Valerian i Miasto Tysiąca Planet

Ktoś jeszcze pamięta te czasy, gdy Luc Besson robił niesamowite filmy? „Wielki błękit”, „Nikita”, „Leon zawodowiec”, „Piąty element” – to były świetne czasy dla francuskiego reżysera. A potem (jako scenarzysta i producent) zaczął trzaskać jak szalony filmy akcji i powstawały takie marki jak „Taxi”, „Transporter” czy „Uprowadzona”. Zaś reżyserskie próby raczej odbijały się bez echa, ale w 2017 rku Francuz zagrał va banque. Nakręcił z własnej kieszeni za 200 milionów dolarów SF na podstawie kultowego komiksu.

Wszystko zaczęło się w 1975 roku, gdy zbudowana została stacja kosmiczna Alfa. Do niej z czasem zaczęły się pojawiać kolejne statki, które najpierw łączyły astronautów z Ziemi, a następnie z przybyszami innych planet. To tak się rozrosło, że w XXII wieku Alfa coraz bardziej zbliżyła się do ziemskiej atmosfery, więc podjęto decyzję o skierowanie tego kosmicznego miasta w kierunku Obłoku Magellana. Mija 400 lat i skupiamy się na agentach kosmicznej federacji (prawie jak w „Star Treku”) – majorze Valerianie (Dane DeHaan) i sierżant Laureline (Cara Delavigne). Oboje ruszają z misją na kosmiczną planetę, by wykraść pewien cenny przedmiot – by być tak precyzyjnym chodzi o konwerter. Co on robi? Po pierwsze jest zwierzątkiem, po drugie jest w stanie zduplikować połknięte przedmioty. Misja, choć nie bez problemów, udaje się i nasza parka przybywa do Alfy. A tam jest totalne multi-kulti oraz kompletnie nie wiadomo skąd radioaktywna strefa w samym sercu miasta.

„Valerian…” to bardzo droga, oszałamiająca wizualnie hybryda znanych motywów i wątków z SF. Gdzieś czuć tu klimat „Gwiezdnych wojen”, „Piątego elementu”, „Star Treka”, „Strażników galaktyki”, a nawet… „Avatara”. Z jednej strony cały ten świat wygląda oszałamiająco wizualnie (widoczny tylko wirtualnie wielki bazar na pustyni czy sama stacja Alfa), że trudno oderwać wzrok od czegokolwiek. Ilość szczegółów, mnogość istot oraz imponujące efekty specjalne – tak kreatywnie wykreowanego świata nie widziałem od dawna. Jednak sama opowieść to, no cóż, inna dyskusja.

Intryga jest mieszanką śledztwa, akcji oraz bezpretensjonalnej przygody, dzięki czemu mamy procentową szansę na poznanie tego wariackiego, ekstrawaganckiego świata. Choć punkt wyjścia jest interesujący, im dalej w las Besson zaczyna gubić rytm i mąci w narracji. Próbuje podrzucić kolejne elementy oraz scenki jak choćby łowienie meduzy przez dziwacznego kapitana Boba (Alain Chabat nie do poznania) czy – bardzo imponującą – scenę tańca przez zmiennokształtną prostytutkę (Rihanna). Problem z nimi jest taki, że pełnią rolę efekciarskiego zapychacza, w zasadzie zbędnego dla fabuły. Tak samo nie do końca trafia humor, który dla mnie bywał wręcz infantylny, co mi zgrzytało. I to dotyczyło głównie relacji między naszą dwójką bohaterów – oboje troszkę sprawiali wrażenie bardziej nastolatków, którzy się przekomarzają, niby-chcą-być-razem-ale-nie-do-końca. Brakowało mi tutaj napięcia, zaś samo rozwiązanie jest dość przewidywalne.

Aktorsko jest w sumie całkiem zgrabnie i dość zaskakująco. Główny duet, czyli Dane DeHaan i Cara Delavingne tworzą niezły duet. On trochę poważny, choć zacięty oraz głosem trochę przypominającym młodszą wersję Keanu Reevesa, z kolei ona taka bardziej zadziorna, awanturnicza, mniej trzymająca się procedur. Ten kontrast nawet działa i jest na tyle chemii, by za tymi bohaterami podążać. Z bardziej znanych twarzy obecny jest też Clive Owen (szorstki i nie budzący zaufania admirał Fillitt), jest w świetnym epizodzie Ethan Hawke (alfons Jolly), zaskakująco obsadzony Herbie Hancock (minister) czy wcześniej wspomniany Chabat.

Niby to jest blockbuster, ale tak pokręcony i ekscentryczny, ze nie mógłby powstać w Hollywood. Besson może bywa efekciarski, zaś scenariusz wydaje się czasem wątły oraz niewykorzystujący swojego potencjału, ALE ten film ma pewien bezpretensjonalny urok. Może jest on niedzisiejszy i zrobiłby większe wrażenie z 20 lat temu, niemniej to jest pewna odskocznia od taśmowych produkcji made in Hollywood.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Winni

Na pytanie o sens remake’ów odpowiedź najczęściej sprowadza się do jednego: kasa, misiu, kasa. Bo Amerykanie chciwi są (najczęściej) i uważają, że wszystkie pieniądze świata powinny spływać do nich. Jeśli nie spływają, to biorą bardzo popularny film zagraniczny, lekko przepisują scenariusz, biorą bardziej znanego aktora i liczą szmal. Albo w przypadku Netflixa liczą słupki oglądalności. Czy „Winni” zmieniają coś w tej kwestii?

W zasadzie nie. Tak jak w oryginale mamy dyspozytora policji (Jake Gyllenhaal), który trafia niejako za karę i odbywa dyżur. Oprócz tego facet ma problemy rodzinne, jeszcze proces w tle oraz… astmę. Jesteśmy w Los Angeles podczas panoszącego się pożaru, a dyżur powoli zbliża się do końca. Wtedy pojawia się TEN telefon i TO połączenie. Dzwoni kobieta i prosi o pomoc. Z wypowiadanych słów wynika, że została porwana. Ale połączenie zostaje przerwane i mężczyzna wręcz desperacko próbuje wyjaśnić tą sprawę. Chociaż może nie powinien.

Tak jak oryginalni „Winni” akcja dzieje się niemal w jednym pomieszczeniu i więcej skupia się na tym, co słyszymy. To pozwala wyobrażać sobie odbierane informacje w formie obrazu, jaki kreujemy w swojej głowie. Miałem jednak jedno poważne ALE: ja widziałem oryginał, więc przebieg fabuły (w zasadzie niezmienionej) był mi znany i nie było tego elementu niespodzianki, co w duńskim pierwowzorze. Do tego jeszcze reżyser Antoine Fuqua rozciąga całą historię na przestrzeni kilku godzin, gdzie akcja oryginału toczyła się w czasie rzeczywistym. To drugie sprawiało, że atmosfera była o wiele gęstsza i napięcie trzymało za gardło do samego końca. Tutaj czułem to napięcie zbyt rzadko, by mnie potrafiło złapać. Kamera skupia się na twarzy Jake’a, niemal jest przyklejona do twarzy, rzadko pokazując inne elementy otoczenia (poza komputerem).

Ciekawiej się prezentuje kwestia głosów dzwoniących, gdzie nie brakuje znanych aktorów jak Paul Dano, Ethan Hawke czy – najistotniejsi dla całej fabuły – Peter Sarsgaard i Riley Keough. To właśnie obecność tej dwójki sprawiło, że oglądałem tą historię z zaangażowaniem. A tego chyba się spodziewałem najmniej i stoją w kontrze do nadekspresyjnego miejscami Gyllenhaala, który niemal non stop jest wybuchowy, porywczy. Amerykański film to i emocje muszą być po amerykańsku, czyli z dużego C.

Wyjaśnijmy sobie od razu jedną kwestię: to nie jest zły film. „Winni” są kompetentną produkcją, w której czuć rękę doświadczonego filmowca. Problem w tym, że różnic między tym filmem a oryginałem jest zbyt mało, by nazwać tą produkcję czymś więcej niż dopasowaną do nowego środowiska kalką. Jeśli nie widzieliście oryginału, podnieście ocenę w górę.

6/10

Radosław Ostrowski

Czarny telefon

Ten film mógł mieć innego reżysera przez pewien czas. Albowiem współautor scenariusza Scott Derrickson miał po raz drugi pokazać przygody Doktora Dziwago, znanego bardziej jako Dr Strange. Doszło jednak do „różnic artystycznych” między nim a Marvelem i tak reżyser wrócił do horrorowych korzeni. Po paru miesiącach opóźnień (film miał mieć premierę już w styczniu) w końcu trafił do kin „Czarny telefon”.

Akcja toczy się w 1978 roku w mały miasteczku w stanie Denver. Bohaterem jest 13-letni Finney (Mason Thames), który mieszka razem z ojcem lubiącym mocno wypić (Jeremy Davies) oraz siostrą (Madeleine McGraw). Chłopak ma pod górkę, co widzimy od początku: nie radzi sobie w sportem, nie ma dziewczyny, gnębią go łobuzy. Myślicie, że już nic gorszego nie może się mu zdarzyć? To jesteście w dużym błędzie, bo od dłuższego czasu dzieci są porywane i znikają bez śladu. Kto i dlaczego to robi? Nie wiadomo. Pewnego wieczoru staje się najgorsze – Finney zostaje uprowadzony. Niestety, jego ojcem nie jest Liam Neeson, więc nie ruszy mu z odsieczą. Żeby było jeszcze trudniej, chłopak trafia do zagłuszonej piwnicy i kompletnie jest zdany tylko na siebie, prawda? Nie do końca.

czarny telefon1

Film oparty jest na opowiadaniu Joe Hilla, czyli syna Stephena Kinga i czuć tu znajome elementy. Małe miasteczko, wchodzenie w dojrzewanie, dziecko z nadnaturalnymi mocami (siostra oraz jej sny), znęcający się ojciec-alkoholik, tajemnica oraz niebezpieczny morderca. Osadzenie historii w latach 70., kiedy panowała paranoja i psychoza z powodu ataków seryjnych morderców, zaś młodzi kłócą się o to, czy lepszym filmem jest „Wejście smoka” czy „Teksańska masakra piłą mechaniczną”. Zamiast krwawej rzeźni i makabrycznych scen przemocy, reżyser stawia na bardzo niepokojącą atmosferę. A nic jej nie buduje jak zamknięta piwnica, gdzie nikt nie słyszy twojego krzyku i jesteś zdany tylko na siebie. Jest jeszcze porywacz, o którym nie wiemy kompletnie nic, zaś jego maska wygląda niesamowicie groźnie. Kim on jest, czego chce, dlaczego robi to, co robi – nie pytajcie, bo to nie o nim jest film.

