Koneser

Virgil Oldman jest właścicielem domu aukcyjnego w Wiedniu, gdzie sprzedaje dzieła sztuki. Jedynymi jego bliskimi znajomymi są malarz Billy, któremu sprzedaje obrazy oraz młody wynalazca Robert. Pewnego dnia Virgil dostaje nietypowe zlecenie: Claire Ibbetson pewna kobieta cierpiąca na agorafobię chce sprzedać swoją kolekcję i prosi Virgila, by wycenił jej wartość.

koneser1

Wszyscy wiemy kim jest Giuseppe Tornatore. Twórca „Kina Paradiso” tym razem tworzy dość intrygującą mieszankę kryminału z wątkiem miłosnym. Reżyser bardzo powoli buduje atmosferę pełną tajemnicy i emocji, nie brakuje napięcia (budowanego bardzo powoli), prowadząc całość do przewrotnego finału. Piękny wizualnie (świetna scenografia – antyki wyglądają pięknie), okraszone to naprawdę dobrą muzyką, Tornatore podejmuje z widzem grę, gdzie jest prowadzona pewna mistyfikacja, a „w każdym oryginale jest odrobina fałszu”. A jednocześnie widzimy jak nasz bohater (wyborny Geoffrey Rush) wyrywa się z kokonu rutyny i bogactwa otwierając się na emocje. Te sceny, gdy zaczyna zwyczajnie czuć są najciekawsze, zaś sama intryga kryminalna jest pogmatwana i trochę przy okazji jest prowadzona. Więcej nie powiem, bo Tornatore ma kilka asów w rękawie.

koneser2

O Rushu już wspominałem – jest on siłą napędową tego filmu i nie wyobrażam sobie, by jakikolwiek inny aktor był w stanie to udźwignąć. Jednak nie tylko on jest tutaj interesujący. Nie można nie wspomnieć Sylvii Hoeks (Claire Ibbetson – agorafobiczka, nieśmiała i nieufna) czy Jimie Sturgessie (wynalazca Robert). Oboje co prawda są w cieniu Rusha, ale radzą sobie naprawdę dobrze ze swoimi rolami.

Intrygujący, ciekawy i wodzący za nos film, w którym Tornatore potwierdza swój talent.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Ennio Morricone – The Good, The Bad and The Ugly

Good_Bad_Ugly_Expanded

Najtrudniej jest napisać wbrew pozorom nie o muzyce złej czy słabej, ale o uznanej za klasykę gatunku w dodatku do filmu, który też jest klasykiem, dlatego, że nie da się niczego nowego powiedzieć i zazwyczaj są one traktowane jak coś świętego, wręcz dogmat, którego nie można złamać. Chcę wam opowiedzieć o jednej pracy i filmie, który mimo wieku nadal ma moc, siłę i energię młodzieniaszka. „Dobry, zły i brzydki” to ostatnia część trylogii dolarowej Sergio Leone, która była obalaniem mitów Dzikiego Zachodu. Tutaj jest trzech bohaterów, którzy mają za cel zdobycie skarbu (200 tysięcy dolarów w złocie) skradzionym przez wojsko. I każdy z nich chce go zdobyć, zaś dobry i brzydki są niejako zmuszeni działać w komitywie. Ja jednak nie powiem o filmie (bo to znakomite dzieło), ale o muzyce.

A skoro reżyserem jest Leone, kompozytorem mógł być tylko jeden człowiek – Ennio Morricone. Współpraca z Leonem przyniosła mu trzy rzeczy: sławę, nieśmiertelność i propozycje spoza Włoch. Ale wróćmy do muzyki, która była wielokrotnie wydawana. Najpierw w 1968 roku przez EMI America (ponad pół godziny), potem edycja rozszerzona w 2001 r. przez GDM (dodatkowe pół godziny), aż w 2004 roku Capital Records wznowiło i odrestaurowało wersję rozszerzoną, by zabrzmiała w stereo. I to tą ostatnią posiadam, zaś część tytułów jest w języku angielskim i włoskim.

morriconeA zaczynamy wszystko od nieśmiertelnego tematu przewodniego, który słyszał każdy. „Tupcząca” perkusja, flet, wrzaski, marszowe tempo i gitara elektryczna – mimo upływu lat brzmi on znakomicie i jest na tyle rozpoznawalny, że nie można go pomylić z żadnym kompozytorem i żadnym filmem. Temat ten pojawia się dość często (przynajmniej jego fragmenty w różnych utworach), zaś cała muzyka jest bardziej melancholijna niż pełna akcji, ze spokojnymi utworami zamiast potężnych tematów, niemniej jest ona piękna jak choćby „Marcia” zagrana na harmonijce, do której dołączają gwizdy. Potem pojawia się trąbka, której towarzyszą smyczki i wraca harmonijka, trochę smutniejsza czy też będąca czymś w formie kołysanki „The Story of a Soldier” ze śpiewem, harmonijką, cymbałkami i fletem (także w „Death of a Soldier” – tylko bez śpiewu, ale z wokalizami).

