnokrwisty Sarmata, którego życiowym celem jest zostanie najsłynniejszym Janem Pawłem w historii. Szlachcic przebywa w swoim majątku razem z żoną Zofią (Katarzyna Herman) oraz trojgiem dzieci: najstarszym Stanisławem (Michał Balicki), cwanym duchownym Jakubem (Michał Sikorski) i jedyną córką Anielą (Martyna Byczkowska). No i jest jeszcze ten sąsiad, Andrzej (Andrzej Kłak), będący dla bohatera prawdziwym wrzodem na zadzie.

Za ten krótki (8 odcinków po około 40 minut) serial odpowiadają scenarzysta Jakub Różyłło (drugi sezon „Sexify”) oraz reżyserski duet Maciej Buchwald/Kordian Kądziela. Pierwszy z nich to stand-uper oraz członek improwizowanego teatru Klancyk, drugi wcześniej zrobił dla Polsatu serial „Mental”. Każdy odcinek w zasadzie jest oddzielną opowieścią, gdzie Jan Paweł mierzy się z różnymi sytuacjami. A to szykuje się sejmik, gdzie ma dojść do podwyższenia podatków, a to najstarszy syn zaręczył się z mieszczką (tfu!!!) i trzeba poznać przyszłych teściów, a to ma się odbyć marsz innowierców czy ślub i chłopskie wesele. Dzieje się dużo, wielokrotnie łamana jest czwarta ściana, zaś masa dialogów mocno odnosi się do naszej rzeczywistości oraz naszych wad: pieniactwa, chciwości, hipokryzji, egoizmu, głupoty i upokarzania innych. Tu obrywa się wszystkim: szlachcie, chłopom, duchowieństwu oraz mieszczanom. Nawet jest parę dzisiejszych „gadżetów” („smartfon”, łódki jako ówczesny odpowiednik samolotu) czy odniesień w dialogach do współczesności (program wymiany studentów Erazmus lub trzy etapy bitew). Tutaj nawet postacie epizodyczne są bardzo wyraziste i zapadające w pamięć (od lat żyjący w trzeźwości chłop Jędrula, etatowa płaczka – pani Stasia, przesiąknięty francuską modą magnat Lubopolski czy śledczy koronny ojciec, ksiądz Żmija z Sandomierza). Zaś niektóre dowcipy i gagi bardzo mnie zaskoczyły niespodziewaną linijką dialogu czy wstawką muzyczną (XVII-wieczna wersja „The Final Countdown”), doprowadzając do nagłych ataków śmiechu. Nie mówiąc już o niektórych wizualnych żartach w rodzaju mierzenia sobie… kutasów (i nie jest to coś, o czym myślicie).

Do tego „1670” jest bardzo dobrze zrobione pod względem technicznym. Świetnie sfotografowane, z kapitalną muzyką imitującą epokę (absolutne brawa dla Jerzego Rogiewicza!!!!) i bardzo dobrym udźwiękowieniem. Dialogi są tak wyraźne, że nie trzeba oglądać tytułu z napisami. Równie imponująca jest scenografia i kostiumy, mimo pewnej kameralności całej fabuły. Czuć namacalnie to miejsce, bez poczucia takiej „sterylności” (błoto!!!) jaka była w wielu historycznych serialach. Pod tym względem serial bardzo przypominał mi… „Kosa” Pawła Maślony, choć tamten jest bardziej poważny w tonie.

