Strange Darling

Czy w ogóle dzisiaj da się zrobić thriller, które jest w stanie czymkolwiek zaskoczyć? Zdarzały się pewne niespodzianki jak „Barbarzyńcy”, ale zazwyczaj wszystko idzie w mniej lub bardziej oczywistym kierunku. Teraz też trafiłem na coś, co mnie zaskoczyło i parę razy zagrało na nosie. A stoi za mną nieznany mi reżyser J.T. Mollner.

„Strange Darling” rozpisane jest na sześć rozdziałów i – jak na klasyka kina przystało – zaczynamy od… samego środka. Widzimy biegnącą przed siebie kobietę we krwi (Willa Fitzgerald). Za nią pędzi wozem facet z wąsem (Kyle Gallner) oraz strzelbą. Ewidentnie chce ją zabić i nie ma zamiaru odpuścić. A potem zaczynamy skakać po rozdziałach, odkrywając o co tutaj tak naprawdę chodzi. Była pewna randka w podrzędnym pokoju hotelowym i coś tam poszło nie tak.

To jest ten typ filmu, gdzie należy wejść z jak najmniejszą wiedzą i oczekiwaniami. Mollner w zasadzie od samego początku prowadzi grę z widzem i to jeszcze w trakcie czołówki. Nie tylko mamy tekst, inspirowany „Teksańską masakrą piłą mechaniczną”, ale główni bohaterowie są przedstawieni jako Dama i Diabeł. Już to sugeruje pewne kierunki, w które może zmierzać cała narracja. Jednak nawet znając (lub podejrzewając pewne rzeczy), film nadal trzyma w napięciu. A to jest sztuka, która zdarza się rzadko komu. Wszystko tutaj jest oparte na świetnych dialogach oraz montażu, który cały czas wodzi za nos (rozmowa w samochodzie i to, co dzieje się bezpośrednio). Wrażenie robią bardzo stylowe zdjęcia – kręcone na taśmie 35 mm – autorstwa… Giovanniego Ribisi (aktor debiutuje jako autor zdjęć), mocno czerpiąc z kina lat 70. m. in. Tobe’ego Hoopera czy Briana De Palmy, ze sporą ilością mastershotów. Oglądałem z dużą ekscytacją, wyczekiwaniem na kolejne sytuacje i wydarzenia, nawet momenty wyciszenia (przygotowanie śniadania) też zapadały w pamięć.

Jak dodamy do tego absolutnie świetne główne role, to dostajemy prawdziwą petardę. Witzgerald z Gallnerem elektryzują, niemal w każdej scenie prezentując się z zupełnie innej strony. Niczym kolejne warstwy cebuli, ale to trzeba zobaczyć samemu. Ale nawet na drugim planie też jest wiele wyrazistych postaci, z których mi się najbardziej podoba duet hipisów w wykonaniu Eda Begleya Jra i Barbary Hershey.

„Strange Darling” jest tym typem kina, które bardzo mogłoby się spodobać… Quentinowi Tarantino. Czysta i bardzo stylowa zabawa gatunkiem, niejako wywracająca znajome klisze do góry nogami. Nie znałem wcześniej żadnych filmów Mollnera, ale teraz będę go obserwował i wyczekiwał kolejnych dzieł.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Ludzie-koty

Irena jest młodą kobietą, która przybywa do Nowego Orleanu. Tam znajduje się brat Paul, z którym została rozdzielona w dzieciństwie. Dziewczyna jest uzdolniona plastycznie i próbuje znaleźć sobie pracę. Kiedy ma spędzić czas z bratem, ten znika bez śladu, ale poznaje kuratora tamtejszego zoo. I coś czuje do niego. Ale wtedy znowu pojawia się brat, który zdradza tajemnicę ich wspólnego pochodzenia.

ludzie-koty2

Paul Schrader i kino grozy? Początkowo taka sklejka może wydawać się bardzo niepasująca. Ale jeśli dodamy do tego lata 80., czyli czas produkcji… robi się co najmniej intrygująco. Nie spodziewajcie się jednak makabry, krwawej rzeźni czy scen gore. Cała historia poprowadzona jest w sposób bardzo powolny, stawiając bardziej na nastrój oraz oniryczność. To ostatnie widać choćby w otwierające sekwencji gdzieś na pustyni czy momencie snu, gdy nasza bohaterka odwiedza swój dom. Sama koncepcja tytułowych ludzi-kotów, czyli zwierząt w ludzkiej skórze może wydawać się banalna, jednak motywacja to zupełnie coś innego. By zachować swoją ludzką powłokę muszą zabijać oraz żyć w kazirodczym związku. Erotyczne napięcie jest tutaj mocno odczuwalne, choć dzisiaj bardziej widać zahaczenie o kicz (ten zaś dodaje mu uroku oraz tożsamości). Owszem, są sceny niepozbawione krwi, gdzie dochodzi do ataków czarnych kotów, ale dla reżysera to tylko tło dla niebezpiecznego trójkąta. Coraz bardziej zaczyna widać konflikt w Irenie, chcącej wyrwać się ze swojej tożsamości. Tylko, że natury nie da się oszukać, a wszelkie próby wyrwania się są z góry skazana na porażkę.

