John Wick 4

Czy jest jeszcze jakiś fan kina akcji, który nie wie kim jest John Wick? Miłośnik czarnych garniturów, piesków oraz broni jest w coraz większej dupie. Ścigany przez Wielką Radę, w zasadzie pozbawiony przyjaciół chce już mieć święty spokój. Przez trzy części wykończył ruską mafię, skasował paru włoskich gangsterów, paru Azjatów też dostało. Ktoś jeszcze pamięta, że cała ta jatka i rzeźnia zaczęła się od zabicia pieseła, kradzieży auta oraz pobicia? Wszyscy zamieszani w tą akcję już dawno gryzą piach.

Co musi zrobić nasz Janek (Keanu Reeves), by cały ten mafijny półświatek odwalił się od niego? Odpowiedź wydaje się prosta: zabić ich wszystkich. Ale ta Rada jest jak Hydra – odstrzelisz jednego typa, już dadzą kolejnego. Janek dokonuje jedną chorą akcję, czyli zabija Starszego – członka Rady, co bywał na pustyni. Konsekwencje tej decyzji są okrutne: nowojorski hotel Continental zostaje zmieciony z powierzchni ziemi, menadżer Winston pozbawiony władzy, consierge Charon idzie do piachu, zaś Rada do powstrzymania naszego niezniszczalnego daje wszelkie uprawnienia markizowi de Gramont (Bill Skarsgard). A ten robi wszystko: ściąga z emerytury niewidomego wojownika Caine’a (Donnie Yen), do tego wynajmuje tropiciela niejakiego pana Nikogo (Shamie Anderson). Więc jak się z tego wyplątać?

Chad Stahelski to jest jakiś wariat, który przy tej serii cały czas szuka odpowiedzi na pytanie: czego jeszcze ludzie w kinie akcji nie widzieli? Jakie jeszcze szaleństwa możemy pokazać na ekranie? Jakich sposobów pozbawiania ludzi na ekranie nie widzieli? Z każdą częścią przygód faceta o imieniu John i nazwisku Wick reżyser podkręcał śrubę, jednocześnie rozwijając ten półświatek, jego reguły, strukturę, postacie. Co tam się nie działo? W ruch szły pistolety, karabiny, strzelby, noże, katany, a nawet… konie, psy i samochody. Tutaj nawet więcej osób ginie przejechanych przez samochód niż przez kule.

Fabuła w zasadzie przypomina grę komputerową: bohater ma zadanie, by je wykonać musi pogadać z paroma gośćmi, ci mu zlecą questa, one pomogą mu zdobyć ważne rzeczy, by stoczy finałową walkę z głównym bossem. I cała filozofia – to nie brzmi jak coś skomplikowanego. ALE to się tylko wydaje proste, bo trzeba to wszystko bardzo pewnie przygotować.

Same sceny dzielą się na dwie grupy: dialogi (niczym przerywniki filmowe w grze) oraz krwawa napierdalanka (gracz przejmuje kontrolę nad bohaterem). Te pierwsze pozwalają rozbudować świat i obyczaje tego świata, niejako pozwalając złapać oddech albo stanowią nadbudowę do scen mordu. Cała akcja obejmuje różne miasta: japońską Osakę (i tamtejszy hotel Continental), Nowy Jork, dyskotekę w Berlinie, zaś finał toczy się w Paryżu. Jeśli budzi to u was skojarzenie z Jamesem Bondem czy Ethanem Huntem, trafiliście. Sceny zabijania to kolejne perełki, pozwalające w pełni docenić technikalia oraz szalone popisy kaskaderskie. Czy mówimy o jatce w hotelu w Osace, brutalną walkę w berlińskiej dyskotece (muza jest tak głośna, albo ludzie są tak na haju, że widok zabijanych ludzi – nawet tuż przed nimi – nie robi na nich wrażenia) aż po prawdziwą poezję w Paryżu, gdzie zbierałem szczękę. Od szaleństwa przy Łuku Triumfalnym przez strzelaninę z opustoszonym domu pokazaną z góry jak w „Hotline Miami” aż do przebicia się przez schody do Sacre-Coure (dużo schodów, dużo zbójów do zabicia). A że nasz John ma… kuloodporny garnitur z kevlaru (to jest wynalazek przyszłości!!!), hordy przeciwników robiących za mięso armatnie atakuje pojedynczo (niczym w pierwszej części „Assassin’s Creed”), policja NIE istnieje albo zrobiła sobie wolne. O ślepym zabijace, który jest cholernie skuteczny nawet nie wspominam. To jest wszystko element konwencji, którą albo się kupuje i ma to w dupie, albo będzie drażnić i irytować.

