To wiem na pewno

Wyobraźcie sobie taką sytuację, że widzicie braci bliźniaków gdzieś w knajpie jesienią 1990 roku. Thomas i Dominick – tak różni jak tylko się da. Pierwszy cierpi na schizofrenię paranoidalną, więcej czasu spędzał w szpitalu, zaś drugi próbuje nim się opiekować. Na tyle, na ile pozwala mu dorywcza praca (malarz domów). Ale dzień po wspólnym posiłku Thomas odcina sobie rękę. W publicznej bibliotece. Co wywołuje nie tylko ogromne poruszenie, lecz umieszczenie mężczyzny w… więzieniu o zaostrzonym rygorze, zamiast dotychczasowego ośrodka. Dominick podejmuje się desperackiej walki o wypuszczenie Thomasa.

Nie miałem nigdy styczności z reżyserem Derekiem Cianfrance’m, ale coś czuję, że ten mini-serial od HBO może zmienić tą sytuację. Ten krótki opis fabuły to punkt wyjścia do dużo głębszej, poważniejszej odysei. Trwająca około 40 lat historia braci bliźniaków oraz ich rodziny – matki i wychowującego ich ojczyma: przeszłość z teraźniejszością przeplatają się w przerażającym tańcu. Gdzie po drodze pada dość fundamentalne pytanie: kim jest jako człowiek i co sprawia, że jestem jaki jestem? Geny, wychowanie, przypadek, klątwa? Dlaczego w jednej rodzinie jeden syn jest „normalny” (cokolwiek to dzisiaj znaczy), a drugi psychicznie chory? To są bardzo ważkie, niejako egzystencjalne pytania, które wielu będzie sobie zadawać po obejrzeniu.

Powoli odkrywane są kolejne wydarzenia i sytuacje prowadzone przez offową narrację Dominika. Mężczyzna próbuje z jednej strony pomóc coraz bardziej paranoicznemu bratu, z drugiej jego życie to jeden wielki bajzel. Z każdym kolejnym odcinkiem dostajemy kolejne, bardzo mocne informacje i fakty, rzucające światło na bardzo trudną relację rodzinną. Zupełnie jakby los chciał za wszelką cenę dokopać, załamać i ukarać. Ale dlaczego? Czyżby pozostawiony przez zmarłego przed narodzinami braci dziadka pamiętnik (po włosku) miał dać część odpowiedzi? Wszystko się coraz bardziej gmatwa, komplikuje i dostajemy kolejne uderzenia.

To wszystko także jest zasługą świetnej realizacji technicznej. Zdjęcia w dużej części scen dialogowych skupiają się na zbliżeniach twarzy, co czyni serial jeszcze bardziej intensywnym, dramatycznym oraz… nieprzyjemnym doświadczeniem. I nie oszukujemy się: dla wielu ten serial będzie ciężkostrawną przeprawą, ale nie z powodu partactwa czy bylejakości. Po prostu to bardzo silny emocjonalnie tytuł, nie dający żadnego momentu na złapanie oddechu. A nawet jak się ten moment pojawia, to żeby przetrawić zebrane informacje. Wszystko to bardzo w klimacie „Manchester by the Sea”, tylko rozciągnięte do 6 godzin. I dopiero pod koniec serialu nie tylko dowiadujemy się wszystkiego, ale pojawia się cień nadziei. Szansy na wykorzystanie zdobytej wiedzy i doświadczeń do uporządkowania oraz stworzenia siebie niejako od nowa. Jednak co wydarzy się dalej, pozostaje kwestią otwartą.

