Superman: Powrót

Do zobaczenia za 20 lat – tymi słowami zwrócił się Superman do Lexa Luthora w czwartej części przygód Człowieka ze Stali. Nikt jednak nie spodziewał się, że niemal te słowa okażą się prorocze. Bo niecałe 20 lat od katastrofalnego „Superman IV” największy harcerzyk kina superbohaterskiego wrócił. Po dwóch nieudanych próbach kontynuacji, z błogosławieństwem samego Richarda Donnera oraz znanym z serii „X-Men” reżyserem Bryanem Singerem na pokładzie. Mimo sporego budżetu i całkiem niezłych wyników box office, film wydaje się zapomniany wśród fanów kina superbohaterskiego.

Akcja „Superman: Powrót” zaczyna się pięć lat po wydarzeniach z drugiej części, kompletnie ignorując pozostałe. Superman (debiutujący Brandon Routh) zniknął z Ziemi. Przyczyną były informacje od astronomów o odnalezieniu resztek planety Krypton. Ale naszemu herosowi nie udaje się znaleźć nikogo żywego z jego pobratymców. Teraz wraca na Ziemię, gdzie świat bardzo mocno się posunął do przodu. Lois Lane (Kate Bosworth) zdobyła nagrodę Pulitzera, ożeniła się z siostrzeńcem naczelnego Daily Planet, Richardem Whitem (James Marsden) i ma pięcioletniego syna. Z kolei Lex Luthor (Kevin Spacey) wymknął się sprawiedliwości, a teraz zaczyna znowu knuć. Zgadnijcie kto go może powstrzymać?

Film Singera to dość dziwna bestia. Z jednej strony jest to sequel, w zasadzie można nazwać go „Superman V”, lecz z drugiej jest w pewnym sensie… remakiem klasyka Donnera. Reżyser mocno odnosi się do filmu z 1978 roku, zarówno w kwestii dialogów, inspirowanych scen, jak i głównego planu Luthora (lekko zmodyfikowany, ale ogólny szkielet jest identyczny). Niby próbuje dorzucić coś od siebie, ale w zasadzie jedynym elementem był… syn Supermana, o którego istnieniu przypadkowo odkrywa łysy geniusz zbrodni. Akcji jest zaskakująco niewiele (najbardziej zapada w pamięć ratowanie samolotu pasażerskiego czy ułożenie spadającej kopuły Daily Planet na ziemię), wszystko w szaro-burych, niemal wypranych kolorach (próbuje być na siłę realistyczny wizualnie) i bardzo się wlecze. Nawet scenografia (poza siedzibą Daily Planet i Smallville) nie rzuca się za mocno w oczy. Brakuje tutaj jakiegoś ognia, emocji i zaangażowania. Sytuację częściowo ratuje fantastyczna muzyka Johna Ottmana, wykorzystująca ikoniczny motyw Johna Williamsa oraz niezły montaż.

Sama obsada jest dość nierówna mieszanka. Brandon Routh jako Superman/Kent przypomina fizycznie Christophera Reeve’a, ale scenariusz oraz dialogi ciągną go mocno w dół. Do tego w scenach latania nasz Supek jest zrobiony w CGI i wygląda niczym figura woskowa (szkoda, bo reszta efektów specjalnych jest cholernie dobra). Za to ogromnym rozczarowaniem jest Kate Bosworth w roli Lois Lane – absolutnie sztuczna, egoistyczna, znowu wciśnięta do roli damy w opałach. Co gorsza, między nią a Routhem chemia postanowiła zrobić sobie wolne, przez co kompletnie się nie wierzy w ten związek. Za to absolutnie świetny jest Kevin Spacey w roli Luthora – odpowiednio teatralny, opanowany i jednocześnie ma najwięcej frajdy z grania. Reszta aktorów (Frank Langella, Parker Posey, James Marsden) wypada przyzwoicie, ale nic ponadto.

To nie jest taki powrót na jaki fani Supermana czekali. Singer nie może się zdecydować czy robi kontynuację, czy remake, przez co film stoi w dużym rozkroku. Historia nie powala, dialogi są najwyżej średnie, warstwa wizualna lekko szara, a aktorstwo jest tylko troszkę powyżej średniej. Był rozważany plan kontynuacji, lecz dostaliśmy w zamian reboot od Zacka Snydera. I wiemy jak to się skończyło.