Ale „The Good, the Bad and the Ugly” to także muzyka akcji, która sprawdza się w filmie bezbłędnie budując napięcie. Poza filmem takie utwory zawsze są ciężkie w odsłuchu (chyba, że jest to naparzanka w stylu Hansa Zimmera, gdzie pędzimy na złamanie karku). Tutaj nie ma szaleństw, ale nie zabrakło tu i nerwowych, szybkich smyczków („Sentenza”) czy tak jak w przypadku „Due Contra Cirque” – marszowa perkusja, powolne smyczki, elektronika i krótkie flety (do pierwszej minuty), potem jest środkowy fragment tematu przewodniego i powrót do początku. O dziwo, poza filmem da się tego słuchać, niemniej bez filmowego kontekstu traci ona sporo.

Jednak pod koniec pojawia się drugi „kultowy” temat – „The Esctasy of Gold”, którzy znają też fani Metalliki, gdyż zespół ten każdy swój koncert zaczyna od tego utworu. Spokojny fortepian, do którego dołącza klarnet, smyczki. Wraz z pojawieniem się żeńskiego wokalu, następuje przyśpieszenie, smyczki stają się głośniejsze, dochodzi chór i perkusja. Po prostu perła, zaś finał na cmentarzu też dostał odpowiednią oprawę, która jest mieszanką „The Ecstasy of Gold” (tym razem na gitarze, która też przyśpiesza) z piękną solówką na trąbkę oraz nerwowym rytmem.

Muszę stwierdzić, że wydanie tej muzyki imponuje klimatem, który jest po prostu świetny. Czasami może muzyka akcji wydawać się ciężka, ale i tak jest bardzo słuchalna. Przez wiele lat był to standard w muzyce westernowej, która tak jak sam gatunek jest już raczej na wyginięciu. Nie można nie znać.

9,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski


Various Artists – Django Unchained

Django_300x300

Quentin Tarantino – wiadomo, że jak zrobi film, to raczej nie ma bata i musi się zakończyć sukcesem. „Django” to kolejny przykład na mistrzowska formę reżysera, gdzie wszystko tu zagrało. Reżyser znany jest też z tego, że nigdy nie zatrudnia kompozytora, zaś muzyka to wybrane przez niego piosenki i kompozycje instrumentalne. W filmie sprawdza się to rewelacyjnie. A jak na wydanym albumie?

Bacalov_250x250Kompilacja zawiera 23 utwory, z czego część to dialogi, część to utwory instrumentalne i reszta to piosenki – wszystko ze sobą pomieszane i poplątane. Ponieważ film jest westernem, to dominują utwory utrzymane w tej konwencji. Zacznę po kolei od dialogów – zazwyczaj takie elementy na płycie zwyczajnie wydają mi się niepotrzebne, choć celem ich jest wprowadzenie w odpowiedni klimat. Tutaj nie drażnią, ale można byłoby z nich zrezygnować (choć ostatni dialog między Samuelem L. Jacksonem i Jamie Foxxem „Six Shots Two Guns” jest nawet zabawny), ponieważ one będą zrozumiałe tylko dla tych, co film widzieli.

Właściwa praca zaczyna się od piosenki ze spaghetti westernu „Django” z 1966 roku. Kompozycja Luisa Enrique Bacalova brzmi po prostu rewelacyjnie otwierając film, zaś gitarowy wstęp i smyczki w refrenie budują kowbojski klimat. Innymi tematami Bacalova w filmie są: piosenka „His Name Is King” (temat Schultza ze świetnym żeńskim wokalem, harmonijką ustną, dęciakami) oraz „La Corsa (2nd Version)” instrumentalna kompozycja zaczynająca się od nerwowych skrzypiec, bardziej pasujących do horroru, które potem się uspokajają dając pole podniosłej trąbce.

morriconeDrugim kompozytorem mającym spory udział w filmie jest Ennio Morricone, którego kompozycje Tarantino wykorzystuje od drugiej części „Kill Billa”. Tu najbardziej należy wyróżnić dwa tematy z westernu „Dwa muły dla siostry Sary” z Clintem Eastwoodem. „The Braying Mule” to zapętlająca się gitara, z powtarzającym się fletem oraz cymbałkami buduje odpowiedni klimat, kontrastem jest rozpisany na gitarę i grzechotkę liryczny „Sister’s Sara Theme”. Poza tym jeszcze pojawia się piosenka „Ancora Qui” śpiewana przez Elizę Toffoli oraz majestatyczny temat „Un Monumento” rozpisany na trąbkę, chór i bardzo charakterystyczną perkusję. Poza tym jeśli chodzi o muzykę instrumentalną jest wykorzystany „Nicaragua” Jerry’ego Goldsmitha z ciekawą elektroniką (film „Pod ostrzałem”) oraz „I Giorni Dell’ira” Riza Orlotaniego – typowo westernowy kawałek z porywającymi gitarami oraz dęciakami.

