22.11.63

Dla wielu Amerykanów 22 listopada 1963 roku był przełomową oraz ważną datą. Śmierć prezydenta Johna F. Kennedy’ego do dzisiaj pozostaje niewyjaśnioną zagadką. W sensie kto za tym stał, czy Lee Harvey Oswald działał sam, czy ktoś nim sterował. Jaki udział miały FBI oraz CIA i czy można było powstrzymać zamachowców. Spekulacji oraz domysłów powstała masa, ale odpowiedzi do dziś pozostają nieznane. A co gdybyście mieli możliwość cofnięcia się w czasie oraz zmiany wydarzeń? Spróbowalibyście? Pytam poważnie.

Taki właśnie dylemat miał Jake Ebbing, nauczyciel języka angielskiego. Bohater serialu „22.11.63” dzięki przyjacielowi odkrywa portal, dzięki któremu trafia do 22 października 1960 roku. odkrywcą tego miejsca jest właściciel jadłodajni, weteran wojny w Wietnamie, Al Templeton. Sam jest mocno schorowany (rak), dlatego chce, by Jake cofnął się w czasie oraz powstrzymał zamach na Kennedy’ego. Brzmi jak wymysł szaleńca, więc nasz protagonista nie jest przekonany. Dopiero samobójstwo Ala przeważa szalę i zmusza Jake’a do podjęcia działań. Ale czy mu się uda? A nawet jeśli, jakie będą tego konsekwencje?

Serial oparty jest na powieści Stephena Kinga u nas wydanej jako „Dallas 63”, jednak nie jest to ani horror, ani thriller zdominowany przez elementy nadprzyrodzone. Chyba, że za taki uznamy motyw podróży w czasie. Chociaż sam element, czyli ukryte miejsce w szafie oraz samo przejście do nowego świata nie wygląda zbyt dobrze. Także sam punkt w prawie półtora godzinnym pilocie jest za bardzo wyłożony wprost, co może wielu osobom przeszkadzać. Ale twórcy (scenarzysta Bridget Carpenter oraz reżyserzy pod wodzą Kevina Macdonalda) na szczęście, nie idą na łatwiznę. Intryga prowadzona jest powoli – w końcu mamy trzy lata przed najważniejszym dniem – więc pośpiech nie byłby tu mile widziany.

Muszą pojawić się komplikacje, bo inaczej byłoby za prosto. O ile wtopienie się w tłum nie jest dużym problemem, to jednak przeszłość niczym śmierć w „Oszukać przeznaczenie” bardzo nie lubi jak ktoś przy niej majstruje. Dlatego pojawiają się wydarzenia oraz sytuacje, które mogłyby zostać uznane za przypadkowe (spadający żyrandol w knajpie, nalot policji na burdel czy nie chcący zapalić samochód). Tak samo istotna jest obecność tajemniczego mężczyzny z żółtą kartką w kapeluszu, który jako jedyny zdaje się wiedzieć kim jest Jake. Są jeszcze dwie inne komplikacje – jedną z nich jest kobieta, bibliotekarka Sadie, drugą zaś poznany w małomiasteczkowym barze, Bill. W pierwszej się zakochuje, drugi staje się jego wspólnikiem. I oboje mogą na całej tej operacji mocno ucierpieć. I te dwie relacje stanowią mocny punkt fabuły, tak samo jak odkrywanie sprawy zamachu.

Przy okazji pada to pytanie, czy należy zmieniać przeszłość i jakie mogą być tego konsekwencje. A odpowiedź poznajemy w finale, gdzie – spojler! – udaje się powstrzymać zamach. Lecz świat po powrocie jest szary, bury i przypomina post-apokaliptyczną zagładę. Nawet zdjęcia w tych scenach są skąpane w szarej bieli. Ale same realia lat 60. odtworzono ze sporym pietyzmem: od samochodów, kostiumów, scenografii po muzykę oraz rekwizyty. Jak to wygląda w obrazku, to aż nie mogę się nadziwić i czuć tu skalę całego przedsięwzięcia. Dialogi wypadają naturalnie, z odrobinką humoru oraz bardzo dobrze zarysowanymi postaciami, nawet epizodami nie powiązanymi z głównym wątkiem. Ten czas żyje i oddycha, zaś napięcie jest pewnie dawkowane.