A to, co mnie trzymało do samego końca jest wybitna (nie boję się użyć tego słowa), podwójna rola Marka Ruffalo. Dominick i Thomas są tak różni jak się da: pierwszy zdrowszy, bardziej energiczny oraz opanowany, drugi bardzo ociężały, z nadwagą, rozpędzonym wzrokiem oraz słowami pruje niczym serią z karabinu maszynowego. Nie mam kompletnie pojęcia jak te sceny zostały sfilmowane, ale każde ich wspólne pojawienie się (zbyt rzadkie) jest nieprawdopodobne. Ich młodsza inkarnacja grana przez Philipa Ettingera także wypada znakomicie. W ogóle drugi plan też jest fantastyczny, gdzie nie ma tutaj żadnych słabych punktów. Nawet pojawiający się w drobnych rolach Melissa Leo (matka) i Juliette Lewis (tłumaczka Nedra Frank) potrafią błyszczeć. Tak samo jak zaskakująca i dawno nie widziana Rosie O’Donnell (pracownica społeczna Lisa Sheffer) oraz wyciszona Kathryn Hahn (Dessa, była żona Dominicka). Każdy tutaj tworzy pełnokrwiste postacie, nawet w drobnych rólkach.

Wielu amerykańskich krytyków zarzuciło, że „To wiem na pewno” jest serialem zbyt depresyjnym do oglądania. Czy należy to jednak traktować jako wadę? Nie wszystkie produkcje MUSZĄ, a nawet powinny być pogodnymi, optymistycznymi historiami z nadzieją oraz wiarą w człowieka. Dzieło Cianrrance’a to wyprawa w mrok, pełna niepokoju, smutku i beznadziei, jednak jest w niej coś oczyszczającego. Dla mnie niesamowite doświadczenie, które należy bardzo powoli dawkować.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Ojciec

Anthony jest mężczyzną w wieku mocno zaawansowanym. Mieszka razem z córką w jej mieszkaniu, co w zasadzie jest dość problematyczne. Po pierwsze, Anne chce przenieść się z Londynu do Paryża. Po drugie, Anthony cierpi na demencję, co mocno komplikuje wszystko. Zwłaszcza, że mężczyzna jest przekonany, iż jakiejkolwiek opiekunki nie potrzebuje.

ojciec (2020)-1

Debiutujący reżyser-dramaturg Florian Zeller przenosi na ekran swoją sztukę teatralną. Niby już było wiele opowieści o ludziach z paskudną chorobą w tle. Taką, która działa destrukcyjnie na ludzkim mózgu, doprowadzając do mieszania we łbie. Ale reżyser idzie tutaj o krok dalej. Nie chodzi o momenty, gdy bohater nieświadomie rani swoich bliskich. Albo nie jest w stanie przypomnieć sobie o ważnych rzeczach typu gdzie mam zegarek albo przyjdzie nowa opiekunka. Czy nawet tego, co robił dzień wcześniej. To by było zbyt proste i za łatwe do odczytania. Zamiast tego dosłownie jesteśmy w głowie mężczyzny (rewelacyjny Anthony Hopkins). Dni oraz sytuacje mieszają się ze sobą, ludzie pojawiają się i znikają jakby byli kosmitami. Czas sprawia wrażenie nie poruszającego się w ogóle, zaś wszystko inne jest płynne, ciągle zmienne. Gdzie my jesteśmy? Kiedy jesteśmy? Kim są ci ludzie?

ojciec (2020)-4

W tych momentach „Ojciec” bardziej przypomina egzystencjalny horror niż psychologiczny dramat. Czy może być coś równie przerażającego jak nieufność wobec swojej pamięci? Kiedy ma się poczucie bycia w jakimś nieokreślonym limbo? Taką atmosferę potęguje bardzo płynny montaż, co niemal od początku budzi konsternację. Ale to wszystko celowy zabieg, który – jak wspomniałem wcześniej – poznać od środka jak demencja niszczy ludzki umysł. Pod tym względem debiut Zellera przypomina „Sound of Metal” i działa w bardzo podobny sposób.

ojciec (2020)-3

Dzięki temu sposobowi narracji, reżyser unika emocjonalnego szantażu. Zaś każda scena interakcji Anthony’ego z pozostałymi postaciami potrafi parokrotnie uderzyć siłą rażenia bomby atomowej. Przede wszystkim głównie z córką Anną, wspaniale zagraną przez Olivię Coleman. Podziwiam jej spokój oraz ocean cierpliwości, choć ma wszelkie powody pójść na łatwiznę i zostawić ojca w ośrodku. Nawet jest ma się wrażenie – w chwila, kiedy jest sama – iż ten spokój jest pozorny, zaś Anne jest bardziej napięta niż struna w gitarze. Tak samo błyszczy cudna Imogen Poots (Lucy) oraz drobne role Olivii Williams czy Marka Gatissa.