Wizualnie ten film jest oszałamiający. Odpowiedzialny za zdjęcia Dan Laustsen (przy „Johnie Wicku” od części drugiej, ale pracował też m. in. z Guillermo del Toro) tutaj chyba przechodzi samego. Kolorystyka, oświetlenie robi piorunujące wrażenie. Jeszcze do tego dodamy scenografię, która miesza różne style architektoniczne, oczopląs jest gwarantowany. Do tego wraca znajoma muzyka, czyli mieszanka rocka, elektroniki (wręcz dyskotekowe techno), pompującą adrenalinę do wszystkich części ciała. To było wręcz doświadczenie ekstatyczne, jakiego nie miałem od lat.

Niby w tego typu kinie aktorstwo jest sprawą drugorzędną, ale powiem to tylko raz i raz powiem tylko to: „czwórka” jest najlepiej zagraną częścią serii. Keanu Reeves – jak to on – lepiej się sprawdza w bardziej fizycznych rolach niż wygłaszając jakiekolwiek monologi czy dialogi. Dlatego w tej części mówi najmniej, jednak w scenach akcji zwyczajnie błyszczy. Biega, skacze, spada, strzela, dostaje taki łomot, że zwykły śmiertelnik nie powinien się podnieść. Ale przecież John Wick nie jest zwykłym śmiertelnikiem, więc może przyjść na siebie więcej. I bardzo dobrze, bo dzięki temu mam więcej frajdy z tego szaleństwa. Stara ekipa z poprzednich części nadal trzyma fason – zwłaszcza Ian McShane jako lawirujący i wygadany Winston, lecz to nowi bohaterowie robią zamieszanie.

Świetny jest nowy antagonista, czyli markiz w wykonaniu Billa Skarsgarda i nie chodzi tylko o fikuśne, eleganckie garnitury. To przebiegły manipulator, cwaniak oraz krętacz, który swoją władzę odziedziczył w spadku – niejako arystokrata w Wyższej Radzie. Ale jest też zbyt dumny i pewny siebie, a tacy długo nie pociągną. Drobne role Hiroyuki Sanady (Koji Shimizu, menadżer hotelu Continental w Osace), Clancy’ego Browna (Harbinger) oraz kompletnie nie do poznania Scotta Adkinsa (Killa, szef klubu w Berlinie) to drobne i bardzo przyjemne dodatki. Zwłaszcza Adkins pokazuje tu niezły talent komediowy oraz udowadnia, że potrafi coś więcej niż naparzać się z protagonistą, by potem zginąć (to nadal robi świetnie). Cudny jest także Shamier Anderson jako tajemniczy pan Nikt, będący tropicielem z towarzyszącym mu psem, który też chce dopaść Wicka. Choć może nie.

Ale całość kradnie legendarny Donnie Yen – mistrz kina kopanego. Jego Caine to postać troszkę zbliżona do Wicka, czyli zmuszony wbrew swojej woli do walki wojownik. Co z tego, że nie widzi – jest przez to jeszcze groźniejszy dla otoczenia, co pokazuje choćby podczas walki w kuchni w Osace. To jak korzysta z różnych „wspomagaczy” w walce jest niesamowite i jest jedyną postacią stanowiącą poważne wyzwanie dla Jana Wicka. Wspólne sceny obu panów są absolutnie cudowne do oglądania, nawet jeśli tylko rozmawiają (tak, są takie momenty – niewiele, ale jednak).