Także trudno mi się przyczepić aktorstwa, które jest w najgorszym wypadku solidne. Główną rolę, czyli Jake’a otrzymał James Franco, który obecnie żyje w infamii i nie zanosi się, by miał wrócić do grania w najbliższym czasie. Wypada cholernie dobrze jako mężczyzna z zadaniem, który musi ukrywać swoją tożsamość oraz odnajduje nowy cel w życiu. Dla mnie jednak najbardziej interesujące były relacje zarówno z Billem (fantastyczny George MacKay) oraz Sandie (zjawiskowa Sarah Gadon). Pierwszy to prosty redneck z Teksasu, próbujący pomóc Jake’owi w zadaniu, lecz z czasem zaczyna zachowywać się mniej odpowiedzialnie i wydaje się być zafascynowany Oswaldem. Z kolei Gadon przykuwa uwagę jako obiekt zainteresowania Jake’a, skrywając pewną niepokojącą tajemnicę i stając się pełnokrwistą bohaterką. Solidne wsparcie na drugim planie serwują Chris Cooper (Al Templeton), Cherry Jones (matka Oswalda) oraz Kevin J. O’Connor (mężczyzna z żółtą kartką), a sam Oswald w wykonaniu Daniela Webbera też jest interesującą postacią.

„22.11.63” troszkę chyba pozostał w cieniu innych telewizyjnych seriali według Kinga, ale warto dać mu szansę. To mniej nadnaturalna opowieść, lecz z pełnokrwistymi postaciami oraz frapującymi pytaniami na temat manipulacji przeszłością. Zbyt dobry tytuł, by go zignorować.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Tajemnica Marrowbone

Rok 1969. Na amerykańską ziemię przybywa brytyjska rodzina Fairbairnów – matka z czwórką dzieci, którzy przenieśli się do dawnego domostwa. Jack, Billy, Rose i Sam powoli zaczynają się adaptować do nowego otoczenia, ukrywając się przed światem. Wkrótce w ich życiu pojawia się Allie – sąsiadka, pracująca w bibliotece. Wkrótce matka dzieci umiera i te zobowiązują się trzymać się razem. Lecz ich życie zostaje bardzo brutalnie przerwane z powodu ojca oraz jego brutalnej przeszłości.

marrowbone1

Hiszpański thriller/horror to coś, co ostatnio przeżywa dużą popularność. Albo przynajmniej tak było jeszcze 10 lat temu. Do tego nurtu próbuje się wpisać reżyserski debiut Sergio Sancheza, w którym nie pada ani jedno słowo po hiszpańsku. Ale europejski duch historii jest mocno obecny, gdyż całość jest mało efekciarska. Pozornie wydaje się klasycznym dreszczowcem z nawiedzonym domostwem. Coś tam skrzypi, lustra są popękane, słychać jakieś głosy, dodatkowo w tle jest jakaś tajemnica, „krwawe pieniądze” – coś zaczyna wisieć w powietrzu. Reżyser bardzo oszczędnie przekazuje informacje, gdzieś w połowie ujawniając najważniejsze. Jednak, ku wielkiemu zdumieniu, nie wszystkie karty zostają wyłożone na stół. I to jest ogromna zaleta „Marrowbone”, troszkę przypominającego stare, gotyckie opowieści, tylko bardziej uwspółcześnione.

marrowbone2

Ale Sanchez czyni atmosferę coraz gęstszą za pomocą prostych środków przekazu, coraz bardziej mnożąc kolejne tropy, doprowadzając do kolejnej przewrotki. Więcej wam nie zdradzę, ale kilka momentów potrafi podnieść ciśnienie (próba wejścia do zamurowanego strychu przez dach czy retrospekcje z ojcem), potęgowane przez liryczno-mroczną muzykę. Niby są tu dość dobrze odtworzone realia lat 60., jednak pełnią rolę tylko tła dla domu, gdzie nie ma prądu, źródłem światła są stare lampy. Ładnie to wygląda w obrazku, buduje to bardzo mroczny klimat, pod koniec nawet jest równoległy montaż oraz bardziej dramatyczne chwile, włącznie z odkryciem tajemnicy. Wtedy reżyser potrafi trzymać za gębę, nie puszczając aż do finału.