6/10

Radosław Ostrowski

Proces Siódemki z Chicago

Jeśli widzę na plakacie nazwisko Aarona Sorkina, można założyć bardzo dużą ilość dialogów. Teatralny rodowód scenarzysty jest obecny od pierwszej napisanej fabuły dla kina, czyli sądowego dramatu „Ludzie honoru”. Po 25 latach pisania scenariuszy oraz tworzenia seriali telewizyjnych, autor postanowił chwycić za kamerę. „Gra o wszystko” była udanym debiutem, więc Sorkin poszedł za ciosem i postanowił zrealizować… dramat sądowy. O głośnym w Chicago 1969 roku procesie przeciwko aktywistom społecznym w sprawie dotyczącej zmowy oraz podżeganiu do przemocy.

proces 7 chicago2

A kim byli oskarżeni? Dwaj działacze Studenckiej Partii Demokratycznej, dwaj członkowie partii Yippies, aktywista Stowarzyszenia na Rzecz Zakończenia Wojny w Wietnamie, dwóch młodych chłopaków sprawiających wziętych z łapanki. No i mający wygłosić przemówienie członek Czarnych Panter, bo wtedy trzeba oskarżać każdego czarnoskórego. A rząd zrobi wszystko, by udowodnić winę oskarżonych.

Podobno w amerykańskim prawie nie ma czegoś takiego jak proces polityczny. Ale reżyser Sorkin pokazuje ten dziwny okres, kiedy w kraju toczyła się niejako wojna domowa. Wojna ideologiczna, spotęgowania przez prowadzenie wojny w Wietnamie jeszcze tak nie podzieliła narodu. Młodzi, bardziej idący na lewo (uważani za komunistów), pacyfiści, hippisi kontra konserwatyści oraz rząd wymagający bezwzględnego posłuszeństwa. Dosłownie iskrzyło, a walka toczyła się m.in. o prawa obywatelskie oraz zaprzestanie bezsensownej wojny. Jednak dla rządu Nixona ci ludzie stali się wrogami, antypatriotami i komunistami.

proces 7 chicago1

Sorkin opowiada się za oskarżonymi, jednak pokazuje pewne wewnętrzne konflikty w grupie. Ci bardziej politycznie zaangażowani (Tom Hayden, Rennie Davis) z pewny wywyższeniem patrzyli na działających bardziej oddolnie aktywistów. Chodziło głównie o Abbiego Hoffmana i Jerry’ego Rubina, którzy wyglądali bardziej jak hippisi, mniej poważni gości. Im dalej jednak w las, tym bardziej widać, że są to bardzo ogarnięci goście. Żeby jeszcze bardziej chwycić, reżyser zastosował prostą sztuczkę: łamanie chronologii. Przebieg demonstracji oraz konfrontacji z policją poznajemy za pomocą zeznań, które zostają potem zwizualizowane. Oprócz tego przebywamy poza salą sądową w dwóch kluczowych miejscach: domu obrońcy William Kunstlera oraz podczas stand-upów Abbiego Hoffmana. Te drugie stanowią pewien bardzo ironiczny komentarz do całej sytuacji.

proces 7 chicago3

Dzięki tym narracyjnym zabiegom oraz fantastycznej robocie montażowej nie nudziłem się ani chwili. Nawet w scenach pozwalających na złapanie krótkiego oddechu. I poznajemy kolejne sztuczki wykorzystywane przez rząd w celu dyskredytacji oskarżonych: jednoznacznie stronniczy sędzia, działający w tłumie gliniarze pod przykrywką, podsłuchy, zastraszanie. A ja nie mogłem pozbyć się skojarzeń w kwestii działania sądu. Oglądając ten proces czułem się jak podczas procesów politycznych państw komunistycznych. Niemal ciągłe odrzucanie wniosków obrony, zmiana składu przysięgłych, manipulacja – za bardzo znajomo to brzmiało, bym mógł przejść obojętnie. Nawet mając świadomość tego, że reżyser jednoznacznie opowiada się po jednej ze stron.