Jeśli chodzi o piosenki nie mogło zabraknąć typowo westernowych brzmień (z gitarą na pierwszym planie), ale nie brakuje też tzw. czarnych brzmień. Stąd też pojawia się zarówno John Legend (soulowy „What Did That You Do?”), Brother Dege (gitarowy „Too Old to Die Young”), wykorzystany w zwiastunie smash-up Jamesa Browna i 2Paca (mieszanka soulu i hip-hopu) oraz dość kontrowersyjny Rick Ross (rapowy „100 Black Coffins”), ale dziwnie pasujący do całości. Reszta piosenek na dobrym poziomie.

Nie ma tu wszystkich kompozycji wykorzystanych w filmie, ale dobór Tarantino do albumu jest trafiony. Kompozycje są świetne, żadna nie gryzie się ze sobą i to wszystko brzmi świetnie także poza filmem. Brać, kupować, słuchać i niczego nie żałować.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Django

Łowca głów, dr King Schultz wykupuje czarnego niewolnika imieniem Django, gdyż potrzebuje jego pomocy w wytropieniu zbirów – trzech braci. Ten mu pomaga, a jednocześnie uczy go fachu i obiecuje uczynić go wolnym człowiekiem. Jednak Django prosi łowcę o pomoc w odszukaniu żony, która została sprzedana. Obecnie przebywa w majątku Calvina Candie, a obaj panowie przygotowują dość skomplikowany plan…

django_400x400

Quentin Tarantino – czy jest choć jeden człowiek na świecie, który interesuje się filmem i kojarzył tego nazwiska? Chyba nie. Reżyser bawiący się konwencjami, gatunkami, mistrz pisania dialogów, który bardzo precyzyjnie tworzy historie i ma swój bardzo wyrazisty styl. Tym razem reżyser zmierzył się z najbardziej amerykańskim gatunkiem – westernem. I stworzył film balansujący między pastiszem, a hołdem dla tego gatunku. Tutaj bohaterowie są bardziej pełnokrwiści niż w jakimkolwiek innym filmie Quentina (może poza „Jackie Brown”) – fabuła jak zawsze jest bardzo precyzyjnie opowiedziana (choć ekspozycja trwa około godziny, to jednak jak to jest opowiedziane), okraszone to świetnym montażem oraz zdjęciami Roberta Richardsona, który znów pokazuje klasę, przeestetyzowanej przemocy (jatka w domu Candie’ego to mały majstersztyk czy scena zabicia jednego ze zbirów, gdzie krew spada na białe kwiaty) oraz świadomym puszczaniem oka do widowni (pojawienie się oryginalnego Django granego przez Franco Nero). I jak zawsze świetnie dobraną muzyką, gdzie poza motywami z westernów autorstwa Luisa Bacalova i Ennio Morricone, pojawiają się tzw. czarne brzmienia (od soulu po hip-hop).

django2_400x400

Także aktorzy poradzili sobie więcej niż przyzwoicie. Najbardziej obawiałem się Jamie Foxxa w roli tytułowego Django. Jednak aktor poradził sobie z rolą niepokornego niewolnika, pewnego siebie twardziela, który kulom się nie kłania. Jednak najbardziej popisało się dwóch aktorów: Christoph Waltz oraz Leonardo DiCaprio. Schultz w wykonaniu Waltz to profesjonalista w zabijaniu ludzi za pieniądze, nie popiera niewolnictwa i jest pełnokrwistym dżentelmenem, choć Niemcem. Jednocześnie działa według własnych reguł i poczuwa pewną odpowiedzialność za los czarnych. Jednak prawdziwą klasą jest DiCaprio wcielający się w czarny charakter – dandysowskiego właściciela dużej plantacji przekonany o wyższości białych nad czarnymi (rewelacyjna scena z czaszką czarnego lokaja). Jeśli ktoś nie wierzy w jego talent, to powinien choćby z tego powodu zobaczyć ten film. A jeśli Tarantino, to nie mogło zabraknąć Samuela L. Jacksona, tym razem jako lojalnego lokaja Candiego Stephena. Także w epizodach nie brakuje znanych aktorów jak Don Johnson (plantator Big Daddy), Walton Goggins (Billy Crash) czy James Remar (Butch Pooch – sługus Candiego).

django3_400x400

Tarantino po raz kolejny nie zawiódł i pokazał wielki talent i poziom, do którego wielu reżyserów aspiruje. To najlepszy western od czasów „Bez przebaczenia”.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski