Chopin, Chopin!

Fryderyk Chopin – jeden z najbardziej rozpoznawalnych Polaków na świecie oraz pianistów. Prędzej czy później musiał powstać o nim film. I powstało kilka: „Młodość Chopina” Aleksandra Forda (1952), „Błękitna nuta” Andrzeja Żuławskiego (1991) oraz – najbardziej znana – „Chopin. Pragnienie miłości” (2002) Jerzego Antczaka. Teraz ze swoją biografią zrobioną za kosmiczne (jak na nasze warunki) pieniądze wyruszył Michał Kwieciński. Ale czy ten wielki budżet pomógł stworzyć wielki film? Jakby to ująć…

Akcja „Chopin, Chopin!” dzieje się już w Paryżu, gdzie już od dłuższego czasu mieszka Chopin (Eryk Kulm). Ten 25-latek jest traktowany niczym celebryta, gra na dużych imprezach towarzyskich. Wielbią go wszyscy: ówczesne salony, arystokracja, a nawet sam król (Lambert Wilson) i gdziekolwiek się nie pojawia zwraca na siebie uwagę. Także pań jak hrabina Delfina Potocka (Karolina Gruszka), zaś wśród przyjaciół ma Franza Liszta (Victor Meutelet). Ale jednak los ma wobec niego zupełnie inne plany. Pojawia się w życiu Chopina tuberkuloza, czyli gruźlica. Wówczas nieuleczalne choróbsko, uważane za zaraźliwe (przez przesądny plebs) albo przypadłość genetyczną. Innymi słowy, Fryc musi zrobić sobie przerwę od tłumów, koncertów, udzielania korepetycji, a najlepiej niech opuści Paryż i przeniesie na prowincję. Oczywiście, że sobie nic z tego nie robi.

Film skupia się na Chopinie i jego ostatnich 12 latach życia – a to jest strasznie sporo czasu. I można wybrać dwie metody: albo skupić się na jednym, dwóch kluczowych wątkach i wokół nich budować całą konstrukcję, albo spróbować upchnąć WSZYSTKO, czyniąc całość kontrolowanym (lub nie) chaosem. Niestety, ale scenarzysta Bartosz Janiszewski wybrał ten drugi, brutalniejszy dla oglądania wariant. Od Chopina-lwa salonowego przez Chopina-niespełnionego w miłości i Chopina-korepetytora aż po Chopina-umierającego oraz próbującego oszukać śmierć. Po drodze jeszcze mamy jeszcze drobne epizody (wizyta u rodziców, spotkanie z Wodzińskimi, koncerty dla króla), a także długi związek z George Sand (Josephine de la Baume). Wszystko to zmieszane i wgniecione w bigos, nie zawsze nadający się do jedzenia.

Audio-wizualnie jest tu cholernie dobrze. Kamera niemal nie opuszcza Chopina, wręcz krąży wokół niego (początek, gdy wchodzi na koncertowy pojedynek pianistyczny czy podczas jego gry), próbując wejść do jego głowy. Jednak prawdziwą gwiazdą jest tu imponująca scenografia oraz kostiumy. Ilość szczegółów w strojach czy detali aż poraża, jest masa scen zbiorowych (wszelkiego rodzaju publiczne koncerty Polaka). Jesteśmy zarówno w Paryżu (początkowo w trakcie epidemii cholery), by wskoczyć na chwilę do rodziny we Szwajcarii, a także spędzić coś jakby miesiąc miodowy na Majorce. W tle jeszcze mamy muzyczną mieszankę utworów Chopina, będących łącznikami solówki wiolonczeli Hildur Guonadottir, a także pulsującą elektronikę Robot Kocha.

Choć mamy tutaj masę znajomych twarzy na drugim oraz trzecim planie, wszystko skupia się tutaj na jednej twarzy – Eryka Kulma. Ten jako Chopin jest najjaśniejszym punktem filmu, pokazując jego wielką sprzeczność. Z jednej bardzo towarzyski i wręcz łaknący komplementów, z drugiej samotny melancholik. Odnajdujący się w swoim żywiole, gdy jest podziwiany oraz ma swoją widownię, grający bardzo energetycznie na pianinie (co budziło we mnie skojarzenie z „Amadeuszem”). A także coraz bledszy, plujący krwią i osłabiony (w czym troszkę pomaga charakteryzacja). Bardzo złożona, wyrazista oraz energetyczna rola tego filmu.

Nie jestem jedynym, który miał ogromne oczekiwania wobec nowego filmu Michała Kwiecińskiego. Ale „Chopin, Chopin!” to spektakularna stypa i rozczarowanie, gdzie o samym artyście dowiaduję się mniej niż myślałem. Nie ma tej energii, kreatywności oraz odwagi jaką miał „Filip”, by odnieść międzynarodowy sukces. Ogromna szkoda.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Supersiostry

Polscy filmowcy postanowili przestać się wstydzić robienia kina gatunkowego i zaczynają mierzyć się z konwencjami mniej znanymi lub nie tworzymy w ogóle. Horrory, kino akcji, produkcje familijne czy nawet western zawitał do naszego podwórka. Teraz reżyser Maciej Barczewski postanowił podbić stawkę i zrobić „pierwszy polski film superbohaterski”. Przynajmniej od bardzo dawna. Czy warto było czekać? Czy technicznie będzie przynajmniej przyzwoicie, a efekty specjalne lepsze niż w niesławnym „Wiedźminie”? Na jedno z tych odpowiedź będzie pozytywna.