proces 7 chicago4

Chociaż największą gwiazdą filmu Sorkina jest scenariusz, to także aktorzy grają absolutnie fantastycznie. Jest tu masa znanych twarzy zarówno kojarzonych z drugim planem jak John Carroll Lynch, Alex Sharp czy Jeremy Strong. Zaskakuje wypadł Eddie Redmayne jako pewny siebie Hayden, formę potwierdza Joseph Gordon-Levitt w roli prokuratora prowadzącego sprawę, a na dwie sceny show kradnie Michael Keaton. Jeśli jednak ktoś jest prawdziwą gwiazdą, to tutaj są aż trzy najwyrazistsze role.

proces 7 chicago5

Pierwszą jest Abbie Hoffman w wykonaniu Sachy Barona Cohena i powiem to od razu: to jego najlepsza rola w karierze. Na pierwszy rzut oka ten bohater sprawia wrażenie niepoważnego błazna, jednak to on rozgryza przebieg procesu i jest bardzo inteligentnym mówcą. Bardzo duża niespodzianka. Obok niego błyszczy silny, choć niepozorny Mark Rylance. Jego Kunstler to doświadczony prawnik, próbujący stosować i reagować stanowczo na wszelkie nieczyste zagrywki. Ale nawet on bywa czasem bezsilny wobec sędziego Hoffmana o twarzy Franka Langelli. To jeden z największych dupków, tak naprawdę sterujący całym procesem i stronniczy jak żaden inny sędzia od dawna. Rzadko mi się zdarza spotkać postać, której nienawiść odczuwałbym od samego początku.

proces 7 chicago6

Nie mam wątpliwości, że „Proces Siódemki z Chicago” to ważny film dla Amerykanów, pokazujący przełomowy moment w ich historii. Fenomenalnie zrealizowany i zagrany, wiernie odtwarzający nerwowe lata 60., które zmieniły kraj na zawsze. A dla nas niejako przy okazji kino instruktażowe o tym jak walczyć o swoje prawa na ulicy i do czego mogą doprowadzić ludzie niekompetentni do systemu sądownictwa. Zaskakująco aktualne kino.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Wszystko, co dobre

Ta historia oparta jest na prawdziwej sprawie Roberta Dursta. Mężczyzna jest biznesmenem branży nieruchomości, którego żona w 1982 roku zaginęła. Ale czy aby na pewno zaginęła? Po latach policja wznawia śledztwo i podejrzewa mężczyznę o morderstwo. Zmieniono imiona postaci, ale reszta wydaje się być podparta faktami.

wszystko_co_dobre1

Reżyser Andrew Jarecki tak naprawdę tutaj opowiada dwie historie i obydwie są powiązane z naszym bohaterem, czyli Davidem Marksem – synem potentata branży nieruchomości. Ale chłopak początkowo nie chce zajmować się rodzinnym interesem i poznaje na drodze Kate – dziewczynę z małego miasteczka. Oboje zakochują się w sobie, biorą ślub, a ich pierwszą wspólną decyzją jest wyjazd na wieś, gdzie otwierają sklep ze zdrową żywnością. Jednak to szczęście nie trwa długo, gdyż David – za namową ojca – podejmuje się pracy w rodzinnym interesie, co doprowadza do oddalenia się małżonków. Jednak klamrą spinającą całość jest proces sądowy Marksa, gdzie zostaje oskarżony o podwójne morderstwo oraz próbę zabójstwa. Czyli mamy próbę sklejenia dramatu obyczajowego, thrillera oraz filmu psychologicznego, a wszystko w stylistyce retro. Sama sprawa do dziś wywołuje spore kontrowersje, więc nie dziwi mnie zainteresowanie filmowców.

wszystko_co_dobre2

Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że reżyser nie mógł zdecydować się, o czym ma być ta historia. Bo wątków jest tu sporo: problemy psychiczne Davida, toksyczna relacja z żoną, coraz bardziej przytłumioną oraz pozbawioną ambicji, próba buntu wobec ojca, niejasne układy z półświatkiem. Gdzieś tam w tle jeszcze przewijają się narkotyki, śmierć matki Davida. Tylko, że żaden z tych wątków nie zostaje w pełni wykorzystany i niektóre z nich sprawiają wrażenie zapychaczy. Ani jako dramat psychologiczny, ani jako dreszczowiec nie jest w stanie dostarczyć pełnej satysfakcji. Nawet muzyka sprawia wrażenie schizofrenii, próbując połączyć dwa sprzeczne gatunki. Wiele jest tutaj w tej sprawie tajemnic, przez co nie zawsze rozumiałem kto, co i dlaczego, a narracja jest tutaj bardzo skokowa (akcja toczy się w ciągu niemal 30 lat).