„John Wick 4” to film, w którym kompletnie zanurzyłem się w ten świat, nie zwracając uwagi na drobne pierdoły i bzdury wynikające z konwencji. To czysty akcyjniak, doprowadzający cała franczyzę do granic wytrzymałości oraz wyobraźni. Choć znając Stahelskiego za kilka lat na te słowa powie Potrzymaj mi piwo i w następnym filmie zrobi kolejne cuda wianki. A my wszyscy oszalejemy z zachwytu albo uznamy, że to totalna głupota. Ja należę do tej pierwszej grupy.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Bullet Train

Macie czasami tak, że idzie na film, znacie reżysera i mniej więcej wiecie, czego możecie się spodziewać. Idziecie pozytywnie nastawieni, ale po wyjściu z seansu jesteście zmieszani, skonfundowani, nawet lekko rozczarowani. Takie dziwne doświadczenie miałem podczas seansu nowego filmu Davida Leitcha – „Bullet Train”. Nadal nie jestem pewny, czy my się ten film podobał.

Punkt wyjścia jest prosty, wręcz banalny. Bohaterem jest Biedronka (Brad Pitt) – najemnik, wykonujący robotę jako złodziej i raczej cwaniak. Czemu jest on promowany jako twardy zabijaka, to ja nie wiem. Gościu znany jest z tego, że ma pecha o skali wręcz kosmicznej i nawrócił się, podążając ku drodze zen. Znaczy się bez przemocy, zabijania i używania broni palnej. Teraz wraca do gry w zastępstwie za chorego kolegę, z zadaniem banalnie prostym. Wsiąść do tytułowego pociągu, co pędzi szybciej niż TGV na linii Tokio-Kyoto, zabrać walizkę z kasą i wyjść. Ale wiecie jak to jest z prostymi zadaniami: proste są tylko z nazwy. Po pierwsze, pasażerów jest dziwnie mało, po drugie to są wszelkiej maści cyngle, zabójcy i mordercy, po trzecie (prawie) wszyscy są tej walizki. A po czwarte, jeśli uważacie, że to wszystko to jeden zbieg okoliczności, popełniliście wielki błąd.

bullet train1

Leich kojarzony jest z akcją, w końcu to doświadczony kaskader (był też dublerem Brada Pitta m.in. w „Podziemnym kręgu”, „Ocean’s Eleven” i „Troi”) oraz reżyser takich filmów jak „John Wick”, „Atomic Blonde” czy „Deadpool 2”.  I spodziewałem się bezpretensjonalnego kina akcji, z wariackimi scenami akcji, niesamowitą choreografią. ALE tutaj chodzi o coś jeszcze, bo reżyser opierając film na powieści Kotaro Isaki próbując zrobić coś jeszcze. Zaserwować skomplikowaną fabułę, pełną przewrotek, skupiając się na kilku postaciach oraz ustaleniu o co tu do cholery chodzi i kto za tym wszystkim stoi? To jest jednocześnie siła i słabość tego filmu. Jak to możliwe? Już tłumaczę.

bullet train2

Tu nie chodzi o to, że postacie są nieciekawe, źle zagrane czy dialogi są nudne. Problem mam z retrospekcjami, których jest zaskakująco sporo i (oczywiście) dzieją się poza pociągiem. Pociągiem szybkim, zautomatyzowanym oraz ciasnym, co buduje lekko klaustrofobiczną atmosferę. Same przeskoki w czasie oraz sceny poza pociągiem są tutaj bronią obosieczną. Z jednej strony dobudowują cała historię, odkrywając kolejne elementy układanki, z drugiej zaś destabilizują rytm oraz niszczą budowaną atmosferę. Szczególnie jak parę scen się powtarza. Reżyser i scenarzysta za bardzo próbują iść w stronę Tarantino oraz Ritchiego w sosie azjatyckim, tylko na sterydach. Wszystkiego jest tu dużo. Dużo akcji (świetnie zrobionej), dużo humoru (niestety, w pewnej chwili zbyt powtarzalnego), dużo postaci (z czego kilka drobnych epizodów zaskakuje – nie, nie będę zdradzał), dużo gadania i zbiegów okoliczności. W środku filmu czułem się zdezorientowany tym chaosem i bałaganem, który w finałowym akcie (czyli ostatecznej konfrontacji oraz wyjaśnieniu całego tego pierdolnika) skrystalizował się. Wręcz nabrał wiatru w żagle, chociaż pod koniec pojawiają się efekty komputerowe.