czarny telefon3

To film o chłopaku i jego próbie ucieczki z pułapki, ale – co najbardziej zadziwiające – bohater myśli. Jeśli coś nie działa, szuka innego rozwiązania. Zaś wszelkie poszlaki oraz wskazówki dostaje przez znajdujący się w pomieszczeniu telefon. Zepsuty. Z którego dzwonią… poprzednie ofiary porywacza. Ale czy to one naprawdę dzwonią, czy te całe rozmowy są wytworem jego wyobraźni? Atmosfera robi się coraz gęstsza, w czym pomaga warstwa wizualna, niemal imitująca epokę. Ten mrok piwnicy oraz mocna kolorystyka (głównie żółty nocą), a także sceny wyglądające jakby z mocno zużytej taśmy. I jest to świetnie zmontowane, co jeszcze bardziej podkręca napięcie. Zaś finałowa konfrontacja jest bardzo satysfakcjonująca.

czarny telefon2

Sporą niespodzianką jest – znowu – fantastycznie zagrane role dziecięce. Jak ci Amerykanie to robią, że mają tak uzdolnionych młodych ludzi i wypadają przed ekranem tak naturalnie? Mason Thames (Finney) oraz Madelein McGraw (Gwen) są świetni jako rodzeństwo, wierzy się w ich więź, zaś emocje odgrywają bez cienia fałszu. Równie interesujący jest Jeremy Davies jako ojciec, który na pierwszy rzut oka wydaje się szablonowy – alkoholik, bijący pasem. ALE pod tą warstwą kryje się złamany człowiek, którego zwyczajnie było mi żal. Jest też Wyłapywacz, grany przez Ethana Hawke’a, co jest bardzo zaskakującą decyzją castingową. Bo ten aktor bardzo rzadko gra postacie negatywne, ale takiej przerażającej jeszcze nigdy. Mając tylko głos oraz mowę ciała wykorzystuje to bez wahania, budząc postrach, nieprzewidywalność (zmiany tonu) i bardzo namacalny niepokój.

czarny telefon4

Bardzo przyjemna niespodzianka oraz udany powrót Scotta Derricksona do świata grozy. To nie jest oryginalny horror, ale zdecydowanie efektywny, trzymający w napięciu i ogrywający pewne znane schematy w zupełnie innym kierunku.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Wiking

Nic tak nie napędza mężczyzny jak zemsta, zwłaszcza w czasach propagujących takie wartości jak „honor, więzy krwi, bogowie, przeznaczenie”. Taka jest era Wikingów przełomu IX i X wieku, którą postanowił odtworzyć Robert Eggers. Już w poprzednich, niezależnych filmach grozy pokazał jak przekonująco rekonstruuje mentalność oraz światy przeszłości ludzi. W „Wikingu”, gdzie scenariusz współtworzył z islandzkim poetą Sjonem.

Historia dotyka młodego księcia Amletha (brzmi jak Omlet albo jak się przestawi literkę, wychodzi imię pewnego duńskiego księcia ze sztuki pewnego Słynnego Anglika) – syna króla Aurvandila (Ethan Hawke). Król jak to król wraca z wyprawy, przynosząc ze sobą łupy, niewolników oraz zostawiając za sobą śmierć i zgliszcza. Po odbyciu rytuału, który ma zmienić chłopca w mężczyznę, król zostaje zamordowany przez swojego brata Fjolnira, zaś chłopcu udaje się uciec. Wiele lat później już jako dorosły mężczyzna jest berserkerem, zabijając i plądrując wszystko. Ale dla niego liczy się tylko jedno: Pomszczę cię, ojcze! Uwolnię cię, matko! Zabiję cię, Fjolnirze! Tylko jak się do wuja-królobójcy się dostać?

Ale jeśli spodziewacie się, że cały film to będzie krew, zabijanie, jeszcze więcej krwi, flaki, latające kończyny, KREEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEW – Eggers nie idzie w tak prostym kierunku. Owszem, czuć tutaj inspirację zarówno skandynawskimi sagami czy „Conanem Barbarzyńcą”, ale też unosi się duch „Zielonego Rycerza”. Czyli mamy magię, wiedźmy, wizje, rytuały mające albo zyskać przychylność bogom, albo pomóc w realizacji ich celu. Albowiem los ludzi i bogów przypieczętowany jest od dawna, przędzony nicią życia. Wszystko z brudem, surowością oraz bez upiększania, mimo większego budżetu (ponad 70 milionów). Czuć tutaj imponujące przywiązanie do detali, zaś wszelkie rytuały oraz zwyczaje są pokazane z całą bezwzględnością i odrobiną psychodelii. Im dalej jednak w las, tym cała ta zemsta Amletha przestaje mieć sens. Nie tylko dlatego, że jego „wróg” (Claes Bang) został wygnany na Islandię, gdzie ma tylko jedną farmę z grupką niewolników, to okazuje się, iż nie wiedział pewnych rzeczy. Pojawia się nurtujące pytanie: czy dalej iść tą ścieżką? A może się z niej wycofać i zacząć nowe życie? Jednak w czasach, gdy mężczyzna-wojownik ma przeznaczenie zginąć w walce, by potem wejść do Valhalli albo żyć w hańbie do późnej starości – wybór mógł być tylko jeden. Aczkolwiek jest nadzieja w postaci Olgi (Anya Taylor-Joy), czyli schwytanej w Rusi wiedźmie, która staje się jego wspólniczką w zbrodni. Potem się sprawy komplikują.