supersiostry1

Akcja toczy się w roku 1990, w odrodzonej, post-komunistycznej Polsce, a dokładniej w jakimś zadupiu. Tutaj mieszka Ala (Katarzyna Gałązka) razem z ojcem, nauczycielem fizyki (Grzegorz Damięcki). Na pierwszy rzut oka to nastolatka jakich wiele, co chodzi do szkoły, słucha walkmana, nosi warkoczyki. Jest jednak jedna rzecz, wyróżniająca ją z tłumu: potrafi podnosić przedmioty siłą woli, nawet traktory. Dlatego musi się ukrywać po takim incydencie, ścigani przez grupę wojskowych, co chcą przeprowadzać na niej eksperymenty. Jej „ojciec” zostaje zabity, a dziewczynie towarzyszy zafascynowany komiksami „Dżester” (debiutujący Tymoteusz Frączek). Ala odkrywa, że ma siostrę, próbującą się z nią skontaktować. Nie bez kłopotów udaje się naszej parze poznać starszą Lenę (Karolina Bruchnicka) – panującą nad prądem dziewczynę na wózku inwalidzkim. Ta próbuje być mentorką dla młodszej siostry, by pomóc kontrolować jej umiejętności, a następnie zemścić się na pułkowniku (Marek Kalita).

supersiostry4

Na papierze brzmi to całkiem nieźle, nawet jeśli zbyt znajomo: ukrywanie się, poznawanie prawdy, pojawienie się mentora/ki, poznawanie swoich mocy, wreszcie konfrontacja. Po drodze jeszcze ówczesny geek/potencjalny chłopak, różne twisty i przewrotki. A wszystko mocno (zbyt mocno) ociera się gdzieś o estetykę… „Stranger Things”. Tylko, że tutaj nie działa to tak bardzo jak powinno. Dialogi oscylują między głębią a’la Paolo Coehlo (sceny nauki panowania nad mocami) a ciarkami żenady i jeszcze jest to tak poważne, że aż brzmi to śmiesznie. O takich idiotyzmach jak ukrywanie się na polu kukurydzy (a to skąd??) czy rozczarowującym finale nawet nie chcę mówić.

supersiostry3

Czy jest tu coś wartego uwagi? W sumie, ładne są zdjęcia, świetna jest muzyka Bartosza Chajdeckiego, która pasowałaby do hollywoodzkiego blockbustera z lat 90. (pełnoorkiestrowe brzmienie) oraz porządne efekty specjalne, stworzone w… Czechach. Za to aktorsko jest, cóż, nie za dobrze. Antagoniści są albo przerysowani (bardzo teatralny Kalita, który nawet się sprawdza), albo kompletnie niewykorzystani (Mateusz Kościukiewicz, co raptem ma 3 sceny i mówi parę zdań). Równie zmarnowany jest Grzegorz Damięcki w roli „ojca”, który dość szybko wypada z tej hecy. A jako sobie poradziły Gałązka i Bruchnicka? Z tą pierwszą problem mam taki, że… wygląda za staro na nastolatkę, nawet z warkoczami, brzmi sztucznie i nie zapada za bardzo w pamięć. Za to Bruchnicka wypada dużo lepiej, mając sporo charyzmy oraz o wiele większe pole do popisu (poza serwowaniem „paolocoehlizmów”), szczególnie blisko końca.

supersiostry2

To nie jest tak, że nie należy naszego kinowego krajobrazu ubarwić, zwłaszcza w kwestii kina gatunkowego. No bo ile można oglądać kolejną tzw. komedię romantyczną, co nie jest ani komedią, ani romansem czy „błyskotliwie zabawnymi” komediami. Niestety, nie każda próba jest tak udana jak „Kos” czy „Niebezpieczni dżentelmeni”. „Suspersiostry” mogły być całkiem niezłym filmem superbohaterskim/komiksowym, gdyby twórcy zrobili coś więcej niż bezmyślnym kopiowaniem znanych schematów tego nurtu. Niby jest otwarta furtka na sequel, lecz nie sądzę, by to wystarczyło na danie drugiej szansy.

4/10

Radosław Ostrowski

Kajtek Czarodziej

Polskie kino familijne w zasadzie jest rzadkością, choć w ostatnich latach coś się zmienia. I przynajmniej raz w roku pojawia się dzieło skierowane dla młodszego widza. Dylogia „Tarapaty”, „Za niebieskimi drzwiami”, „Za duży na bajki” – to tylko kilka przykładów, a do tego grona dołącza „Kajtek Czarodziej” na podstawie powieści Janusza Korczaka.

Akcja toczy się w nieopisanym konkretnie mieście w okresie przedwojennym, zaś głównym bohaterem jest Kajtek (debiutujący Eryk Biedunkiewicz) – młody chłopak wychowywany przez ojca i babcię. Matka zmarła w dość tajemniczych okolicznościach, których nikt nie chce poruszyć. I to daje pewne spięcia w domu. A ponadto Kajtek posiada pewne moce, pozwalające mu „czarować”. Czy to nagle przestanie padać deszcz, czy wejdzie na dach tramwaju, czy zmieni ciuchy, by wejść do eleganckiej restauracji. Takie raczej drobiazgi. Problem jednak tym, że chłopcem interesuje się pewien nieprzyjazny delikwent, który chce czegoś. Nie tyle jego mocy, co pewnego urządzenia, rzekomo zbudowanego przez zmarłą matkę.

Za film odpowiada Magdalena Łazarkiewicz, która mierzyła się z różnymi gatunkami, ale nie z tego typu produkcją. Sama historia wydaje się prostą fabułką o dojrzewaniu, odkrywaniu siebie i odpowiedzialności za swoje czyny. Do tego jeszcze pojawia się magia, nauka, rodzinna tajemnica, radzenie sobie ze śmiercią, gnębiącymi kolegami. ALE film ma jeden bardzo poważny problem: chaos narracyjny. Reżyserka w krótkim czasie chce dużo opowiedzieć, przez co brakuje emocjonalnego zaangażowania. Kilka (wydawałoby się) istotnych postaci albo pojawia się na chwilkę (grany przez Piotra Głowackiego antykwariusz czy młody chłopak schowany w mroku z powodu uczulenia na promienie słoneczne), albo jest to ogrywanie w sposób komediowy (psoty wobec surowego i brutalnego nauczyciela Gangesa o aparycji Mirosława Kropielnickiego).

Nawet poważna sytuacja rodziny Kajtka, której grozi eksmisja z powodu długów, nagle zostaje zepchnięta na dalszy plan. Tutaj panuje dziwna przeplatanka wątków, przez którą dość ciężko się zorientować o co w tym filmie tak naprawdę chodzi. Niby jest tu o bezwarunkowej miłości dziecka do babci, brak wspólnego języka z przygnębionym ojcem (także nie pogodzonym ze śmiercią żony), pojawia się nawet kwestia bezdomnego psa, nauczycielka fizyki z niepełnosprawną córką czy kwestia odpowiedzialności za swoje czyny. Lub rzucanie czarów, tylko to wszystko zmieszane jest do jednego kotła bez ładu i składu.

Muszę za to pochwalić warstwę audiowizualną, bo tu widać spory budżet. Przepiękne, lekko pastelowe zdjęcia z uroczą muzyką tworzą wręcz bajkowy klimat. Wrażenie robi także scenografia i kostiumy – te szyldy, samochody, restauracja czy szczególnie sklep antykwariusza wyglądają wręcz zjawiskowo. O dobrze słyszalnym dźwięku i dialogach nawet nie wspominam. Największą robotę robią jednak… efekty specjalne, które prezentują się naprawdę dobrze. Może nie są widowiskowe jak z hollywoodzkich blockbusterów, jednak nie wybijają z seansu i prezentują wysoki poziom.

Tak samo aktorzy, choć znane twarze oraz nazwiska pełnią rolę drugoplanową. Choć nie zawsze mają zbyt wielkie pole do popisu, wykorzystują tą przestrzeń maksymalnie. Debiutujący w głównej roli Eryk Biedunkiewicz bardzo zaskakuje na plus. Nie czuć takiej sztuczności jak u wielu początkujących aktorów dziecięcych, a w bardziej emocjonalnych momentach wiarygodnie pokazuje frustrację, złość i przygnębienie. Sercem dla mnie była Maja Komorowska jako babcia – cudowna, wspierająca i pełna ciepła oraz skontrastowany z nią Grzegorz Damięcki jako szorstki ojciec. Za to lekkim rozczarowaniem jest Martin Hoffman w roli złego maga, którego motywacja jest banalna i sam bohater wydaje się płaski. Jeszcze jedno – film jest koprodukcją polsko-czesko-słowacką, więc część aktorów to nasi sąsiedzi z południa i z tego powodu zostali zdubbingowani. Na szczęście to nie wywołuje dezorientacji, o co byłoby bardzo łatwo.

Więc czy warto poznać „Kajtka Czarodzieja”? Książkowego – myślę, że tak. Ale filmowa wersja pani Łazarkiewicz jest frustrująca i tak chaotyczna narracyjnie, że seans będzie przeprawą, mogącą wywołać także znużenie. Techniczne dopracowanie nie jest w stanie zamaskować tej poważnej wady. Wielka i niepowetowana strata.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Pakt – seria 1

Warszawa – miasto najbardziej znane z dwóch rzeczy: bycia stolicą kraju, gdzie stykają się wielka polityka oraz biznes, a także z powodu lokalizacji. Albowiem miasto to leży między Pruszkowem a Wołominem. Tutaj też działa gazeta „Kurier”, gdzie pracuje Piotr Grodecki (Marcin Dorociński). Dziennikarz prowadzi śledztwo w sprawie przekrętów finansowych w firmie, której dyrektorem operacyjnym jest jego brat Daniel (Jacek Poniedziałek). Sprawa wydaje się zamknięta, kiedy Daniel popełnia samobójstwo podpalając się. 9 miesięcy później dzieje się jednak coś dziwnego, a dokładnie notariusz przekazuje pakiet od zmarłego Daniela. Tam znajduje się lokalizacja i godzina, zaś na miejscu jest świadkiem samobójstwa biznesmena Andrzeja Bogusza. Piotr razem z zaprzyjaźnioną agentką CBŚ Weroniką (Marta Nieradkiewicz) próbuje odkryć cała tą tajemnicę.

Stworzony przez HBO serial Marka Lechkiego jest remakiem norweskiego mini-serialu „Układ”. Nie znam tego dzieła, niemniej czuć tutaj pewną „skandynawskość” w klimacie. Bardzo chłodnym, niemal wypranym z kolorów świecie pełnym mroku, tajemnic, manipulacji i tajemnicy. Warszawa tak groźnie i niepokojąco nie wygląda tak później (może w „Ślepnąc od świateł”), gdzie nie do końca wiadomo komu można zaufać. Wróg wydaje się bardzo potężny, działający o krok przed bohaterami, co może skończyć się: a) poczucie paranoi i ciągłego osaczenia, b) zastraszeniem i poczuciem bezsilności, c) śmiercią. Przez co niemal cały czas trzeba było uważnie śledzić i łączyć wszystkie elementy układanki. Dawkowanej bardzo powoli, bez pośpiechu, gdzie cały czas czuć zagrożenie. Nawet politycy nie wydają się być bezpieczni, o czym przekonuje się minister gospodarki Skalski (Adam Woronowicz).

Sama intryga jest więcej niż sprawnie opowiedziana, z paroma zaskoczeniami i twistami. Do tego jeszcze mamy tu spojrzenie na świat mediów, gdzie bardziej liczy się klikalność czy chronienie tyłka samej gazecie i redakcji. Krótko mówiąc pogoń za newsem zamiast weryfikacji źródeł, co bardzo pomaga manipulować dziennikarzy. I to też jest źródłem konfliktu między naczelnym (Andrzej Konopka), a szefem działu (Witold Dębicki), co jest zgrabnym wątkiem pobocznym. To jednak jest niejako przy okazji, nadal pozostając dziennikarskim śledztwem. Kolejne powiązania, postacie oraz pozostający w cieniu ludzie Paktu, którzy dość brutalnie wymuszają lojalność. Jest naprawdę niepokojąco, tajemniczo i mrocznie.

Jedyną bardzo poważną wadą jest w zasadzie dźwięk, czyli miejscami bardzo niezrozumiałe dialogi. Co jest poważną dolegliwością większości polskich produkcji czy zakończenie, gdzie pozostaje parę znaków zapytania. Za to absolutnie błyszczą aktorzy. Marcin Dorociński potwierdza klasę w roli nieustraszonego Piotra przypomina twardzieli z dawnych czasów. Szorstki, zdeterminowany i podążający za tropami, lecz nie piszący niczego bez potwierdzenia. Klasyczny śledczy w nowych fatałaszkach. Ale prawdziwym odkryciem jest dla mnie Marta Nieradkiewicz w roli agentki CBŚ Weroniki. Z jednej strony mocno napędzana przez obsesję i determinację, ale z drugiej bardzo wycofana i coraz bardziej naznaczona przez swoją pracę, co doprowadza do nasilającej się paranoi. Na drugim planie jest masa znajomych twarzy: od solidnych – jak zawsze – Dębickiego, Woronowicza, Konopki i Grzegorza Damięckiego przez zaskakującą Alicję Dąbrowską, dawno niewidzianego Edwarda Linde-Lubaszenko aż po drobne epizody Sebastiana Fabijańskiego, Tomasza Ziętka oraz Mariusza Bonaszewskiego. A to nie wszyscy warci wymienienia.

Kolejny przykład, że polskie seriale z wątkami kryminalnymi zawsze trzymają wysoki fason. Na ile to zasługa oryginalnego tekstu i przeniesieniu na nasze podwórko, a ile naszej warstwy realizacyjnej – trudno powiedzieć. Nie zmienia to faktu, że „Pakt” jest kolejną perełką w dorobku HBO – przynajmniej pierwszy sezon. A jak sobie poradzi drugi, już oparty na autorskim scenariuszu? To temat na osobną opowieść.

8/10

Radosław Ostrowski

Republika dzieci

Był kiedyś taki czas, że Jan Jakub Kolski tworzył opowieści klimatem utrzymanie w konwencji realizmu magicznego. Tutaj rzeczywistość mieszała się z elementami baśni, ludowych przekonań, mitów czy legend. Ostatnimi czasy jednak reżyser porzucił swój Jańcioland, co wielu zaskoczyło i powodowało raczej chłodniejszy odbiór. Ale teraz Kolski wraca do tej mieszanki w swoim ostatnim dziele – „Republice dzieci”.

republika dzieci1

Punkt wyjścia jest więcej niż interesujący: z obrazów Jacka Malczewskiego (Łukasz Simlat) oraz zaprzyjaźnionych z nim malarzy jak Wyspiański czy Mehoffer uciekły postacie fantastyczne. Czyli fauny, wodniki, utopce czy nawet anioł. Oni wszyscy przenieśli się i stworzyły na zarzeczu własną krainę zwaną Mszarami, gdzieś na bagnach otoczonych lasem. Właśnie w tej okolicy ma zostać zbudowana wielka elektrownia wodna, która doprowadzi do zalania okolicznych domów i przyrody. Jedynymi osobami przeciw temu przedsięwzięciu są dzieci z przeznaczonego do likwidacji domu dziecka. By im pomóc dołącza do nich Tobiasz (Mateusz Grys) – chłopiec z obrazu Malczewskiego oraz towarzyszący mu niewidzialny anioł (Andrzej Grabowski).

republika dzieci2

Innymi słowy mamy tu mieszankę postaci, wątków oraz przestrzeni, chociaż początek jest mocno chaotyczny. Najpierw jesteśmy w domu Malczewskiego zimą, gdzie szybko prowadzona (i zakończona) jest dyskusja o znikających postaciach. Od razu przeskakujemy do anioła i Tobiasza, podążających gdzieś po zieleni, by przeskoczyć do dzieciarni oraz budowy nowej elektrowni. Jest jeszcze dyrektorka domu dziecka Andżelika (Karolina Rzepa), która wydaje się być zimną, obojętną kobietą z jednym celem: wyjazdu stąd. Ale ucieczka młodzieży pod wodzą Tobiasza i plan stworzenia Republiki Dzieci psują te plany, stając się zapalnikiem dla kolejnych wydarzeń.

republika dzieci3

Na papierze brzmi to świetnie, ale miałem poczucie zagubienia. Miałem poczucie, że wątków i postaci jest zwyczajnie za dużo. Sama grupka dzieci, choć różna fizycznie i wiekowo, zlała mi się kompletnie w jedno. Nikt tam się nie wyróżniał (poza dołączającym Tobiaszem) oraz – co przykro mi pisać – nie robią zbyt dobrego wrażenia jako aktorzy, brzmiąc strasznie sztucznie. Przeskoki z postaci na postacie (anioł Rafał z Tobiaszem, dyrektorka domu dziecka, marszałek województwa oraz budowa elektrowni, umierający faun i jego wnuk, utopce mieszkający w Mszarach) wywołują dezorientację, co nie pozwoliło mi w pełni zaangażować emocjonalnie. Do tego kilkoro bohaterów (pan Józef z ośrodka, doktor Jaszczur) sprawiają wrażenie zbędnych, jeszcze bardziej rozciągniętej historii.

republika dzieci4

Co mi się najbardziej podobało w „Republice dzieci” – poza koncepcją i światotwórstwem – to warstwa wizualna. Razem z Michałem Pakulskim tworzy bardzo plastyczny (głównie w scenach przyrodniczych czy z postaciami fantastycznymi), pięknie wyglądające dzieło. Dopełnia ten obraz absolutnie świetna scenografia i kostiumy, które pozwalają uwierzyć w obecność tych mitycznych istot. Sama siedziba Maszarów wygląda bardzo unikatowo, zaś sama charakteryzacja jest piorunująca. Czegoś takiego na naszym podwórku nie widziałem od czasu… „Na srebrnym globie”, choć nie na tą skalę. Również kilka ról aktorskich jest świetnych – lekko komediowy Andrzej Grabowski jako popijający anioł Rafał, niezawodny Olgierd Łukaszewicz w roli fauna mówiącego wierszem czy niemal nie do poznania Marian Opania wcielający się w przywódcę osady Mszarów – chociaż jest tu kilka znanych twarzy, których potencjału nie wykorzystano jak Łukasz Simlat, Wojciech Mecwaldowski czy znany z filmów Kolskiego Mariusz Saniternik.

republika dzieci5

Po świetnym „Ułaskawieniu” wydawało się, że Kolski wraca do formy, ale to była tylko chwilowa zwyżka. „Republika dzieci” to duży krok wstecz, gdzie sama historia – mimo interesującego konceptu – jest chaotyczna, z masą zbyt wielu bohaterów, pomysłów i pozbawiona wewnętrznej spójności. Zderzenie rzeczywistości i baśni wywołuje ogromny zgrzyt, które nie da się naprawić w żaden sposób.

4/10

Radosław Ostrowski

Wilk – seria 1

Czy jest sens oglądać seriale, których odcinki trwają kilka minut? Kilka odcinków po maksymalnie 15 minut – gdyby była to antologia w stylu „Miłość, śmierć i roboty”, nie jest to aż taki problem. Co innego w przypadku serialu, próbującego stworzyć spójną opowieść. Jak jest w przypadku serialu Canal+ „Wilk”?

wilk1-1

Dzieło niejakiego Jana Dybusa (debiutanta) toczy się w świecie, gdzie wprowadzony zostaje stan wyjątkowy. Wszyscy są zamknięci w swoich domach, nie można nigdzie wyjść. Chyba że chcesz zorganizować zamieszki to możesz, ale wtedy zaczną do ciebie strzelać i pacyfikować. Więc nie jest za ciekawie. Cała historia skupia się na dwójce młodych ludzi: Tymku oraz Adzie. Oboje pochodzą z różnych domów i jakimś cudem są razem, choć chyba wydaje się tylko seks. Stan wyjątkowy zmienia to wszystko, chociaż…

wilk1-2

Historia jest prościutka jak konstrukcja cepa, gdzie większość czasu spędzamy z chłopakiem. Bardzo wycofanym, niezbyt rozmownym (przynajmniej wobec dziewczyny) i wydaje się bardziej imprezowy. Jego rodzice (Magdalena Boczarska i Grzegorz Damięcki) chyba bardziej żyją obok siebie niż ze sobą. On bardziej w jakieś dużej korporacji, ją widzimy biorącą jakieś piguły. Jeszcze jest młodsza córka w wieku raczej przedszkolno-wczesno-podstawówkowym. Z drugiej strony jest Ada, mieszkająca z matką (Agata Kulesza). Kobieta jest w depresji po śmierci męża na raka i dziewczyna zajmuje się nią. Ją bliżej poznajemy dopiero pod koniec. Chyba, że jeszcze za dodatkowe źródło informacji potraktujemy pisane SMS-y. W tle jeszcze są wiadomości z ulicy oraz komunikaty przekazywane przez jakiegoś chłopaka, będącego jakby liderem tego buntu.

wilk1-3

Reżyser może treściowo nie zaskakuje, ale za to formą bawi się na wszelkie sposoby. Nie chodzi tylko o wplecenie krótkich retrospekcji (niektóre jak pokazanie rozwijanej kariery ojca Tymka płyną niczym teledysk) czy kilku szybkich sztuczek montażowych (impreza), lecz częste używanie czwartej ściany. I to w najmniej oczekiwanym momencie przez niemal każdego, biorąc mnie z zaskoczenia. Do tego w tle grająca muzyka hip-hopowa (m. in. PRO8L3M, Bedoes, OIO), budująca klimat.

wilk1-4

Ogląda się to naprawdę dobrze, mimo że jest to strasznie krótki tytuł (obejrzenie go może zająć trochę ponad godzinę). Tak krótki, że sprawia wrażenie urwanego i troszkę chciałoby się głębiej wejść w ten świat. Niemniej jest to intrygujący eksperyment ze sporym potencjałem, pokazujący wycinek świata lockdownu z perspektywy młodych ludzi. Niedawno wyszła druga seria i chętnie sprawdzę, czy coś się zmieniło w tym temacie.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Zachowaj spokój

Jak wszyscy wiemy, Netflix podpisał umowę na współpracę z pisarzem Harlanem Cobenem na adaptacje jego książek. Nie można jednak pozbyć się wrażenia, że schemat jest dziwnie znajomy. Zwykłe zwykłej, szarej rodziny zostaje wywrócone do góry nogami, gdzie każdy ma swoje tajemnice. Nie inaczej jest w przypadku drugiego polskiego serialu według powieści Amerykanina „Zachowaj spokój”. Oczywiście, że fabuła została przeszczepiona na nasze podwórko. I oczywiście powieści nie czytałem.

zachowaj spokoj1

Akcja toczy się w jednym z zamkniętych (w sensie odgrodzonych) osiedli w znanym mieście, co leży między Pruszkowem a Wołominem. Wśród mieszkańców tego osiedla są m.in. rodzina Barczyków. Oboje wychowują dwójkę dzieci: nastoletniego Adama i chodzącą do podstawówki Olę. Matka, mająca obsesję na punkcie kontroli, instaluje w swoim telefonie oprogramowanie szpiegowskie, będąc zaniepokojona dziwnym zachowaniem. Być może wynik to z faktu, że niedawno w wyniku przedawkowania zmarł jego przyjaciel. Na telefon chłopaka trafia wiadomość, że ma zachować spokój i trzymać gębę na kłódkę. Wieczorem Adam znika bez śladu, a przerażona matka próbuje szukać dziecka. Jak się okazuje zaginięcie Adama i śmierć Igora są mocno powiązane ze sobą.