Serial jeszcze jest absolutnie rewelacyjnie zagrany. Kapitalny jest Bartłomiej Topa w roli Jana Pawła Adamczewskiego, tworząc najbardziej wyrazistego szlachcica od dawna. W nim znajdują się wszystkie wady polskiego sarmatyzmy: przekonanie o własnej racji, narcyzm, poczucie wyższej wartości. Mocny jest tylko w gębie i ma więcej szczęścia niż rozumu, ale w dalszych odcinkach potrafi pokazać się z dobrej strony jak choćby odbierając poród. Tak samo znakomity jest Michał Sikorski w roli śliskiego księdza Jakuba. To najbardziej obłudny i diaboliczny członek rodziny, co bardziej skupia się na karierze oraz własnej sakiewce. Wiele zabawnych scen i dialogów pochodzi od niego. Zaskakuje też Katarzyna Herman, czyli dość osobliwa żona Jana Pawła. Bardzo wycofana, niemal non stop modląca się i nosząca czarny strój żałobny, ale nawet ona zostaje pogłębiona w zaskakujący sposób. Szoł wielokrotnie kradnie Martyna Byczkowska, której postać wydaje się bardziej pasować do naszych czasów niż XVII wieku. Najinteligentniejsza z całej rodziny, zbuntowana przeciw ówczesnym konwenansom, próbująca podążać swoją własną drogą i nie daje sobie w kaszę dmuchać. Niech chcę nawet wspominać o kradnącym ekran Dobromirze Dymeckim (zaprawiony w boju Bogdan), bardzo uroczym Kiryle Pietruczuku (Litwin Maciej, pomocnik kowala) czy trochę zepchniętym do tła Andrzeju Kłaku (sąsiad Andrzej).

Nie wiedziałem czego oczekiwać, a dostałem najlepszy polski serial komediowy od lat. Choć muszę przyznać, że mocno absurdalny humor „1670” i jego satyryczne spojrzenie na historię nie wszystkim się spodoba. Ale to bardzo odświeżające doświadczenie, absolutnie kapitalnie zagrane, napisane i zrealizowane. Niby zakończenie jest zamknięte, ale bardzo chciałbym zobaczyć ciąg dalszy.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Śmierć Zygielbojma

Trudno oceniać filmy, które mają serce po właściwej stronie i czyste intencje. Żeby poruszyć oraz przypomnieć o czymś, co albo zostało zapomniane, albo zignorowane przez ludzkość. Problem jednak taki, że same intencje nie wystarczą, zwłaszcza jak powstaje we współpracy z prorządową organizacją, która może narzucić swoją wizję pod gotowy materiał. Niestety, do tego grona dopisać trzeba „Śmierć Zygielbojma”, współfinansowany przez Polską Fundację Narodową.

smierc zygielbojma1

Nowe dzieło Ryszarda Brylskiego sięga po postać polskiego działacza społecznego Szmula Zygielbojma (zaskakujący Wojciech Mecwaldowski), który podczas II wojny światowej działał w Londynie. Początek jednak jest bardzo makabryczny – otóż ten człowiek zostaje znaleziony martwy w swoim mieszkaniu. Jest maj 1943. Sprawa wydaje się jasna: Zygielbojm popełnił samobójstwo, odpalając i wdychając gaz z kuchenki. Na stole list pożegnalny – czego chcieć więcej? Pracujący dla Timesa dziennikarz Adam (Jack Roth, syn znanego aktora Tima) razem z policyjnym koronerem Thomasem (Will Brown) prowadzą dochodzenie. Cel jest jeden: dlaczego?

smierc zygielbojma2

Co ja mogę powiedzieć? Nie jest to na pewno tak jednowymiarowy portret świata, jaki nasi spece od polityki historycznej sobie wymyślili. Sama konstrukcja w formie dochodzenia na pierwszy rzut oka wydaje się interesującym konceptem. Problem w tym, że sam bohater jest zepchnięty niemal na dalszy plan, pełniąc niejako tło dla poważniejszego problemu. Czyli prób dotarcia do świata z informacjami o ludobójstwie Żydów na terenie Polski (oraz Europy) i wymuszenia na państwach alianckich wsparcia. Tylko, że to wszystko spełza na niczym, a świat nie jest w stanie tego przyjąć do wiadomości. Słucha i słucha, ale nic więcej nie zamierza, zaś ludzie są mordowani. Co jeszcze można zrobić, by powstrzymać to szaleństwo? Poza przemówieniami i listami do najważniejszych polityków?