wszystko_co_dobre3

Aktorzy robią wszystko, by coś wycisnąć i zbudować swoje postacie, co udaje im się, mimo dziurawego scenariusza. Dużą robotę robi tutaj Ryan Gosling, wcielając się w bardzo mroczną postać Davida, naznaczonego tajemnicą oraz nie do końca panującego nad sobą. Pozornie wydaje się spokojny, ale czuć w jego spojrzeniu pustkę oraz zagubienie. Zaskakująco dobrze wypada Kirsten Dunst jako Katie. Początkowo wydaje się pewna siebie oraz czarująca, jednak z czasem coraz bardziej zaczyna gasnąć, zaś próby wyrwania się z tej relacji kończą niepowodzeniem. Jest też Frank Langella jako opanowany, elegancki biznesmen, nie znoszący sprzeciwu.

Niestety, ale „Wszystko, co dobre” nie jest dobre. Mocno niezdecydowane między dramatem obyczajowym a thrillerem z mroczną tajemnicą w tle. Intryga jest mętna, mimo porządnej realizacji oraz bardzo dobrego aktorstwa, a reżyser pogubił się od nadmiaru ciekawych wątków. Ogromna szkoda potencjału.

6/10 

Radosław Ostrowski

Captain Fantastic

Pozornie to klasyczne kino drogi, ale bohaterowie są dość ekscentryczni. Tak naprawdę bohaterami jest rodzina wychowywana przez samotnego ojca Bena. Jest jeszcze pięcioro dzieci, a matka znajduje się w szpitalu. Cała familia przebywa gdzieś w lesie, z dala od cywilizacji. Są świetnie przygotowani w sztuce przetrwania, mają bardzo rozległą wiedzę medyczną, polityczną i społeczną. Jednak cywilizacja upomina się o nich, gdyż ich matka (a żona Bena) odbiera sobie życie. Rodzina wyrusza w drogę na pogrzeb, chociaż nie są tam mile widziani.

captain_fantastic1

Fabuła Matta Rossa to słodko-gorzki dramat obyczajowy, który prowokuje pytania niemal odwieczne: jak żyć? Czy da się uniknąć współczesnego wyścigu szczurów? Czy da się istnieć z dala od cywilizacji? Twórcy chcą nam przedstawić punkt widzenia naszego bohatera, dla którego cywilizacja to rozleniwienie, hipokryzja, jedzenie produktów pełnych chemii, nieszczerość i konsumpcjonizm. Jednak każda teoria musi się sprawdzić w praktyce i okazuje się pod koniec, że ta wiedza w zasadzie nie jest w pełni praktyczna. Podróż na pogrzeb zmusi naszą kochającą się rodzinę do weryfikacji swojej ideologii oraz przekonań. Chociaż nie daje jednoznacznej racji żadnej ze stron. Zderzenie rodziny z cywilizacją ma sporo pokładów komediowych (wizyta u szwagrów, spektakularna kradzież z marketu czy pierwsza randka najstarszego syna), ale też bardzo mocno zmusza do refleksji, nie dając w zamian jednoznacznej odpowiedzi (aczkolwiek finał pokazuje możliwy „złoty środek”). Potrafi wiele razy wzruszyć jak podczas pięknej sceny pogrzebu ze „Sweet Child O’Mine” w tle (granym przez rodzinę), a to już o czymś mówi.

captain_fantastic2

Kośćcem tego filmu jest jednak znakomita kreacja Viggo Mortensena jako ojca. Człowieka, który bardzo stara się być lepszym, kocha swoje dzieci i chce dla nich jak najlepiej. Ale przekonanie o wyższości swoich poglądów doprowadza do tłamszenia rodziny, trzymania w ciężkim, nieprzyjemnym kloszu. Pogodzenie się z tym wymaga od niego wielkiego wysiłku, tylko czy nie będzie za późno dla niego oraz dzieci, gdy przejrzy na oczy? Świetne są też dzieciaki, od których nie mogłem odwrócić wzroku (ze szczególnym uwzględnieniem rozbrajającej Shree Crooks jako Zaja). Czuć między nimi silną chemię, a rozmowy z nimi to małe perły.