bullet train3

Aktorsko jest tu bardzo interesująco, choć nierówno. Dobrze radzi sobie Brad Pitt jako pechowy Biedronka, co serwuje mądrości z poradnika pozytywnego myślenia i zderzenie jego nowej filozofii z coraz brutalniejszą jatką potrafią rozbawić do łez. Swoje robi absolutnie szalony duet Aaron Taylor-Johnson/Brian Tyree Henry czy para „bliźniaków” Cytryna/Mandarynka. Mieszanka opanowania, słowotwórstwa oraz obsesji na punkcie „Tomka i przyjaciół” tworzy potężną bombę. Jest jeszcze kradnąca ekran Joey King jako niepozorna psychopatka o ksywie… Książę, która opanowała do perfekcji sztukę manipulacji i ma własny interes, by być w tym pociągu oraz – jak zawsze trzymający fason – Hiroyuki Sanada. O głównym arcyłotrze nie chcę mówić zbyt wiele (tajemniczy gangster o ksywie Biała Śmierć), ale aktor grający tą postać, niemal w całości noszący maskę, był dla mnie dużą niespodzianką.

bullet train4

Trudno mi jednoznacznie powiedzieć, czy warto pójść na „Kulisty pociąg” (przekład mój), bo to produkcja pełna sprzeczności. Przerysowana, mocno absurdalna i przegięta aż do granicy wytrzymałości, z barwnymi postaciami, świetnymi scen akcji oraz zbyt skomplikowaną intrygą. Leitch miał o wiele większe ambicje, ale zaczął gubić kroki i parę razy się przewrócił.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Mortal Kombat

Każdy fan gier miał styczność z serią Mortal Kombat – brutalnych i krwawych bijatyk w świecie fantasy. Zresztą oparty na jej popularności film z 1995 roku pozostaje jedną z najlepszych filmowych adaptacji gier komputerowych. Po tym jak seria przy przejściu w trzeci wymiar grafiki straciła trochę mocy, ale w 2011 roku z dziewiątą częścią marka odzyskała blask oraz fanów. Więc czemu by nie zrobić nowego filmu opartego o tą franczyzę?

mortal kombat (2021)2

Nowy „Mortal Kombat” od debiutanta Simona McQuoida jest w zasadzie rebootem i prequelem, który ma wprowadzić do serii. Akcja osadzona jest tuż przed dziesiątym turniejem Mortal Kombat, gdzie mają przeciwko siebie stanąć reprezentanci Wymiaru Ziemskiego oraz Pozaświatów. Jeśli ten drugi świat wygra po raz dziesiąty, ludzkość zostanie niewolnikami czarnoksiężnika Shang Tsunga. Oprócz tego jest przepowiednia, który mówi, iż krew legendarnego wojownika ninja Hanzo Hasashiego zjednoczy wojowników Ziemi. Można ich poznać po znamieniu smoka. Jednym z takich fighterów jest Cole Young – młody wojownik MMA, który zwraca uwagę dwójki wojskowych, badających historię Mortal Kombat: Sonyę Blade oraz Jaxa. W ślad za Cole’m rusza Sub-Zero, pragnący wybić cały ród Hasashi.

mortal kombat (2021)1

Historia jest dość prosta i zaskakująco mocno trzyma się reguł świata gier. Jest krwawa jatka, fatality oraz specjalne ciosy znane z uniwersum. Pojawiają się (choć na krótko) postacie z tego świata, łącznie ze skonfliktowanym Scorpionem i Sub-Zero na czele. Nie zawsze mają dużo czasu, a brak turniejowej otoczki to nie do końca to, czego oczekiwałem. Raczej jest to zapowiedź kolejnego filmu, gdzie już będziemy mieli coś w stylu gry, inspirowanej kultowym „Wejściem smoka”. Same walki wyglądają bardzo dobrze (zwłaszcza otwierająca między Hanzo a Bi-Hanem, czyli przyszłym Scorpionem i Sub-Zero oraz finałowa potyczka na zamarzniętej siłowni), choć sporo z nich jest zbyt szybko zmontowanych.