smierc zygielbojma3

Problem z tym filmem jest jeden, ale bardzo istotny: jest to dzieło… zaledwie poprawne, niewykorzystujące swojego potencjału. Opowieść o polityku, który zderzony z murem obojętności decyduje się na ostateczny krok brzmi obiecująco. Tylko, że samo wykonanie rozczarowuje, zaś rozmówcy pełnią rolę chodzących ekspozycji. Wszystko wygląda tu jak film telewizyjny (głównie retrospekcje z okupowanej Warszawy), z oszczędną scenografią oraz poszatkowaną narracją. Chciałoby się głębiej wejść w Zygielbojma, zwłaszcza że Mecwaldowski prezentuje się naprawdę przyzwoicie. Nawet brytyjscy aktorzy (szczególnie młody Roth) dają radę.

smierc zygielbojma4

Tylko co z tego, skoro „Śmierć Zygielbojma” wywołuje znużenie i sprawia wrażenie zbioru nie za mocno powiązanych scenek. Większość sytuacji jest tutaj opowiadana niż pokazana, co pozbawia większej mocy tego tytułu. Poza przesłaniem (oraz krótkimi scenami z getta w niebieskim filtrze) nie ma tu zbyt wiele do zaoferowania. Wielka szkoda.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Biały Potok

Są takie filmy, które sprawiają wrażenie jakby bardziej pasowały do wystawienia na scenę teatralną. Potem ktoś doszedł do wniosku, że można z tego zrobić tekst na film. Czasem udaje się zrobić z tego coś interesującego oraz wartego uwagi. Taki jest właśnie przypadek debiutu Michała Grzymowskiego „Biały potok”.

bialy potok1

Zaczyna się – jak w większości przypadku – spokojnie i banalnie. Poznajemy parę sąsiadów, którzy znają się już 10 lat. Razem wyjeżdżają na wycieczki oraz sprawiają wrażenie naprawdę mocno zaprzyjaźnionych, choć dzieli ich wiele. Michał i Ewa są bardziej bogaci, oczekują drugiego dziecka, zaś Bartek z Kaśką są mniej zamożni, niedawno wyszli z długów, jednak sytuacja nie jest za wesoła. Bartek jest w sytuacji podbramkowej i potrzebuje pożyczki na spłatę pracowników, ale tym razem odpowiedź brzmi nie. Między parą dochodzi do kłótni, podczas której padają słowa jakie paść nie powinny.

bialy potok2

„Biały Potok” w zasadzie troszkę przypomina farsę, chociaż nie jest aż tak przerysowana i szarżująca. Jest to komedia, ale twórcy nie walą na siłę żartami. Bardziej przypomina to satyrę na sąsiedzkie relacje, które pod wpływem niedopowiedzeń oraz nieporozumień komplikują się bardziej niż intrygi polityczne na szczytach władzy. I właśnie te sceny doprowadzają na największych wybuchów śmiechu, gdzie postacie brną w zaparte przy swoich podejrzeniach, obsesjach czy próbują ogarnąć co się, do cholery dzieje? Gdzie jest ten moment, gdzie dochodzi do przekroczenia punktu bez odwrotu? I czy jest jakaś szansa na wyjaśnienie tej absurdalnej sytuacji?

bialy potok3

Choć całość jest bardzo krótka, intensywność wydarzeń staje się coraz bardziej odczuwalna. Jest jeden moment na złapanie oddechu (nakręcona w slow-motion scena snu) i tylko ona sprawia wrażenie jakby z innej opowieści. Oczywisty może się wydawać finał, gdzie dochodzi do kumulacji wydarzeń oraz eksplozji. Brawura nabiera tu nowego znaczenia, a ostatnie kadry sugerują, iż nastał spokój. Pytanie tylko na jak długo.

Zaś aktorzy w tej sytuacji odnajdują się po prostu świetnie. Najbardziej mi znanymi twarzami tego filmu byli Marcin Dorociński (Michał) oraz Dobromir Dymecki (Bartek). Pierwszy wydaje się być spokojny, opanowany oraz pełen empatii, rozsadza wręcz ekran swoją obecnością. Zwłaszcza w chwilach, gdy próbuje ogarnąć wynikły chaos. Z kolei Dymecki jest kontrastem: porywczy, zazdrosny nieudacznik, pakujący się w tarapaty i nie szanowany przez żonę. Równie świetne są Julia Wyszyńska (Ewa) oraz Agnieszka Dulęba-Kasza (Kasia), które mają swoje mocne momenty, pięknie uzupełniając się z panami.