captain_fantastic3

„Captain Fantastic” to bardzo słodko-gorzkie, ale i refleksyjne kino na temat życia w ogóle. A takie mądre rzeczy nie pojawiają się ostatnio zbyt często. Po tym filmie będziecie mieli wiele pytań natury refleksyjno-społecznej. To już coś.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Do końca

Rok 1963. Prezydent John Fitzgerald Kennedy zostaje zamordowany w Dallas, wiec jego urząd obejmuje wiceprezydent, Lyndon Johnson. Dla niego najważniejszym zadaniem jest wygrana w wyborach za jedenaście miesięcy (można powiedzieć, że jest p.o. prezydenta), jednak po drodze czają się spore problemy. Jedną z palących spraw jest ustawa o prawach obywatelskich.

do_koca1

Clausewitz mawiał, że polityka to inny sposób prowadzenia wojny. Gówno prawda. Polityka to wojna. I ta telewizyjna produkcja Jaya Roacha bardzo mocno to pokazuje. A że ma świetny materiał (sztuka teatralna Roberta Shenkkana) plus wsparcie producenckie samego Stevena Spielberga, sukces musiał być murowany. Chociaż dzieje się wiele, Roach trzyma rękę na pulsie i płynnie przechodzi od wielu wątków: prawa obywatelskie, Wietnam, rozłam w partii z powodów rasowych. Tutaj nie ma miejsca na czyste działania i dobre słowa – by przekonywać do swoich racji, trzeba używać nieczystych zagrywek: szantażu, podsłuchów, gróźb, pójścia na kompromis. Czasami nawet musi odwrócić uwagę od przemówienia czarnoskórej delegatki na kongresie Partii Demokratycznej. Postaci jest wiele i tylko jeden wątek jest w pełni wyeksponowany – walka o prawa obywatelskie. I tutaj w pełni pokazane zostają konflikty i sytuacje, doprowadzające do eskalacji: działalność dr Kinga, morderstwo trójki działaczy w Mississippi, konflikt z senatorem Russellem. Do tego jeszcze każde zdarzenie, wykorzystywane bezwzględnie przez konkurencję.

do_koca2

Roach pokazuje prezydenturę i politykę jako żonglowanie granatami bez zawleczek, które w każdej chwili mogą eksplodować. Może się nagle okazać, że twoi najbliżsi mogą wsadzić ci nóż w plecy (ukrywający się homoseksualista wśród najbliższych współpracowników), a żeby osiągnąć cel trzeba zrobić krok w tył i mieć dużo szczęścia. Reżyser trzyma w napięciu aż do – nomen omen – końca, wiernie odtwarza ten trudny okres w historii USA, gdy mogło dość do wojny domowej. Imponuje też scenografia oraz kostiumy. Wszystko jest wręcz dopięte do samego końca i nawet dla ludzi niezbyt znających historię powojenną, będzie cennym źródłem informacji.

do_koca3

I jeszcze do tego otrzymuje pierwszorzędne aktorstwo. Nie będę oryginalny, ale muszę to powiedzieć – dominuje WIELKI Bryan Cranston, który jest po prostu Lyndonem Johnsonem. A jakim politykiem był Johnson? Świadomym jej wszelkich mechanizmów, umiejącym je wykorzystać dla własnych korzyści, ale też nie przebierającym w środkach (rozkaz wystrzału w oparciu o niepewny raport). Rola ta oparta jest na kontrastach: silnego, wręcz niezłomnego charakteru, ale i człowieka pełnego wątpliwości oraz poczucia przytłoczenia; sprytnego, ale i bezradnego; rubasznego i serdecznego, ale także bezwzględnego gracza. Wszystkie te paradoksy budują bardzo wyrazisty portret człowieka uwikłanego w politykę. Drugim wyrazistym bohaterem jest Martin Luther King i wcielający się w tą postać Anthony Mackie ma w sobie tyle charyzmy, że uwierzyłem w jego motywację, jak podchodzi do kompromisów. Widać, że bardzo zależy mu na sprawie i wie, jak wykorzystywać tłum (mógłbym nazwać go manipulatorem, ale to byłoby nadużycie). Także drugi plan jest tutaj przebogaty: od bardzo wrażliwej i oddanej Melissy Leo (Lady Bird Johnson) przez inteligentnego senatora starej daty Russella (Frank Langella znowu w formie) i śliskiego Stephena Roota (J. Edgar Hoover) po stonowanego, lecz lojalnego Humphreya (Bradley Whitford).