mortal kombat (2021)3

W zasadzie film powinien mi się podobać, ma odpowiednie tempo i wszystko wydaje pasować do siebie, a także czuć miłość twórców do materiału źródłowego. Jest jednak kilka ale. Po pierwsze, nasz protagonista jest zwyczajnie nudny i pozbawiony charyzmy, przez co nie obchodził mnie jego los. Po drugie, motyw związany z arcana. Chodzi o ukryte moce, które muszą odkryć w sobie nasi herosi, by móc mieć szanse na pokonanie. Jak je wyzwolić? Za pomocą odpowiednich emocji i to brzmi niedorzecznie, nawet jak na fantastykę. Wydawało się, że sensowniejszym wyjście byłoby za pomocą treningu, ćwiczeń i doskonalenia się w sztukach walki. A ta koncepcja bardziej pasuje do kina superbohaterskiego, cholera jasna. Sam świat też wygląda zaskakująco skromnie, co może wynikać z niewielkiego budżetu, jednak sam wygląd Pozaświata nie powala. Niemal pustynne, opustoszałe miejsce jakby wzięte z postapokaliptycznego krajobrazu, pozbawiona jakichś lokacji i nie wytrzymuje porównania z wersji z 1995 roku.

mortal kombat (2021)4

Aktorsko jest dość nierówno, choć z paroma intrygującymi perełkami. Szoł kradnie absolutnie rozbrajający Josh Lawson jako pyszałkowaty, tępy Kano. Absolutne komediowe złoto z tekstami, odnoszącymi się do popkultury dodają odrobinę lekkości. Równie cudowni są Ludi Lin jako Liu Kang (niemal żywcem wzięty z gry) oraz dodający ciężaru Hiroyuki Sanada (Hanzo Haseshi/Scorpion). Szkoda, że ten drugi pojawia się tak krótko.

Jak traktować nowe „Mortal Kombat”? W zasadzie jako wprowadzenie do nowej historii, która – mam nadzieję – da wiele więcej frajdy. Mimo niedoskonałości oraz dziwnych decyzji fabularnych, bije w tym filmie serce fana gry. Przyzwoita robota, ale liczę na lepszą kontynuację.

6/10

Radosław Ostrowski

Armia umarłych

Zack Snyder jaki jest, każdy widzi. Jedni go kochają, inni kochają nienawidzić. Esteta, któremu bliżej jest do Michaela Baya, choć próbuje być bardziej poważny i dojrzały. Efekt może być tylko jedno: śmieszność. Po zakończeniu swojej przygody z uniwersum DC, reżyser poszedł na deal z Netflixem, by nakręcił jaki mu się k****a podoba, za ile chce i z kim chce. Więc co zrobił nasz uzdolniony twórca? Postanowił zrobić heist movie podczas apokalipsy zombie – brzmi super i daje spore pole do popisu, prawda? Tylko, że nakręcił to Zack Snyder, więc efekt jest… eeeeeeeeeeeeee.

armia umarlych1

Sam pomysł jest prosty: pewien japoński biznesmen wynajmuje grupę najemników, by zgarnęła jego kasę znajdującą się w kasynie w Las Vegas. Problem w tym, że Las Vegas wygląda jak Manhattan z „Ucieczki z Nowego Jorku” Johna Carpentera. Miasto jest otoczone murem z kontenerów, przy nim jest obóz dla uciekinierów, a wszystko nie jest przez nikogo pilnowane. Wszędzie jest za to od cholery zombiaków, więc trzeba się uzbroić po zęby. Plan jest prosty: wejść do środka, zabrać 200 milionów baksów i spierdalać helikopterem znajdującym się na dachu. Gang może dla siebie zabrać jedną czwartą sumy. Ferajnie dowodzi Scott Ward, razem z nimi są dawni kumple z woja, niemiecki kasiarz oraz szef ochrony zleceniodawcy, któremu nikt nie ufa. Ja też nie, bo zdradę ma na pysku namalowaną.