Dawno się tak nie uśmiałem, a był to śmiech bardzo gwałtowny. Chociaż humor nie zawsze jest wprost, to zawsze przyjemnie jest zobaczyć udaną komedię, która nie jest ani romantyczna, ani prostacka czy chamska. Bardzo udana alternatywa.

8/10

Radosław Ostrowski

Prime Time

Sylwester roku 2000 to jedna z tych rzeczy, które pamiętam. Był to czas z jednej strony pewnej względnej stabilizacji po ustrojowej transformacji. Ale też było wiele obaw z nowym tysiącleciem: głównie z powodu wirusa mającego doprowadzić komputery do fiksacji. Nie o tym opowiada jednak reżyserski debiut Jakuba Piątka. Choć akcja toczy się w sylwestrowy wieczór, osadzona jest w budynku telewizji. Tam pojawia się młody chłopak z bronią w ręku, który bierze ochroniarza jako zakładnika. Następnie wbija do programu na żywo, gdzie prezenterka zostaje kolejną zakładniczką. Chłopak – imię Sebastian – chce jednego: wejść na wizję.

Kim on jest? Dlaczego to robi? Co chce powiedzieć? Czy zabije zakładników? A może zostanie zastrzelony? Do akcji wkraczają antyterroryści z dowódcą, dwoje negocjatorów oraz realizatorka telewizyjna. Mocno ograniczona przestrzeń, tykający czas i młody chłopak ze spluwą plus dwoje zakładników. To niebezpieczne równanie, gdzie jest co najmniej jedna niewiadoma. Ale czy aby na pewno? Reżyser zaczyna mocnym uderzeniem i nie cacka się. Na dzień dobry dochodzi do porwania, potem wkracza policja i zaczynają się schody. Dlaczego? Bo nasi policjanci troszkę zachowują się jakby pierwszy raz mieli do czynienia z taką sytuacją. Może to wynikać z faktu, że większość stróży prawa pilnuje imprez zorganizowanych tego dnia i mieli do dyspozycji tylko tą grupę ludzi.

I muszę przyznać, że przez sporą część filmu to działa. Potrafi trzymać w napięciu, co wynika także z błędów policji (przypadkowe zapalenie światła w reżyserce, demaskujące ich liczbę). Jednak w pewnym momencie ten suspens zaczyna siadać, a oczekiwanie na jakiekolwiek działanie nuży. Ale są pewne momenty potrafiące przebudzić jak rozmowa z ojcem czy przygotowania do wystąpienia. Piątek potrafi rzucić troszkę światła na Sebastiana (świetny Bartosz Bielenia), jednak jego motywacja nie zostaje podana wprost. Dla wielu może być to gigantyczna wada, bo przecież o to powinno chodzić w tej zabawie. Są pewne poszlaki, zaś pojawiające się fragmenty programów telewizyjnych (nie tylko fragmenty Sylwestrów, ale też rozmowy z młodymi ludźmi, manifestacje) mogą by kolejnym tropem. Pomagają one też w zbudowaniu nastroju końca wieku, bez wchodzenia w publicystyczne tony.

I jak to jest zagrane – każda z drugoplanowych postaci ma swoje pięć minut, wykorzystując je w pełni. Jeśli miałbym wskazać najbardziej zapadające role, wymieniłbym co najmniej trzy. Po pierwsze, prezenterka Mira w wykonaniu Magdaleny Popławskiej. Mam słabość do tej aktorki i ta rola to potwierdza, pokazując szerokie spektrum emocji: od opanowania do gniewu oraz powoli puszczających nerwów. Drugim cudem jest zawsze trzymający fason Dobromir Dymecki jako dowódca antyterrorystów, próbujący jak najszybciej rozwiązać problem. Trzecia to realizatorka Laura od Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik – pozornie tylko tło, jednak nie dajcie się zwieść.