zachowaj spokoj2

Twórcy serialu (reżyserze Marcin Gazda i Bartosz Konopka oraz duet scenariuszowy Agata Malesińska/Wojciech Miłoszewski) nie zaskakują konwencją, nie wywracają niczego do góry nogami. Budują aurę tajemnicy, mylą tropy, podrzucają kolejne wątki, gmatwając całą układankę (ośrodek dla młodzieży Guru, tajemniczy duet morderców, skrywający tajemnice nastolatkowie). Początkowo może wydawać się bardzo chaotyczne, wywołując kompletną dezorientację, ale też angażując i wciągając. Wszystko po to, by ustalić dokąd to wszystko zmierza, czy te sprawy są ze sobą powiązane oraz o co tu tak naprawdę chodzi. Wszystko to jest zgrabnie poprowadzone, choć czasami ilość twistów może przyprawić o ból głowy. W drugiej połowie wszystko przyspiesza, pewnych rzeczy można się domyślić, zaś finał… hmm, na pewno wielu podzieli i spolaryzuje.

zachowaj spokoj3

Przy okazji „Zachowaj spokój” robi jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze, jest (pośrednio) kontynuacją losów pary bohaterów z „W głębi lasu”, czyli Pawła Kopińskiego oraz Laury Goldstein (oboje znowu są grani przez Grzegorza Damięckiego i Agnieszkę Grochowską). Jeśli jednak liczycie na wyjaśnienie ostatniej sceny tamtego serialu, to… będziecie rozczarowani. Do tamtej historii w ogóle się nie wraca. Nie są oni jednak tylko odwołaniem do poprzednika, ale odgrywają istotną rolę w rozwiązaniu układanki. Druga sprawa to skupienie na relacji rodzic-dziecko, gdzie trudno jest ustalić granicę między zaufaniem a kontrolą. A także najważniejsze: co może zrobić rodzic, by chronić swoje dziecko. Przed wszystkim, cokolwiek by to było. I co zrobić w takiej sytuacji?

zachowaj spokoj4

To jest kompetentnie zrobiony serial na raz, bo nie ma powodu wracać do niego. Trudno się też (może poza dźwiękiem w paru miejscach) przyczepić do warstwy technicznej. Aktorsko też jest bardzo solidnie i nawet bardzo młodzi aktorzy udźwignęli całość (mi najbardziej przypadli Agata Łabno oraz Mikołaj Śliwa). Magdalena Boczarska i Leszek Lichota wypadają przekonująco jako główni bohaterowie, choć to ona wydaje się bardziej energiczna, zdeterminowaną bohaterką z paroma tajemnicami. Nawet w drobnych rolach pojawiają się twarze m.in. Mirosława Zbrojewicza, Anny Krotoskiej, Bartłomieja Topy czy Wiktorii Gorodeckajej. Nie wszyscy wydają się istotni, co może budzić pewien przesyt. Za to szoł kradnie dla mnie Jacek Poniedziałek jako demoniczny łysol Natan z lolitkowatą Justyną Wasilewską, czyli Wierą. Pojawiają się rzadko, ale za każdym razem są świetni.

zachowaj spokoj5

Kolejna solidna produkcja Netflixa na książkowym patencie Cobena. Czyli z wieloma zakrętami, porządnym aktorstwem oraz sprawną realizacją. Jest parę drobnych potknięć i dziur logicznych, niemniej nie ma miejsca tutaj na nudę. Na jesienny wieczór będzie pasować idealnie.

7/10

Radosław Ostrowski

Horror w Wesołych Bagniskach

Rok 1923, czyli już po wojnie polsko-bolszewickiej. Tytułowe Wesołe Bagnisko to dworek znajdujący się gdzieś na wschodzie Polski, otoczony wielkimi bagnami, gdzie wejść (i wyjść) można za pomocą dużej kładki. Tutaj podczas wizyty Sowietów doszło do tragedii. Pani dworu oraz jej zięć obwiniają o wszystko niejakiego Jerzego Wawickiego. Mężczyzna dostaje zaproszenie do dworu nie wiedząc, że jest to zastawiona pułapka.

To jeden z mniej znanych filmów w dorobku Andrzeja Barańskiego, który znany był z portretowania życia na prowincji. Ale adaptacja powieści Michała Choromańskiego to mieszanka tajemnicy, thrillera oraz groteskowego poczucia humoru. Nie jest też stricte horrorem, choć atmosfera niepokoju oraz mroczna tajemnica potrafi czasem złapać za gardło. Co tak naprawdę stało się we dworze? Jaką rolę miał w tym wszystkim Wawicki? I czy zapach bagien naprawdę wywołuje kiłę?

Reżyser powoli odkrywa całą układankę, pozwalając działać dość ekscentrycznym i pokręconym bohaterom. Od księdza proboszcza lubiącego miód (cudny Roman Kłosowski) oraz jego siostrzeńca, badającego gaz bagienny (solidny Grzegorz Damięcki) przez lubiącego wypić, melancholijnego dziedzica (rozbrajający Krzysztof Kowalewski), demoniczną, twardą teściową (kradnąca cały film Nina Andrycz) po przebywającego na dworze komisarza NKWD (straszno-śmieszny Alosza Awdiejew) oraz bardziej eleganckiego, światowego Wawickiego (świetny Jan Frycz). Wszyscy grają bardzo teatralnie, lecz idealnie pasuje do tej wariackiej, groteskowej konwencji.