Eggers bardzo mocno buduje napięcie, by eksplodować w bardzo brutalnej przemocy, która też wygląda niesamowicie. Zachwycające są zdjęcia Jarina Blaschkego, gdzie bezwzględnie piękna przyroda (wszystko kręcone w naturalnym oświetleniu, z drobnym wsparciem świec i pochodni) pasuje do bezwzględnego, surowego świata. Przemoc jest pokazywana bez kompromisów oraz czasem w długich ujęciach, przypominając jak głęboko w każdym z nas siedzi dzikie zwierzę. A to najbardziej pokazuje Amleth, idealnie zagrany przez Alexandra Skarsgarda. Takiej chodzącej furii jak podczas ataku na wioskę nie widziałem nigdy, chociaż ma momenty pokazujące jego skonfliktowanie wobec odkrywanych informacji. Zresztą cała obsada błyszczy: od zjawiskowej (jak zawsze) Anji Taylor-Joy przez mrocznego i niejednoznacznego Claesa Banga (Fjolnir) po zaskakującą Nicole Kidman (Gudrun) oraz mocnego Ethana Hawke’a (choć nie spędza zbyt wiele czasu na ekranie jako król Aurvandil). Plus parę drobnych epizodów, zapadających mocno w pamięć.

Powiedzieć mogę, że „Wiking” to najbardziej przystępny film w dorobku Eggersa, który nie stępił swojego autorskiego sznytu. Produkcja historyczna w pełni odtwarzająca nie tylko rekwizyty oraz dekorację, lecz mentalność tego okresu. Brutalnego, bezwzględnego, szorstkiego i surowego.

8/10

Radosław Ostrowski

Daybreakers – Świt

Ile już było filmów o wampirach? Nie miałbym nawet czasu i miejsce na wymienienie ich wszystkich, a pomysłów zwyczajnie brakuje. Nie oznacza jednak, że nie próbowano szukać nowych pomysłów na temat krwiopijców. W 2009 roku debiutujący bracia Spierig zrealizowali „Świt”, obiecując coś nowego. Ale czy jest to satysfakcjonujące doświadczenie?

Jest rok 2019, wybucha epidemia zmieniająca ludzi w wampiry, którzy hodują sobie ludzi jak pożywne jedzenie. Ludzie są przechowywani przez wielką korporację, zajmującej się dystrybucją ludzkiej krwi. Problem jednak jest taki, że minęło 10 lat, zaś ludzi zostało mniej niż 5% populacji. A niedostarczenie zapasów zmienia ludzi w zmutowane, coraz bardziej osłabione monstra zwane upadłymi. Jednym z przemienionych wampirów jest hematolog, Edward Dalton. Chcąc dać szansę na przetrwanie wampirom, pracuje nad stworzeniem substytutu zastępującego ludzką krew. Przypadkowo naukowiec trafia na samochód, gdzie przebywają ukrywający się ludzie. Oni, kierowani przez Lionela Cormaca twierdzą, że jest sposób na rozwiązanie tego problemu.

Sama koncepcja „Świtu”, gdzie wampiry dominują nad światem, a nie siedzą w cieniu to było naprawdę coś. Wampiry też są rozwarstwione, chodzą do pracy (oczywiście nocą), są politykami, policjantami czy żołnierzami. Oczywiście poruszają się nocą po mieście, a w dzień – bo słońce nadal je zabija – siedzą w domu, a jeśli muszą się przemieszczać to w autach ze specjalnymi szybami, co nie przepuszczają promieni słonecznych. No i ukrywająca się ludzkość, skazana na zagładę – to dawało wielkie pole do popisu. Muszę przyznać, że pierwsze 40 minut dostarczyło mi masę frajdy. Świetne zdjęcia, utrzymane w czerni i zieleni budują klimat niepokoju oraz tajemnicy.

To się oglądało naprawdę przyjemnie, choć moment spotkania Edwarda z Lionelem zmienia ton oraz tempo. Zaczyna pojawiać się więcej akcji, strzelania (kusze ze strzałami wybuchowymi vs strzałki usypiające) oraz szeroko pojęta rozpierducha. Pojawia się wiele pytań oraz potencjalnie ciekawych wątków, które nie zostają pogłębione: relacja Edwarda z bratem-wojskowym, działanie korporacji, struktura ruchu oporu. Dość ciekawym pomysłem jest sposób na wyleczenie z wampiryzmu, ale tego wam nie zdradzę. Zaczyna się jatka (całkiem fajnie zrobiona, z porządnymi efektami specjalnymi) oraz rzucane klisze, przez co oryginalność pozostaje tylko w warstwie wizualnej oraz kapitalnej muzyce.