ludzie-koty3

Dla mnie największą zaletą jest tutaj sfera realizacyjna. Zdjęcia Johna Baileya wyglądają niesamowicie (zwłaszcza te sekwencje na pustyni), są bardzo plastyczne, zwłaszcza kręcone nocą. Także efekty specjalnie kompletnie się nie zestarzały – scena przemiany z człowieka w lamparta ociera się o styl Cronenberga. W tle gra elektryzująca muzyka Giorgio Morodera z niezapomnianą piosenką Davida Bowie, pomagająca wejść w ten oniryczny klimat. Tak samo jak bardzo smutne zakończenie.

ludzie-koty1

Aktorstwo mocno tutaj trzyma poziom, choć całość skupia się na trzech postaciach. Absolutnie zjawiskowa jest Nasstasja Kinski w roli bardzo delikatnej Ireny, sprawiającej wrażenie bardzo niewinnej dziewczyny. Wygląda bardzo pociągająco i reżyser nie wstydzi się tego pokazać, co paru osobom może przeszkadzać. Całość kradnie dla siebie charyzmatyczny Malcolm McDowell w roli tajemniczego brata, tworząc portret zazdrośnika i kusiciela. Niejako w cieniu wydaje się być John Heard w roli sympatycznego pracownika zoo, jednak trudno nie lubić tego gościa.

„Ludzie-koty” mają w sobie tak specyficzny klimat, że nie da się go opisać słowami. Miejscami oniryczny, miejscami kiczowaty, a miejscami bardzo pociągający. Jeden z bardziej cudacznych filmów, który mógł powstać tylko w latach 80.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Szczęściarz

Rzadko zdarza się osiągnąć 90 lat i nadal być sprawnym fizycznie, zachowującym świeżą energię. Taki szczęściarzem jest Lucky – bardzo starszy pan, co mieszka sam, pali za dwóch i jego rozkład dnia w większości wygląda tak samo: poranna gimnastyka, wizyta w kawiarni, sklepie z papierosami, by wieczorem zajść do baru. Rutyna dnia codziennego, aż pewnego dnia upada. Tak zwyczajnie, bez przyczyny, a badania nic nie wykazują. I to zdarzenie zmusza Lucky‘ego do pewnych przemyśleń.

lucky1

Pewnie nie kojarzycie Johna Carrolla Lyncha? To jeden z takich charakterystycznych aktorów, co pojawiają się na krótką chwilę, zapada w pamięć ich twarz, lecz nazwisko już niekoniecznie. Grał m.in. w takich filmach jak „Zodiak”, „McImperium” czy serialu „Anatomia zbrodni”. „Lucky” to był jego debiut reżyserski, który jest takim bardzo spokojnym kinem obyczajowym. Nikt nigdzie się tu nie spieszy, wszystko wręcz płynie swoim rytmem. Czy to znaczy, że „Lucky” jest nudnym, nie ciekawym filmem? Absolutnie nie, bo w tym wszystkim jest pewien urok oraz magia. W zwykłych rozmowach, pozornie o niczym, jednak tak naprawdę dzieje się tu dużo. Każdy bohater (nawet drobny epizod) jest bardzo wyrazistą postacią – nieważne, czy to prawnik, weteran wojenny czy szefowa sklepu. Tych rozmów słucha się z przyjemnością, nie popadają w pretensjonalne filozofowanie, a nawet są okraszone odrobiną humoru (kwestia zaginionego… żółwia).

lucky2

Nawet te proste sceny (początek dnia Lucky’ego czy impreza urodzinowa) mają w sobie wiele ciepła oraz momentów chwytających zwyczajnie za serce. Nie ważne czy mówimy o śpiewaniu „Volver” przez Lucky’ego w towarzystwie mariachi, rozmowach o prezydencie Roosevelcie czy dialogu o swoim dziecku. W tle przygrywa folkowo-westernowa muzyka, krajobrazy miejscami wyglądają jakby wzięte z Dzikiego Zachodu (co nie jest wadą), co tworzy fajny klimat. Reżyser prowadzi to bardzo delikatnie oraz spokojnie.

lucky3

Największą furorę robi Harry Dean Stanton, który bardzo rzadko grywał główne role w karierze. Tutaj w roli głównej magnetyzuje, choć jest to postać bardzo tajemnicza, o której nie wiemy zbyt wiele. Z czasem dostrzegamy w tej postaci kolejne fragmenty z życia samotnika, choć wiele rzeczy pozostaje zagadkowymi (rozmowy przez telefon). Ten aktor wystarczy, że pojawiał się na ekranie i już skupiał na siebie uwagę. Dla mnie film jednak ukradł David Lynch w roli Howarda, który okazuje się niezłym źródłem humoru, choć jeden jego monolog potrafi poruszyć jak diabli. Nie można też zapomnieć drobnych ról Toma Skeritta (weteran), Rona Livingstone’a (adwokat) czy Jamesa Darrena (Paulie), wnoszących wiele życia w tym filmie.

„Szczęściarz” okazał się pożegnaniem Harry’ego Deana Stantona z kinem i jednocześnie bardzo ciepłym, bezpretensjonalnym kinem obyczajowym. Po jego obejrzeniu – jakkolwiek to zabrzmi – poczujecie się lepiej i będziecie chcieli mieć tyle siły w sobie, co Lucky.

7/10 

Radosław Ostrowski