armia umarlych2

Z jednej strony Snyder nie udaje, że robi coś więcej niż planował, ale nawet tego nie jest w stanie porządnie zrealizować. O ile początek, gdzie poznajemy przyczynę epidemii oraz jej rozwój w Mieście Hazardu jest świetny (Viva Las Vegas), dalej dzieją się rzeczy co najmniej zadziwiające. Po pierwsze, postacie – poza Wardem, granym przez Dave’a Bautistę – nie mają żadnej zarysowanej motywacji i są w zasadzie jednowymiarowi niczym kartka papieru. Po drugie, cała intryga jest przewidywalna i ma tyle pobocznych wątków: matka wdzierająca się do miasta po hajs, sanitariuszka-córka Warda – a jakżeby inaczej – ruszająca jej na odsiecz, zdrajca z własnym, ukrytym planem. Nawet wszyscy zaczynają się zachowywać jakby inteligencja została im obniżona za pomocą lobotomii. Tutaj bryluje córeczka-i tak pójdę z wami, c***a mi zrobisz, doprowadzając mnie do szewskiej pasji.

armia umarlych3

Jeszcze gorszy jest Snyder, który film wyreżyserował, wyprodukował, napisał (nie sam) oraz… sfotografował. Jezu Chryste, ostatni aspekt wyróżnia się zaskakującą ilością nieostrych, rozmytych kadrów. Nawet jeśli był to celowy zabieg, mający wywołać poczucie izolacji i osamotnienia, wywoływał jedynie dezorientację. Za dużo skupienia na detalach, choć jest parę ładnych widoków. Ale jeszcze bardziej wkurzało mnie parę pomysłów, które nie zostały wykorzystane, choć zapowiadało się coś zajebistego. Na przykład piła do mordowania zombiaków, ostatecznie zostaje użyta do… zrobienia drzwi przez ścianę czy zombie ożywiające pod wpływem deszczu, o czym słyszymy. Tylko słyszymy. Rozumiecie, o co chodzi? Nawet zombiaki posiadające IQ i dowodzące innymi zombiakami nie mają żadnego znaczenia.

armia umarlych4

Nawet aktorzy, którzy dają z siebie wiele, nie mają zbyt wiele pola do manewru. Powiem tylko, że szoł kradnie kilka postaci z drugiego planu: od zajaranego kasiarza Dietera (cudny Matthias Schweiglofer), wyluzowaną pilotkę (rozbrajająca Tig Nataro) po zaprawioną w boju Kojot (mocna Nora Arnezeder). Próby zbudowania jakichś głębszych relacji brzmią sztucznie i nieprzekonująco, co jest spowodowane bardzo mechanicznymi dialogami.

Snyder od dawna nie wywołał we mnie tak skrajnych emocji. Akcja ma fajne momenty, lecz jest przeładowana takimi absurdalnymi decyzjami, że miałem to wszystko gdzieś. Jak można było tak zmarnować potencjał? A Netflix straszy, że będzie robił uniwersum wokół tego filmu.

5/10

Radosław Ostrowski

Life

Gdzieś w kosmosie znajduje się stacja kosmiczna, mająca za zadanie badać próbki z Marsa. A jedna z próbek zawiera tajemniczego przybysza z planeta, którym zaczynają się interesować naukowcy. Badać go, sprawdzić i w końcu ożywić. To ostatnie będzie dla wszystkich błędem, gdyż Calvin (jak zostaje nazwana istota) zaczyna działać oraz bawić się w mordercę. Załoga kombinuje, żeby nie dopuścić stwora na Ziemię.