Ale „Horror w Wesołych Bagniskach” nie jest stricte horrorem, choć ma wiele elementów tego typu kina. Od plastycznych zdjęć Dariusza Kuca z bardzo szerokimi plenerami i retrospekcjami w kolorze żółci po nerwowo-smyczkową muzykę Henryka Kuźniaka – nastrój działa bardzo. Tylko, że pod tym wszystkim skrywają się losy ludzi nieszczęśliwych, samotnych oraz zbyt pokręconych, by traktować ten film całkiem poważnie. Być może dlatego tak mało się o nim mówi, bo był zbyt zakręcony oraz doprowadzony do granicy przesady. Nie brakuje w nim przewrotek oraz zaskoczeń, zaś ostatecznie rozwiązanie w pełni satysfakcjonuje.

Tytuł nie oddaje w pełni charakteru, bo to bardziej groteskowy thriller ze zbyt barwnymi postaciami, by uznać za konwencjonalny film. Barański niby idzie w znane środowisko, ale w zupełnie innym tonie. Intrygujące, choć zapomniane dzieło.

7/10

Radosław Ostrowski

W głębi lasu

Paweł Kopiński jest warszawskim prokuratorem, samotnie wychowującym córkę. Obecnie prowadzi śledztwo w sprawie gwałtu, gdzie podejrzanymi są dwaj chłopcy z bogatych rodzin. Ale mocno go dręczy przeszłość. 25 lat temu był opiekunem obozu letniego w lesie, gdzie doszło do tragedii. Zginęło dwoje jego rówieśników, a jeszcze dwie osoby (w tym młodsza siostra) przepadły bez śladu. Przeszłość jednak potrafi wrócić w najmniej oczekiwanym momencie, a wszystko z powodu pojawienia się zwłok. Kopiński rozpoznaje w nich Artura – chłopaka, zaginionego podczas lata 1994. Kto go zabił i co się tak naprawdę tam wydarzyło?

w glebi lasu1

„W głębi lasu” to drugie podejście polskich twórców do zrobienia serialu dla Netflixa. Tym razem jednak postanowiono przenieść na ekran powieść Harlena Cobena i dostosować ją do naszego podwórka. Sama akcja prowadzona jest dwutorowo (jak choćby ostatnio w „Żmijowisku”), gdzie przeszłość przeplata się z teraźniejszością. Intryga jest budowana bardzo powoli jak w klasycznym kryminale przystało. A wszystko – jak w książce Cobena przystało – zbudowane jest na tajemnicach oraz budowanych kłamstwach, coraz bardziej odkrywanych przez bohatera. Everymena, który nie może nikomu zaufać, nawet członkom rodziny, przez co zaczyna tracić grunt pod nogami. Jest to nawet nieźle poprowadzone, a poczucie zaciskanej pętli coraz bardziej się nasila. Kolejne pytania, odkrywane informacje oraz mylne tropy są sprawnie podrzucane przez reżyserski duet Leszek Dawid/Bartek Konopka.

w glebi lasu2

Bardzo, ale to bardzo podobały mi się sceny z roku 1994 oraz przywiązanie do detali. Scenografowie wykonali kawał świetnej roboty, tak samo jak osoby odpowiedzialne za dobór muzyki oraz rekwizytów. I ten wakacyjny klimat jest odczuwalny, skontrastowany ze sterylną, wręcz chłodną współczesnością miasta. Ale dość wolne tempo na początku może zniechęcić, jednak dla mnie problemem było samo rozwiązanie, które mnie nie satysfakcjonowało. Mało tego, wydawało mi się na siłę udziwnione i przekombinowane, przez co zachowanie niektórych postaci było dla mnie irracjonalne. Nie chcę zdradzać wiele, lecz końcówka wywołała we mnie skojarzenia z „Rojstem”, gdzie też ostatni odcinek mocno zawodzi. Jakby tego było mało wiele wątków pozostaje otwartych i niewyjaśnionych, co jeszcze bardziej frustruje.

w glebi lasu5

Aktorsko jest dość nierówno i choć nie brakuje tutaj znanych twarzy, nie wszyscy zostają w pełni wykorzystani. Najlepiej wypada tutaj Grzegorz Damięcki w roli prokuratora Kopińskiego. Jest to postać zdeterminowana, naznaczona mrokiem oraz balansująca czasami na granicy prawa. Mimo pewności siebie oraz opanowania, wyczuwa się w nim pewien niepokój, zagubienie, nawet przerażenie w drobnych gestach. To jego kreacja napędza ten serial i podnosi go na wyższy poziom. Równie dobrze wypada Agnieszka Grochowska, czyli obozowa miłość Laura. Kobieta też jest naznaczona przeszłością i staje się niejako partnerką Pawła w celu rozwikłania tajemnicy. Między tą dwójką czuć chemię oraz pewne podskórne napięcie. Ich młodsze wcielenia (Hubert Miłkowski i Wiktoria Filus) są okej, tak jak cała reszta młodych aktorów – ogląda się ich bez bólu.

w glebi lasu4

Jednak drugi plan, gdzie jest parę znajomych twarzy (m.in. Roman Gancarczyk, Przemysław Bluszcz, Ewa Skibińska czy Dorota Kolak) nie do końca zostaje wykorzystany. Z tego grona najbardziej wybijają się kreacje Adama Ferency’ego (Lubelski, który prowadzi śledztwo w 1994), Arkadiusza Jakubika (inspektor Jork ze współczesnych czasów) oraz Cezarego Pazury (dziennikarz Dunaj-Szafrański, ojciec jednego z oskarżonych dzieciaków o gwałt).

w glebi lasu3

Jak ocenić „W głębi lasu”? Nie miałem aż tak wielu oczekiwań i dostałem w sumie solidny tytuł, choć niepozbawiony potknięć oraz niejasności. Podobno pojawiły się plotki o planowanej drugiej serii, ale jakoś tego nie widzę. Typowa europejska produkcja kryminalna bez większych ambicji.