do_koca4

„Do przodu” potwierdza tylko, ze polityka na ekranie to żywioł Roacha (pokazał to choćby w „Zmianie w grze”), ale potrafi to pokazać także w sposób przystępny i zrozumiały dla szarego człowieka. Właśnie dla takich produkcji wymyślono telewizję.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Sidła miłości

Frank Delaney jest bardzo ambitnym i wziętym adwokatem z Portland. I trafia mu się sprawa, która może znowu skupić uwagę wszystkich – młoda kobieta zostaje oskarżona o zamordowanie swojego męża, który był dużo, dużo starszy. Sprawa jest o tyle paskudna, że w ciele zmarłego znaleziono kokainę, a przed śmiercią kochanek zapisał w testamencie kobiecie swój majątek. I nasz prawnik ulega swojej klientce, stając się jej kochankiem.

sida_miloci3

Po sukcesie „Nagiego instynktu” z 1992 roku thrillery o zabarwieniu erotycznym stały się strasznie popularne i każdy twórca próbował coś uszczknąć dla siebie. Rok później próbował ugrać Uli Edel wspierany przez charyzmatycznego producenta Dino De Laurentisa. Efekt okazał się tak katastrofalny, że „wyróżniono” ten tytuł nominacjami do Złotych Malin. Co w zasadzie nie zagrało? Nie do końca wiem. Niby jest pomysł, oparty na procesie sądowym i czerpaniu stylu noir. Cyniczny adwokat, klasyczna femme fatale, mroczne tajemnice, pożądanie, perwersje. Nie od dzisiaj wiadomo, że najlepiej sprzedaje się seks oraz przemoc. Jednak nie mogłem odnieść wrażenia sztuczności i przewidywalności wolt. Wiadomo było, ze dojdzie do romansu, że intryga jest bardziej skomplikowana, każdy skrywa tajemnice. To było wszystko jakieś takie mechaniczne, zrobione z automatu. Nawet drobne echa z przeszłości nie były w stanie rozbić tego przekonania. A co do scen erotycznych, to dobrze wypadła tylko jedna (na parkingu z robieniem minety), a o reszcie nie warto się wypowiadać.

sida_miloci2

Poza niezbyt wciągającym scenariuszem oraz słabą reżyserią, swoje dorzucają do pieca aktorzy, zwyczajnie nie mający co grać. Nie wiem, kto wpadł na pomysł, by w głównej roli (femme fatale) obsadzić Madonnę, ale w ten sposób jej kariera aktorska (całkiem niezła) została zniszczona. Jest w niej tyle sex appealu i atrakcyjności jak w przypadku muchy złapanej na lep – coś tam próbuje zaprezentować, ale niewiele z tego wynika. Podobnie męczy się Willem Dafoe jako Delaney. Przekonuje jedynie w scenach sądowych, gdy wygłasza mowy i magluje świadków, ale ten romans jest taki fałszywy. Poza tą dwójką na drugim planie pojawia się m.in. Frank Langhella (Sidney – były kochanek), Jurgen Prochnow (dr Paley) i Joe Mantegna (prokurator Robert Garrett). Aż krew mnie zalała, gdy zobaczyłem na dalszym planie w roli żony naszego adwokata Julianne Moore. Wiem, że to nie był jeszcze czas, gdy producenci poznali się na jej talencie, ale ona idealnie pasowałaby do roli głównej. To się nazywa marnotrawstwo.

sida_miloci1

Nie wiem, czy jest sens namawiania kogokolwiek do obejrzenia tego chłamu. Chyba tylko po to, żeby poznać i pamiętać o istnieniu kina tak złego, że aż śmiesznego/głupiego/mdłego/nudnego (niepotrzebne skreślić). Na własną odpowiedzialność.