Jeśli coś jeszcze trzyma całość w ryzach, to jest to zasługa aktorów. Ethan Hawke w roli Edwarda, czyli naukowca-wampira mimo woli sprawdza się dobrze. A to mnie akurat nie dziwi, ale szoł kradną świetnie bawiący się Willem Dafoe i Sam Neill. Pierwszy jako lider ruchu oporu dodaje odrobinę luzu i ciętego humoru, drugi złowrogie spojrzenie oraz charyzmę. Ale nawet oni nie są w stanie ukryć mielizn i niedoróbek scenariusza. Tym bardziej boli, że „Świt” nie do końca wykorzystuje potencjał na stworzenie oryginalnego filmu o wampirach.

6,5/10

Radosław Ostrowski

The Kid

Ile powstało już opowieści o Billym the Kidzie? Któż jest w stanie je wszystkie wyliczyć. Najbardziej znane mi były „Pat Garrett i Billy Kida” od Sama Peckinpaha oraz „Młode strzelby”. Ale tym razem za jego historię postanowił opowiedzieć Vincent D’Onofrio – aktor znany z legendarnych ról w „Full Metal Jacket” oraz serialu „Daredevil”. Jak sobie poradził na stołku reżyserskim?

the kid1

Pat i Billy się pojawiają w filmie, ale nie wokół nich toczy się cała opowieść. Bohaterami jest tutaj rodzeństwo: Rio i Sara. Kiedy ich poznajemy ich ojciec bije matkę na śmierć. Chłopak zabija ojca, a oboje muszą uciekać przez wujem i jego bandą. Bo wuj chce zabić dzieciaka, a z siostry zrobić kurewkę. Ukrywają się w jakiejś stodole, by ruszyć do Santa Fe. A kiedy rano się budzą, obok nich jest banda Billy’ego the Kida. I są oni atakowani przez ludzi Garretta.

the kid2

Cieszy mnie realizacja westernów na ekranie. Obydwa te wątki są bardzo zgrabnie poprowadzone, ale zaskakuje tutaj spokój oraz kameralność tej historii. Strzelanin oraz rozwałki nie ma tutaj zbyt wiele, lecz nie o to tu chodzi. Reżyser powoli buduje klimat Dzikiego Zachodu, który nie jest taki fajny. Z jednej strony mamy piękne plenery oraz zachwycającymi zdjęciami, lecz nie brakuje tutaj krwi, brudu, piachu. Jest też próba demitologizacji losów dwójki ikonicznych postaci, odzierając ich z otoczki romantyzmu. Kiedyś byli najlepszymi przyjaciółmi, ale ich drogi rozeszły się. Pat wydaje się stąpać twardo po ziemi, dla którego prawo i porządek stają się najważniejsze. Z kolei Billy stał się bandytą mimo woli, nie do końca dojrzałym (ksywa Kid nie wzięła się znikąd) człowiekiem, łatwo łamie słowa. Udaje się połączyć fikcyjną fabułę z prawdziwymi wydarzeniami, a wiele scen trzymało za gardło (próba przebicia się Garretta z Billym przez blokadę z ludzi miejscowego szeryfa czy finałowa konfrontacja).

the kid3

Nawet aktorsko jest tu więcej niż dobrze. Aczkolwiek jest jeden problem, czyli Jake Schur w roli Rio. Dzieciak stawia tutaj swoje kroki, więc nie spodziewałem się cudów. Wypada ok, choć w scenach bardziej dramatycznych (prośba o pomoc do Pata) bywa nadekspresyjny. Chris Pratt w roli głównego złego, czyli wuja, nie ma tu zbyt wiele do roboty. A najbardziej będzie się pamiętać jego brodę. Za to Billy oraz Pat to zupełnie inna para kaloszy. Szorstki Ethan Hawke w roli Pata znowu magnetyzuje, tworząc silną postać, trzymającą się zasad. Za to zaskoczył mnie Dane DeHaan jako Billy, który nie jest niewinny, ale bardzo zagubiony, trochę cyniczny. Sprawia tylko wrażenie twardego, ale naznaczonego przeszłością. Bardzo daleki od wizji znanej z legendy.

Film D’Onofrio nie będzie wielkim klasykiem westernu, ale jest na tyle solidnym dziełem, że nie da się przejść obojętnym. Pięknie wygląda, ma mocnych aktorów oraz dobrą rękę reżysera. Czekam na kolejne filmy, panie D’Onofrio.