7/10

Radosław Ostrowski

Nielegalni

W naszym pięknym kraju nad Wisłą nie powstaje obecnie zbyt wiele produkcji szpiegowskich. Przynajmniej na taśmie filmowej od czasu „Pogranicza w ogniu”, o którym mało kto pamięta. Sytuację postanowiło zmienić Canal+ i dało zielone światło na ekranie powieści Vincenta V. Severskiego. Bohaterami są członkowie komórki szpiegowskiej zwanej Departamentem Q. Grupą kieruje pułkownik Ewa Dębska oraz jej najskuteczniejszy agent, Konrad Wolski. Ekipa tym razem dostaje dwa bardzo poważne zadania. Po pierwsze, polowanie na handlarza bronią znanego jako Gruz. Po schwytaniu przekazuje informacje o planowanym zamachu terrorystycznym przez islamistów na terenie Europy. Po drugie, znalezienie dokumentów kompromitujących przeszłość obecnego premiera. Wszystkie tropy prowadzą do Białorusi, gdzie działa jeden z najlepszych agentów Travis – wtyczka działająca w KGB. Problem w tym, że agent zostaje zdekonspirowany i trzeba go stamtąd ewakuować.

nielegalni1

„Nielegalni” nakręcili Leszek Dawid oraz Jan P. Matuszyński, czyli obiecujący twórcy głośnych filmów. Panowie podzielili się po połowie, co widać w realizacji, ale do tego dojdę później. Akcja jest tutaj prowadzona wielowątkowo, co samo w sobie nie jest złe. Problemem dla mnie było wejście w tą opowieść, bo jest to bardzo poszatkowane i początkowo przeskakujemy z postaci na postaci. Sztokholm, Warszawa, Mińsk – dzieje się tutaj wiele, zaś wiele scen początkowo wydaje się nieistotnymi zapychaczami. Czego tu nie ma: infiltracja, obserwacja, szantaż, podchody, porwania oraz współpraca z innymi wywiadami. To ostatnie przypomina taniec na bardzo kruchym lodzie, gdzie zaufanie nie jest zbyt częstym towarem. Więc jak możliwe, że wszystkie tajne służby jeszcze funkcjonują? To pytanie na inną dyskusję. Im bliżej końca, wszystko zaczyna się bardziej spinać, doprowadzając do dramatycznego finału. I te szpiegowskie wątki potrafią wciągnąć, doprowadzając do kilku zwrotów oraz zaskoczeń. Jednocześnie zostawiona jest furtka na kolejną część.

nielegalni3

Mniej pociągające były dla mnie momenty z życia prywatnego naszych szpiegów (niektórych). Rozumiem, że chodziło o pokazanie ceny wynikającej z wykonywania tej profesji. Przebolałbym to, że jest takim spowalniaczem, tylko że albo jest niekonsekwentnie (nagłe bóle głowy Wolskiego, które pojawiają się i znikają), albo jest strasznie szablonowe (rozbite małżeństwo Dębskiej). To nie angażuje tak bardzo jak szpiegowskie intrygi, brzmi to sztucznie i zwyczajnie przynudza.

nielegalni2

Realizacyjnie widać dwa różne style realizacji, gdzie zmiana następuje w połowie. Pierwsza część od Leszka Dawida jest pozornie bardziej dynamiczna. Kamera niemal ciągle jest w ruchu, rwany montaż, niemal stonowana paleta barw. W scenach związanych z Travisem ta realizacja czyni ten wątek bardziej intensywnym oraz dodatkowo trzyma w napięciu. Druga połowa wygląda… normalniej, z bardziej płynną kamerą i kilkoma długimi ujęciami, pozornie sugerując spokój. Same sceny akcji też wyglądają bardzo dobrze, nie wywołując dezorientacji.

nielegalni4

Aktorsko w dużej części jest solidne, skupiając się na kilku członkach komórki. Świetnie wypadają Grzegorz Damięcki (Wolski) oraz Agnieszka Grochowska (Dębska), pełniących rolę dowódców, chociaż tylko Wolski działa w terenie. Czuć między nimi zgranie oraz chemię, mimo kilku spięć wynikających z działania Wolskiego na własną rękę. Większość ekipy stanowi raczej wsparcie i nie mają tutaj zbyt wiele do zagrania (Andrzej Konopka, Tomasz Schuhardt, Arkadiusz Detmer, Wojciech Żołądkowicz), ale trzymają fason. Są jednak dwie perły, które podnoszą całość na wyższy poziom. Pierwszym jest Filip Pławiak, czyli agent Travis działający na Białorusi. Wydaje się być opanowany oraz dobrze sobie radzi z presją, jednak coraz bardziej widać wyczerpanie i wypalenie. Jego lawirowanie między swoimi szefami, „narzeczoną” widać bardzo w jego oczach, co czyni jego wątek najbardziej poruszającym. Drugą postacią jest tajemniczy Hans Jorgensson w znakomitej interpretacji Andrzeja Seweryna, choć najbardziej widać to w drugiej połowie. Niby stary i zmęczony agent, ale nadal niepozbawiony sprytu oraz – co najbardziej zaskakujące – empatii oraz szacunku swoich zwierzchników. Ta postać magnetyzuje i emanuje spokojem aż do samego, tragicznego końca.

nielegalni5

„Nielegalni” mają troszkę potknięć i wad, ale wyłania się z tego bardzo sprawny serial sensacyjno-szpiegowski, dziejący się tu i teraz. Można było troszkę lepiej zarysować wątki prywatne bohaterów (albo z nich zrezygnować) i całość wzniosłaby się na wyższy poziom. Mam nadzieję, że powstanie kontynuacja.

7/10

Radosław Ostrowski