life1

Brzmi jak „Obcy”? Nowy film szwedzkiego reżysera Daniela Espinosy zrobiony na amerykańskiej ziemi to sklejka klasyka Ridleya Scotta z „Coś” Johna Carpentera, polane lekkim sosem „Grawitacji”. Początek obiecuje takie klasyczne SF, gdzie mamy element zabawy w Pana Boga, istotę nie z tego świata, mordującą wszystkich dookoła, jednocześnie stając się coraz bardziej inteligentną i próbującą złamać szyki naszym bohaterom. Problem w tym, że te postacie nie są zbyt mocno wyraziste oraz ciekawe, by ich los mógłby mnie całkowicie poruszyć. Jeden jest biologiem, drugi to spec od komputerów, trzeci lekarz, czwarty hydraulik itp. Nie znamy ich charakterów – poza lekarzem, który ma traumę spowodowaną wydarzeniami z wojny. Scenografia wygląda dość sterylnie, co ma budować realizmu tej opowieści, by po 30 minutach mocno skręcić w krwawy horror SF. Muzyka buduje napięcie, a zamknięta przestrzeń nawet sprawdza się w budowaniu klaustrofobicznego klimatu. Tylko jak bać się takiego monstrum jak Calvin, który wygląda jak… cyfrowo zrobiona macka ośmiornicy, z czasem nabierającego coraz większych gabarytów, lecz był mi kompletnie obojętny. Jedynie zakończenie mocno wywróciło wszystko do góry nogami, budząc autentyczne przerażenie.

life2

Parę razy udaje się zbudować napięcie oraz podkręcić adrenalinę, ale sceny między jednym a drugim trupem, gdzie mamy okazję poznać bliżej naszych astronautów, wywoływały we mnie znużenie. Wrażenie na mnie zrobiła za to praca kamery i to już na samym początku, gdzie płynnie przechodzimy z miejsca na miejsce w jednym ujęciu (scena przechwycenia sondy).

Mamy też całkiem nieźle grających aktorów, z których najbardziej wybija się Jake Gyllenhaal jako bardzo wycofany medyk z traumą w tle. Troszkę humoru dodaje Ryan Reynolds, ale szkoda, że pojawia się tak krótko (aktor w tym czasie pracował nad „Bodyguardem Zawodowcem”), a najwięcej sympatii wzbudził grający Sho Hiroyuki Sanada.

life3

„Life” miało być w założeniu nowym klonem legendarnego „Obcego”, tylko że oryginał Scotta jest nie do przeskoczenia. Niezłe, rozluźniające kino rozrywkowe, gdzie pojawiają się pewne bzdury oraz suspens, mimo schematyczności oraz sporej ilości klisz. Paradoksalne połączenie.

6/10

Radosław Ostrowski

Mr. Holmes

Wszyscy znamy mieszkańca pewnego domu na Baker Street 221B. Miał on twarze wielu aktorów tak znanych jak Basil Rathborne, Jeremy Brett, Christopher Plummer czy ostatnio Benedicta Cumberbatcha. Jednak w tym roku reżyser Bill Condon postanowił zaryzykować i nakręcić własną wersję opowieści o genialnym detektywie, dając mu twarz Iana McKellena. Czy to ryzyko się opłaciło?

mr._holmes1

Wyobraźcie sobie Holmesa, który nie pracuje już jako prywatny detektyw i został… pszczelarzem, gdzieś w wiosce zabitej deskami. Ciężko to przyjąć do wiadomości, prawda? Dodatkowo mieszka z gosposią oraz jej synem, Rogerem. Naszego detektywa prześladuje sprawa sprzed ponad 30 lat, czyli tuż po I wojnie światowej. Do detektywa przychodzi niejaki pan Kelmot, który podejrzewa, iż jego żona jest pod urokiem swojej nauczycielki muzyki. Sherlocka sprawa ta po latach prześladuje, a pamięć u 93-letniego detektywa już nie taka mocna jak kiedyś.

mr._holmes2

I tutaj reżyser ogrywa postać naszego detektywa, którego tak dobrze znamy. Owszem, nadal jest inteligentnym, troszkę narcystycznym człowiekiem, posiadającym silny intelekt i znającym zachowania ludzi, jednak jego najmocniejszy atut zawodzi. Sama akcja jest zepchnięta na drugi plan, jednak twórcy ubarwiają ją za pomocą podwójnej retrospekcji – samego śledztwa, jak i późniejszych poszukiwań żółtokrzewu w Japonii, gdzie pomaga mu pan Umezaki. Nie ma tutaj szybkiego tempa, masy trupów czy strzelania – tu jest eleganckie, dokładnie prowadzone śledztwo oraz rozwiązanie ostatniej zagadki. Ta nietypowa konstrukcja ma zaciekawić i pokazać zmagania naszego bohatera ze starością, przemijaniem oraz radzeniem sobie z samotnością, co jest naprawdę świetnym rozwiązaniem, odświeżającym archetyp klasycznego detektywa.