7/10

Radosław Ostrowski

Plan Maggie

Poznajcie Maggie – młoda dziewczyna, która pracuje na styku sztuki oraz biznesu. Ma za to jeden konkretny plan na życie: chce mieć dziecko, ale niekoniecznie męża. Dlaczego? bo nie jest w stanie się z nikim zakochać na dłużej niż pół roku. Ale jest potencjalny dawca nasienia, czyli biznesmen odpowiedzialny za pikle Guy. Tylko trzeba załatwić spermę i wszystko będzie dobrze. Problem jednak w tym, że plany lubią się sypać. Na drodze pojawia się niejaki John Hardin – wykładowca akademicki, który pracuje nad fabułą. Poza tym ma żonę (też intelektualistka) i dwójkę dzieci. To jednak nie przeszkadza Maggie w zakochaniu się w mężczyźnie, co komplikuje pewne rzeczy.

plan_maggie3

Co wam przychodzi do głowy, kiedy myślicie o komedii romantycznej z intelektualistami oraz Nowym Jorkiem w tle? Na pewno myślicie o Woodym Allenie, lecz „Plan Maggie” to dzieło Rebeki Miller. Niemniej wszystko skupia się na trójkącie miłosnym (Maggie, John i jego żona), próbując znaleźć odpowiedź na niemal odwieczne pytanie dotyczące zakochania, odkochania i poczucia odpowiedzialności. Czy można sobie zaplanować czyjeś życie, co próbuje zrobić nasza bohaterka w drugiej połowie filmu, a może należy wszystko przyjmować z dobrodziejstwem inwentarza. Duch nowojorskiego okularnika przewija się w muzyce, gdzie nie brakuje ducha jazzu czy portretów części miasta. Nie ma jednak tutaj takiego ironicznego humoru, choć nie brakuje tutaj trafnych obyczajowych obserwacji. Intryga może na początku wydawać się wydumana, jednak z czasem zaczyna nabiera pewnego rozpędu, w czym pomaga pewna drobna wolta. Bo akcja przeskakuje na 3 lata i stan zakochania oraz małżeństwa aż do kryzysu.

plan_maggie1

Wtedy „Plan Maggie” zaczyna niejako się od początku, bo co zrobić, jak się już plan się spełnił? Zaczynają się pojawiać pytania, a jednocześnie dostrzegać pewne niedoskonałości tej drugiej połówki. No i zaczynają się dylematy: zostać, odejść czy może… wymyślić jakiś nowy plan? Robi się troszkę dowcipniej (zwłaszcza postać Tony’ego), ale nie wywołuje to gwałtownego ataku śmiechu. I to dla paru kinomanów może być przeszkodą.

plan_maggie2

Jednak cały ten „Plan” działa, co jest także zasługą wiarygodnych, nieidealnych, lecz sympatycznych postaci. Tytułową Maggie gra Greta Gerwig i jest dość pokręconą, postrzeloną dziewczyną, która całkiem nieźle ogarnia pewne kwestie i ma odrobinę dziewczęcego uroku. Ale z drugiej strony jest naiwna i tak naprawdę nie do końca wie, czego chce. Jednak film tak naprawdę kradną dwa wierzchołki trójkąta, czyli Ethan Hawke oraz Julianne Moore. Ten pierwszy, czyli niespełniony artysta Paul, wydaje się troszkę pierdołowaty, bo zaniedbuje obowiązki ojcowskie i mocno skupiony na sobie. Z drugiej jednak strony jest szczery, może pełen kompleksów (zwłaszcza na polu zawodowym), co czyni tą postać złożoną. Na podobnym tonie błyszczy Moore ze swoim duńskim akcentem, sprawiając wrażenie chłodnej, dystyngowanej kobiety, z błyskotliwą karierą naukową w tle. Humoru troszkę wnosi Bill Hader (Tony) oraz Travis Fimmel (Guy) na drugim planie.

Film może wydaje się niepozornym, sympatycznym filmem obyczajowym, okraszony odrobinką humoru. Miller wydaje się być bardziej lightową wersją Woody’ego Allena, ale jednocześnie udaje się stworzyć swoją własną tożsamość. I nawet Gerwig mnie nie irytowała, co jest rzadkością.

7/10

Radosław Ostrowski

Regression

Małe miasteczko w stanie Minnesota, rok 1990. Spokój, sielanka i w zasadzie żadnych poważnych przestępstw. Aż do momentu, gdy pewna 17-letnia dziewczyna oskarża swojego ojca o molestowanie. Problem w tym, że mężczyzna nie pamięta niczego takiego, zaś dla detektywa Bruce’a Kinnera sprawa staje się bardzo trudna. Śledczy decyduje się w końcu poprosić o pomoc psychiatrę, wykorzystującego regresyjną hipnozę. Wnioski są bardzo przerażające – czy naprawdę w miasteczku jest sekta?