4/10

Radosław Ostrowski

Ostatni gwizdek

Czym jest draft day? To dzień w lidze NFL (futbol amerykański), gdzie dochodzi do transferów zawodników. Wyborów dokonują menadżerowie drużyny. Właśnie przed takim dniem najtrudniejszego wyboru będzie musiał dokonać menadżer Cleveland Browns, Sonny Weaver Jr. A że nie jest to przyjemne, bo trzeba spełnić oczekiwania trenera, menadżera i wyjść z cienia swojego wielkiego ojca, którego syn zwolnił przed śmiercią.

draft_day1

Amerykański sport jest zrozumiały i popularny głównie w USA, więc poza tym krajem filmy o ich sportach mogą mieć problem z przebiciem ze względu na niezrozumiałość zasad. Chyba że to baseball czy piłka nożna, zwana przez Jankesów soccerem. O tym, że można zrobić świetny film sportowy nie pokazując samego sportu pokazał „Moneyball”. Najnowszy film Ivana Reitmana „Draft Day” próbuje iść w tym samym kierunku, pokazując sport z perspektywy menadżera. Więc nie zobaczymy jak sobie radzą zawodnicy (poza materiałami archiwalnymi i zapisami z taśm), tylko zobaczymy jak się prowadzi negocjacje. A nie jest to łatwe – korzystanie z „wywiadu” (szukanie słabości), rozmowy z menadżerami, presja właściciela szukającego szumu i prestiżu. W dodatku dość skomplikowane życie osobiste Sonny’ego (nie najlepsze relacje z matką i byłą, w dodatku jeszcze pojawia się nowa kobieta – podwładna) jeszcze bardziej rozprasza i nie zawsze pozwala dokonać właściwego wyboru. Pozornie wydaje się dość nieciekawym i typowym dramacie ze sportem w tle.

draft_day2

Ale Reitman jest tego świadomy i dość zgranie pokazuje wszystkie wątki. W połowie filmu, gdy dochodzi do tytułowego dnia draftu, napięcie gwałtownie rośnie i opada dopiero w ostatnich minutach. Dość sprytnym, choć mało zaskakującym patentem jest dzielenie ekranu w trakcie rozmów, co spełnia swoje zadanie bezbłędnie. Wszelkie zagrywki, gra na czas i próba osiągnięcia swoich celów – wtedy film zaczyna nabierać rumieńców, a patrzenie na ruchy i posunięcia naszego bohatera robią duże wrażenie. Technicznie to solidny, dość spokojny film, bez żadnych popisów i bajeranckich cuda wianków, ale one nie są potrzebne.

W dodatku jest to naprawdę porządnie zagrane. I tutaj najbardziej trzeba pochwalić Kevina Costnera, który może i swoje najlepsze lata ma za sobą, ale pokazuje, że jest w naprawdę dobrej dyspozycji. Może i on nie wie, co to mimika twarzy, ale wie co to jest modulacja głosu. Wewnętrznie rozdarty, opanowany, a jednocześnie porywczy i pełen energii – tak można opisać Sonny’ego, który czasami zdaje się na instynkt i co pokazuje finał, umie podjąć ryzyko. Mocna, wyrazista i świetna rola tego aktora od dawna. Partneruje mu trzymająca fason Jennifer Garner jako Ali, która na sporcie zna się naprawdę dobrze i jest kimś więcej niż tylko sekretarką. Choć na drugim planie przewija się kilka znanych twarzy, m.in. Frank Langhella (właściciel Molina), Terry Crews (Earl Jennings) czy raper Sean „P. Diddy” Combs (agent Chris Crawford), to tam zdecydowanie rządzi Denis Leary jako trener Penn. Bywa porywczy, nie rozumie planów Sonny’ego i go skreśla łatwo, ale widać, że – tak jak menadżerowi – zależy mu na drużynie i klubie.

draft_day3

Film miał być okazją powrotu Reitmana jak i Costnera do pierwszej ligi, jednak wpływy do kasy były za małe, więc znów trzeba będzie trochę poczekać. Trochę szkoda, bo to kawał bardzo solidnego kina. Dobrze zagrany, nie pozbawiony napięcia i emocji, z solidnym scenariuszem. Ja nie zmarnowałem tych dwóch godzin.

7/10

Radosław Ostrowski