mr._holmes3

Dodatkowo Condonowi pomaga w tym bardzo dobry Ian McKellen, nadający swojemu bohaterowi elegancji (scena w parku, gdzie podszywa się za jasnowidza oraz sceny jego dedukcji to perełki) współczesnej detektywistyki, ale też pokazując jego bezsilność oraz częściowe pogodzenie się ze stanem rzeczy za pomocą spisywania, a także medycyny alternatywnej. Kamera przez większość czasu pokazuje twarz aktora – zmęczoną, pełną zmarszczek i porusza się dość ociężale. Partnerujący aktorowi Laura Linney (dość surowa, choć oddana pani Munro), jak i młody Milo Parker (Roger) są świetni, zwłaszcza chłopiec traktujący Holmesa jak ojca, którego odejście mocno naznaczyło jego życie. Ten duet nakręca i mimo dość oczywistego szlaku, ogląda się dobrze.

mr._holmes4

„Mr. Holmes” fanów kryminalistyki rozczaruje, a miłośników detektywa z Baker Street może znużyć swoim tempem. Jednak nie można nie docenić próby odświeżenia znanego bohatera oraz pokazania w miarę „prawdziwego” portretu, co potrafi oczarować. Fani Holmesa na pewno go obejrzą, ale trzeba sporo cierpliwości. Jeśli ją macie, to zaryzykujcie.

7/10

Radosław Ostrowski

Droga do zapomnienia

Poznajcie Erica Lomaxa – faceta, który kocha kolej i jest jej wielkim pasjonatą. Wreszcie w jego życiu pojawia się kobieta poznana w pociągu, z którą bierze ślub. Wydawałoby się, że będą żyli długo i szczęśliwie. Błąd, gdyż mężczyzna zaczyna się coraz bardziej zamykać, dostaje ataków lekowych, traci kontakt z rzeczywistością. Żona próbuje się dowiedzieć o klubie weterana, który zrzesza byłych żołnierzy brytyjskich z czasów Ii wojny. Kobieta dowiaduje się, że jej mąż był jeńcem w japońskim obozie podczas wojny, gdzie przeżył piekło. Czy jest szansa wyrwania się przeszłości? Pewnym cieniem wydaje się wieść, że były oprawca przeżył.

Gdy ktoś nadal próbuje opowiedzieć coś o II wojnie światowej, wydaje mi się to zadaniem bardzo karkołomnym, wręcz próbą szybkiego zarobienia pieniędzy, nawet jeśli historia wydarzyła się naprawdę. Film Jonathana Teplitzky’ego przedstawia taką prawdziwą historię człowieka naznaczonego wojną. Dobrym pomysłem jest przeplatanka rzeczywistości ze scenami z czasów wojny, gdzie śledzimy losy Lomaxa – zbudowanie radia, schwytanie, tortury, bicie, próba złamania go. Te fragmenty są naprawdę mocne, mimo że takich ujęć widzieliśmy w ostatnim czasie mnóstwo. I zawsze pojawia się pytanie: jak można żyć dalej po czymś takim? Będąc zniszczonym psychicznie? Jak się okazuje, to działa w dwie strony. Zemsta tutaj ma wymiar symboliczny, choć nie jesteśmy tego pewni na początku. W momencie „kontaktu” po latach, byłem przekonany, że skończy się to dość gwałtownie i brutalnie (po cichu na to nawet liczyłem).

Problem z tym tytułem jest jeden: przewidywalny i trochę mało angażujący emocjonalnie, choć zarówno warstwa techniczna jest naprawdę solidna, a aktorzy dają z siebie naprawdę wiele (zwłaszcza Colin Firth oraz jego młodsze wcielenie, Jeremy Irving, a także niezawodzący Stellan Skarsgard). Mimo to wyszedł z tego całkiem przyzwoity tytuł, który może nie powala jako całość, ale parę scen zostaje w pamięci.

zapomnienie5

6,5/10

Radosław Ostrowski