regression1

Alejandro Amenabar kinomanom zapadł w pamięć swoim horrorem „Inni” czy thrillerem „Otwórz oczy”. Ostatni film zrealizowany w 2015 roku jest klasycznym dreszczowcem w starym stylu. Samo śledztwo prowadzone jest dość niespiesznie, bardziej stawiając na mroczny nastrój oraz atmosferę niepokoju. A osadzenie w latach 90., gdzie nie ma komputerów, telefonów komórkowych, a pieniędzy nie starczy nawet na bilety jest bardzo odświeżające. Nikt tu nigdzie się nie spieszy, a reżyser serwuje kolejne wolty, tajemnice oraz podkręca stan wręcz psychozy. Największe wrażenie robiły na mnie sceny „wspomnień” wyciąganych z hipnozy. Zdjęcia są bardzo rozmyte, nieostre, zaczynają pojawiać się kolejne szczegóły, wywołując prawdziwe przerażenie. Scena, gdzie nasz detektyw wchodzi do warsztatu, słuchając zeznań ofiary i „widzi” te wszystkie szczegóły, przeraża. Tylko pojawia się jedno ważne pytanie: dlaczego, poza zeznaniami, nie ma nic? Czy naprawdę jest w miasteczku są sataniści? Zaś poczucie paranoi coraz bardziej zaczyna się udzielać nie tylko naszemu śledczemu, lecz mnie. Sugestie, że działa potężna grupa, umiejąca się wtopić w tłumie, obserwującą wszystkich „podejrzanych” działają tak przekonująco, iż wydaje się to jedynym racjonalnym wytłumaczeniem. To wrażenie potęgują jeszcze zdjęcia – bardzo stonowane, ze zgaszonymi kolorami oraz dużą ilością mroku, a także sakralno-smyczkowa muzyka.

regression2

Tym bardziej boli mnie zakończenie tego filmu. Z jednej strony może zaskakiwać, bo okazuje się zwykłą podpuchą i pokazuje jak bardzo łatwo można stworzyć zbiorową histerię. Ale z drugiej kompletnie gryzie się z konsekwentnie budowanym klimatem. Może, gdyby wycięto jedną scenę, efekt byłby o wiele mocniejszy. Ale i tak „Regression” pozostaje świetnym thrillerem.

Swoje też robi obsada. Kolejny raz błyszczy Ethan Hawke, który w roli detektywa Kinnera, pokazuje klasę. To klasyczny śledczy ze zniszczonym życiem prywatnym, bardzo skupiony i coraz bardziej zaangażowany w sprawę, przez co zaczyna świrować. I to wszystko pokazane jest bardzo przekonująco. Partnerujący mu David Thewlis w roli psychiatry tworzy bardzo intrygujący duet, chociaż sam jest bardzo opanowany, spokojny, wręcz do bólu racjonalny. A jak radzi sobie grająca rolę ofiary Emma Watson? Ku mojemu zdumieniu dobrze udźwignęła przerażoną, bardzo wycofaną postać, skrywającą mroczną tajemnicę.

regression3

Sam film, choć został pominięty w naszych kinach, zmasakrowany przez krytyków, nie zasłużył na swój los. Powoli, konsekwentnie budowany klimat, poczucie niepokoju oraz lęku, świetne aktorstwo, kilka naprawdę przerażających scen oraz intryga działa przez ¾ filmu. Gdyby nie zakończenie, byłby to znakomity thriller. Na razie to ostatnie dzieło Chilijczyka, o którym zrobiło się nagle cicho. Może jeszcze wróci.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Pierwszy reformowany

Pierwszy Kościół reformowany znajduje się gdzieś w stanie Nowy Jork, chociaż bardziej pełni on rolę muzeum czy sklepu z pamiątkami, zaś msze odbywają się bardzo rzadko. I to tutaj trafia wielebny Ernst Toller – duchowny z dość mroczną przeszłością. Duchowny postanawia w ciągu roku pisać dziennik, w którym szczerze opisze swój dzień, przemyślenia oraz dylematy. Ale zapalnikiem do zmian staje się poznane małżeństwo Mary i Michaela – ona jest w ciąży, on jest zaangażowanym ekologiem z radykalnymi poglądami. Duchowny próbuje mu pomóc, jednak wszystko kończy się samobójstwem mężczyzny.

first_reformed1

Paul Schrader jako reżyser nie odniósł może takich sukcesów jak scenarzysta, niemniej próbuje wrócić na dobre tory. Jego nowe dzieło to troszkę taka współczesna wariacja najsłynniejszego skryptu – „Taksówkarza”, tylko że Travis nosi sutannę. Sama historia toczy się bardzo powolnym, dla wielu wręcz sennym tempem, gdzie widzimy Tollera, który albo się dzieli swoimi przemyśleniami (spisując je, modląc się albo będąc w swoim pokoju), albo wchodzi w interakcje z innymi ludźmi. To wszystko buduje bardzo specyficzny klimat, podkręcony monochromatycznymi barwami oraz obrazem w formacie 4:3 (bardzo wąskie kadry, wręcz ciasne). A jednocześnie próbujemy rozgryźć naszego duchownego. Z jednej strony jest to osoba z bardzo bolesną przeszłością (śmierć syna, rozpad małżeństwa, choroba, alkoholizm), nie pozbawiony jednak empatii oraz wrażliwości, z drugiej jednak strony to cierpienie chyba sprawia mu frajdę i zaczyna się coraz bardziej oddalać od innych. Jego poglądy zaczynają ewoluować w kierunku, jaki miała ofiara, czyli sprzeciwu wobec niszczenia Ziemi, a klincz staje się cięższy, gdy wielebny odkrywa, że sponsor 250-lecia kościoła jest powiązany z rynkiem antyekologicznym.