Debiut Piątka został wykupiony przez Netflixa i warto sprawdzić. Bardzo solidna produkcja, potwierdzająca, iż kino gatunkowe w naszym podwórku może być interesujące. Co jeszcze pokaże pan Piątek? Czekam z niecierpliwością.

7/10

Radosław Ostrowski

Artyści

Warszawski Teatr Popularny znajdujący się w budynku Pałacu Kultury i Nauki wpada w poważne tarapaty. Nawet nie chodzi o frekwencję czy problemy repertuarowe, ale bardziej personalne. Wszystko z powodu samobójstwa dyrektora – weterana sztuki. Dział Kultury Rady Miasta ogłasza konkurs, który wygrywa dyrektor prowincjonalnego teatru, Marcin Konieczny. Mężczyzna próbuje opanować to miejsce i zgrać się zarówno z zespołem aktorskim, jak i administracją czy ekipą techniczną. Ale jeden pożar wywołuje kolejny, zaś radni miasta rzucają kolejne kłody pod nogi. Jak się uda dyrektorowi poradzić z sytuacją?

Chwalenie seriali z TVP i oglądanie ich dzisiaj raczej nie jest mile widziane, zwłaszcza z powodu osoby szefa tej instytucji. Ale i sama jakość tych produkcji pozostawiała wiele do życzenia. Jednak w 2016 roku telewizyjna Dwójka pokazała coś, co zaskoczyło. Reżyserka Monika Strzępka ze scenarzystą Pawłem Demirskim w „Artystach” przyglądają się środowisku teatralnemu, zaś przyczyną powstania była 250. rocznica powstania teatru publicznego. Gatunkowo to prawdziwa hybryda – mieszanka dramatu, satyry, komedii oraz surrealizmu. Co najbardziej zaskakujące, ta cała mieszanka jest niesamowita i wykonana w zasadzie bez zarzutu. Powoli zaczynamy poznawać galerię bardzo wyrazistych postaci: od troszkę wycofanego dyrektora przez sekretarza-geja i przechodzącą załamanie nerwowe księgową po komplikującego wszystko szefa działu biznesowego oraz sprzątaczkę widzącą duchy. Ale zaraz, jakie duchy? No tak, są tutaj duchy postaci dla teatru ważnych: od samego Wojciecha Bogusławskiego aż do profesora Kozaneckiego, nauczyciela Koniecznego. Początkowo wydają się niemymi osobami, pojawiającymi się i pełniącymi rolę obserwatorów, z czasem zaczynają się odzywać.

Historia skupia się tutaj na pokazaniu tego, jak funkcjonuje to środowisko oraz jakie ma problemy. Początkowo można odnieść wrażenie, że bohaterowie za bardzo poważnie to wszystko traktują. Ale czy naprawdę tak jest? Czy zależy im tylko na sztuce, a może na sławie, uznaniu, pieniądzach? Te dylematy przewijają się czasem wprost, a czasem tylko między słowami. No i czy aby być artystą trzeba pochodzić z inteligenckiego domu? I co decyduje, że jeden spektakl jest sukcesem, a inny wtopą? I czy w ogóle warto brać w tym wszystkim udział? Wszystko to okraszone świetnie brzmiącymi dialogami, choć niepozbawionymi bluzgów oraz zaskakującymi intrygami. Niektóre sceny prób (prace nad „Snem nocy letniej”) potrafi rozbawić, ale też zadziwić trafnymi obserwacjami. I wszystko aż do otwartego zakończenia – żałuję, że nie powstał ciąg dalszy.