marrowbone3

Reżyserowie udaje się bardzo dobrze poprowadzić młodych aktorów, z których część może być już rozpoznawalna. Największe wrażenie robi George MacKay (Jack), który – jako najstarszy – próbuje utrzymać całą rodzinę w jedności. Świetnie wypada zarówno, gdy wydaje się opanowany i spokojny, jak i coraz bardziej przytłoczony nieprzyjemną sytuacją. Obok niego są także Charlie Eaton (narwany Billy), Mia Goth (rozsądna Jane) oraz Matthew Stagg (ciekawski Sam), tworząc bardzo silną więź, jaką czuć tutaj od samego początku. Po drugiej stronie mamy Anyę Taylor-Joy (Allie), będącą tym razem bardzo ciepłą, empatyczną dziewczyną. Jej relacja z Jackiem zaczyna nabierać rumieńców, zaś finał czyni jej decyzję świadomą.

„Tajemnica Marrowbone” to kolejny przykład ciekawego dreszczowca z klimatem oraz tajemnicą. Bardzo mroczny, pełen niepokojącego klimatu, świetnego aktorstwa, stopniowego budowania napięcia oraz inteligentnie poprowadzonej fabuły. Nie brakuje zaskoczeń, co z dzisiejszej perspektywy jest nieoczywiste i daje troszkę świeżości.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Captain Fantastic

Pozornie to klasyczne kino drogi, ale bohaterowie są dość ekscentryczni. Tak naprawdę bohaterami jest rodzina wychowywana przez samotnego ojca Bena. Jest jeszcze pięcioro dzieci, a matka znajduje się w szpitalu. Cała familia przebywa gdzieś w lesie, z dala od cywilizacji. Są świetnie przygotowani w sztuce przetrwania, mają bardzo rozległą wiedzę medyczną, polityczną i społeczną. Jednak cywilizacja upomina się o nich, gdyż ich matka (a żona Bena) odbiera sobie życie. Rodzina wyrusza w drogę na pogrzeb, chociaż nie są tam mile widziani.

captain_fantastic1

Fabuła Matta Rossa to słodko-gorzki dramat obyczajowy, który prowokuje pytania niemal odwieczne: jak żyć? Czy da się uniknąć współczesnego wyścigu szczurów? Czy da się istnieć z dala od cywilizacji? Twórcy chcą nam przedstawić punkt widzenia naszego bohatera, dla którego cywilizacja to rozleniwienie, hipokryzja, jedzenie produktów pełnych chemii, nieszczerość i konsumpcjonizm. Jednak każda teoria musi się sprawdzić w praktyce i okazuje się pod koniec, że ta wiedza w zasadzie nie jest w pełni praktyczna. Podróż na pogrzeb zmusi naszą kochającą się rodzinę do weryfikacji swojej ideologii oraz przekonań. Chociaż nie daje jednoznacznej racji żadnej ze stron. Zderzenie rodziny z cywilizacją ma sporo pokładów komediowych (wizyta u szwagrów, spektakularna kradzież z marketu czy pierwsza randka najstarszego syna), ale też bardzo mocno zmusza do refleksji, nie dając w zamian jednoznacznej odpowiedzi (aczkolwiek finał pokazuje możliwy „złoty środek”). Potrafi wiele razy wzruszyć jak podczas pięknej sceny pogrzebu ze „Sweet Child O’Mine” w tle (granym przez rodzinę), a to już o czymś mówi.

captain_fantastic2

Kośćcem tego filmu jest jednak znakomita kreacja Viggo Mortensena jako ojca. Człowieka, który bardzo stara się być lepszym, kocha swoje dzieci i chce dla nich jak najlepiej. Ale przekonanie o wyższości swoich poglądów doprowadza do tłamszenia rodziny, trzymania w ciężkim, nieprzyjemnym kloszu. Pogodzenie się z tym wymaga od niego wielkiego wysiłku, tylko czy nie będzie za późno dla niego oraz dzieci, gdy przejrzy na oczy? Świetne są też dzieciaki, od których nie mogłem odwrócić wzroku (ze szczególnym uwzględnieniem rozbrajającej Shree Crooks jako Zaja). Czuć między nimi silną chemię, a rozmowy z nimi to małe perły.

captain_fantastic3

„Captain Fantastic” to bardzo słodko-gorzkie, ale i refleksyjne kino na temat życia w ogóle. A takie mądre rzeczy nie pojawiają się ostatnio zbyt często. Po tym filmie będziecie mieli wiele pytań natury refleksyjno-społecznej. To już coś.

7,5/10

Radosław Ostrowski