first_reformed2

Reżyser wykorzystuje kilka wątków (wątek ekologiczny, kwestia poświęcenia dla swoich wartości, romans oraz wątpliwości duchownego), by z jednej strony skupić się na pewnych problemach współczesnego duchowieństwa, z drugiej znowu się przygląda ciemnej stronie człowieka. W którym momencie zaczyna się fanatyzm, jaki jest sens ludzkiego cierpienia. W pewnym momencie zacząłem dostrzegać, że wielebny zwyczajnie oszukuje. Nawet pisząc dziennik (który i tak po napisaniu ma być zniszczony), nie jest ze sobą szczery, bo narracja z offu, niekoniecznie się pokrywa z tym, co widać (o wstaniu trzeźwym, gdy widzimy jak w nocy popija łyskacza). Im bliżej finału, tym bardziej Schrader pozwala sobie na oniryczne momenty, choć mogą one wprawić w konsternację (intymniejszy kontakt duchownego z Mary, gdzie para „odlatuje” poza pokój i lata… nad górami). Zaś zakończenie przypomina dość brutalną prawdę, że nawet ksiądz jest tylko człowiekiem.

first_reformed3

Sprzeczności duchownego bardzo dobrze wygrywa Ethan Hawke, który jednym spojrzeniem mówi więcej niż słowami, a postać Tollera przez cały film pozostaje enigmą. Równie zaskakujący jest Cedrik the Entertainer w roli pastora, który stara się pomagać Tollerowi i wesprzeć go w trudnych chwilach. Troszkę słabiej wypada Amanda Seyfried (Mary), w której romans było mi bardzo trudno uwierzyć. Być może wynika to z faktu, że ten wątek był nie najlepiej napisany, przez co aktorzy mieli związane ręce.

„First Reformed” nie jest wielkim powrotem Schradera do wielkiej formy, ale to silna próba rehabilitacji po ostatnich filmach. Reżyser nadal prowokuje, niebezpiecznie balansuje na granicy kiczu, jednak nie przekracza jej. Bardzo wymagający, ciężki film, który na pewno zostaje w pamięci.

7/10

Radosław Ostrowski

Born to be Blue

Rok 1966. Dla Cheta Bakera – jednego z najlepszych trębaczy jazzowych jest to okres trudny. Uzależniony od heroiny muzyk, wiele czasu spędzał w areszcie, niczego nie komponował. W końcu dostaje szansę wyjścia na prostą. Ma zagrać samego siebie w przygotowywanej biografii, ale pierwszego dnia po nakręceniu zdjęć, zostaje pobity przez dawnego dilera. Niby nic, ale Chet stracił wszystkie przednie zęby, co dla muzyka oznacza wręcz koniec kariery. Przy nim zostaje tylko partnerka z planu – Jane.

born_to_be_blue1

Filmowcy taśmowo wręcz produkują kolejne biografie, jednak dzieło Roberta Budreau próbuje wejść w stan umysłu bohatera. Reżyser skupia się na przełomowym roku 1966, w którym Baker zaczyna powracać do formy jako muzyk, jednocześnie próbuje pokonać swojego największego wroga – heroinę. Powoli poznajemy początki uzależnienia, drobne retrospekcje (świetne, stylowe czarno-białe zdjęcia), ale najważniejszy jest stan obecny oraz jego związek z Jane. Kolejne próby gry na trąbce z niewygodną protezą, skomplikowane relacje z rodzicami (krótka wizyta w ich domu), pierwsze drobne popisy w studiu – to wszystko potrafi zaangażować, a melancholijny klimat podbija stawkę. Niby wydaje się to szablonowe, ale znacznie bardziej angażuje. I kiedy wydaje się, że wszystko skończy się dobrze, finał ma bardzo słodko-gorzkie zabarwienie.

born_to_be_blue2

W tle grają jazzowe standardy, oddające realia epoki, tak samo jak wygląd studia czy słynnej Bluebird, gdzie Baker zaczął swoją karierę i gdzie kończy się nasza historia. Montaż – tak jak muzyka – płynnie przechodzi, czasem w szybszym tempie pokazuje powrót Bakera (pobyt na wsi i próby gry), a wątek miłosny poprowadzony jest bez cienia fałszu.

born_to_be_blue3

Poza muzyką, najbardziej wybija się w tym filmie Ethan Hawke, tworząc prawdopodobnie najlepszą rolę w karierze. Baker w jego wykonaniu to z jednej strony fenomenalny muzyk, potrafiący czarować swoją trąbką, ale też bardzo zagubiony, niepewny siebie człowiek, odbywający swój taniec z heroiną. A to trudna partnerka, nie idąca na żadne kompromisy, przez co walka z nią jest diablo trudna. Jej na ekranie nie widzimy za często, za to pojawia się dobrze wypadająca Carmen Ejogo, czyli Jane. Nie jest to potulna dziewczyna, ale potrafiąca zawalczyć o swoje kobita z ambicjami. Warto też wspomnieć Calluma Keitha Rennie (menadżer i producent Dick), wybijającego się mocno na drugim planie.

O Bakerze można powiedzieć, ze urodził się niebieski (w sensie smutny), a „Born to Be Blue” to porządnie wykonana biografia z wybitną kreacją Hawke’a i poprowadzona bez nudy czy wazeliniarstwa. Niby tylko dobra robota, ale znacznie spójniejsza oraz klimatem i świetną muzyką.

7/10

Radosław Ostrowski