Realizacyjnie jest to znowu bardzo wysoka półka. Zdjęcia niemal przyklejone do twarzy, kamera niemal ciągle w ruchu, skupiona na zbliżeniach, a czasami nawet pod nietypowymi kątami. Jeśli budzi to jakieś skojarzenia, najbliżej jest tu do „The Knick”. Strzępka wręcz garściami bierze z serialu Soderbergha: od pracy kamery po muzykę grającą w tle. Czegoś takiego w naszej telewizji publicznej się nie spodziewałem. Tak samo jak obsadzenia w większości ról mniej ogranych aktorów z Marcinem Czarnikiem na czele. Każdy tutaj nawet w drobnej roli jest po prostu fantastyczny i trudno mi kogokolwiek tu wyróżnić. Jest też kilka zaskakujących epizodów (m.in. Andrzeja Seweryna czy Mikołaja Grabowskiego), podnosząc całość na wyższy poziom.

„Artyści” to serial, który przespałem w dniu premiery, a zasługuje na więcej uwagi niż miał podczas swojej emisji. Autorskie dzieło z własnym charakterem, konsekwentnie idące wyznaczoną ścieżką i nawet potrafiące trzymać w napięciu jak thriller. Nieprawdopodobne, ale znakomite.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Nic nie ginie

Od jakiś 5 lat łódzka szkoła filmowa daje pieniądze na nakręcenie filmu dyplomowego dla IV roku Wydziału Aktorskiego. Niektóre naprawdę udane („Monument”), inne absolutnie słabe („Soyer”). Jak w porównaniu z nimi wypada dzieło debiutantki Kaliny Alabrudzińskiej? Wydaje mi się, że jest gdzieś pośrodku, choć widzę spory potencjał w autorce.

Akcja tego krótkiego (nieco ponad godzinnego filmu) skupia się wokół terapii. Jej uczestnikami są w większości młodzi ludzie ze swoimi problemami. Każdy ma inne: narcyzm, poczucie wyższej wartości, miłość do zwierząt, samotność, zbytnie pomaganie innym. Innymi słowy – wszyscy szukają szczęścia, tylko nie każdy potrafi powiedzieć, czym to szczęście jest. Całą terapię prowadzi niejaki Remik, stosując czasami niekonwencjonalne metody. Twórcy próbują skupić się na każdej postaci, by poznać ich problemy oraz tło. Choć całość oparta jest na dialogach, nie miałem poczucia sztuczności czy teatralności. Bardzo naturalnie to brzmi oraz wygląda, zaś troszkę melancholijny klimat wyróżnia go z grona innych filmów. Reżyserka z dużą empatią podchodzi do swoich bohaterów i nie nabija się z nich. Nie oznacza to jednak, że jest to śmiertelnie poważny film. Humor jest tutaj obecny, lecz jest nienachalny, bardzo subtelny. Przez to bywa czasem niezauważalny, choć jest jedna perła w postaci… wszy. Więcej wam nie zdradzę.

Dla mnie jednak problemem jest to, że jest to zbyt krótki film. Miałem przez to wrażenie, że można było troszkę wydłużyć, by poznać jeszcze bliżej kilka postaci. Nie mogę też przekonać się do zakończenia, sprawiającego wrażenia otwartego. Co się stanie z uczestnikami terapii, jak sobie poradzą i co będzie dalej? Czy uda rozwiązać swoje problemy? To pozostaje kwestią otwartą, jednak nie mogę powiedzieć, że film był nudny czy słaby. Liczyłem na coś więcej w tej materii.

Bardzo za to podobało mi się aktorstwo. Każdy z aktorów (w większości studenci) wypadają bardzo dobrze, jednak najbardziej wybija się Dobromir Dymecki jako prowadzący terapię Remik. Jest odpowiednio zdyscyplinowany, empatyczny, ale nie daje sobie w kaszę dmuchać. Spina to wszystko w jedną całość, chociaż jest to rola – tak jak wszystkie w filmie – bardzo stonowana i wyciszona.

Pozornie-niepozorny debiut pokazuje, że Alabrudzińska potrafi wycisnąć wiele z aktorów i to daje nadzieję na wiele ciekawych filmów. „Nic nie ginie” to przykład solidnego kina, mogące trafić do ludzi w wieku 20-30 lat. Mam pewne poczucie niedosytu, jednak warto obserwować twórczynię tego filmu.

6,5/10

Radosław Ostrowski