ojciec (2020)-2

Ale to wszystko by nie zadziało, gdyby nie Anthony Hopkins. Aktor kolejny raz (po „Dwóch papieżach”) przypomina o tym, że jest w wysokiej dyspozycji. Anthony w jego wykonaniu jest dość trudnym człowiekiem w obyciu. Przez chorobę jego nastrój potrafi szybko się zmienić: od jowialności oraz serdeczności przez dezorientację i zagubienie po frustrację. Czasami do pokazania tych emocji wystarczą mu tylko oczy, a nie tylko tembr głosu czy sposób prowadzenia rozmowy.

Takie filmy są bardzo potrzebne, choć dla wielu osób może być to trudny seans. Mogę mieć tylko nadzieję, że za 60 lat życie dalej traktowało mnie względnie łagodnie i pamięć będzie sprawna. Ale to może być tylko pobożne życzenie. Jeśli film skłania mnie do zastanowienia, to nie może być słaby. Czy jest?

8/10

Radosław Ostrowski

Sala strachu

To miał być zwykły koncert, gdzie ludzie się bawili, troszkę się popiło i miało być fajnie. Grała kapela punkowa niejako na zastępstwo. Widownię stanowili skinheadzi, czyli panowie w glanach, twardzi i nie idący na jakiekolwiek negocjacje czy kompromisy. Dochodzi do pewnego poważnego incydentu – gitarzystka kapeli zostawiła telefon w pokoju. Basista Pat idzie po niego i… widzi trupa na podłodze z nożem w głowie. Robi się nerwowo, a kapela zostaje umieszczona w pokoju oraz zamknięta. Nie są jednak sami, bo towarzyszy im Amber – świadek morderstwa. Raczej nie ma szans na spokojnie rozwiązanie sytuacji.

Ile razy już oglądaliśmy brutalne i krwawe filmy, jednak przemoc zaczęła spływać na nas jak kaczce. Znieczuliliśmy się na nią, rzadko robi na nas wrażenie. Sytuację postanowił zmienić reżyser Jeremy Saulnier, który w 2015 roku zrealizował skromny, niezależny thriller. „Green Room” brzmi jak coś prostego, nieskomplikowanego, co nie powinno porwać czy poruszyć. A jednak. Konfrontacja młodych ludzi, którzy nie mieli (raczej) do czynienia z bronią i neonazistów prowadzona jest bardzo powoli, głównie za pomocą dialogów. Podskórnie jednak czuć tutaj wiszące napięcie, potęgowane przez to, że widzimy całą sytuację z dwojga perspektyw. A co gorsze, nasi młodzi bohaterowie nie wiedzą, co szykuje na nich druga strona. Powoli zaczynamy odkrywać kolejne tajemnice skinheadów kierowanych przez Darby’ego (zaskakujący i opanowany Patrick Stewart), planującego kolejny ruch oraz szykującego następne pułapki.

I w drugiej połowie zaczyna się zabawa reżysera w niemal slasherową rzeźnię, ale troszkę inaczej. Przemoc jest tutaj może nie imponująca pod względem wizualnym czy rozmachu, lecz jest gwałtowna jak podczas przekazywania broni przez drzwi lub finale pozbawionym heroizmu, muzyki ani poczucia zwycięstwa i satysfakcji. Tu przemoc jest brzydka, odpychająca, chcesz od niej odwrócić wzrok. Wszystko w stonowanej, lekko zielonkawej kolorystyce oraz bardzo ograniczonej przestrzeni.

Do tego całość jest świetnie zagrana. Poza wspomnianym Stewartem najbardziej wybija się Anton Yelchin (basista Patrick), stający się niejako liderem grupy oraz Imogen Poots (wplątana w sytuację Amber). Z tego duetu to Amber wydaje się najbardziej ogarnięta w tej sytuacji, zaś chemia między tą dwójką jest bardzo naturalna.

To kolejny przypadek niepozornego, skromnego filmu, który daje intensywnego kopa, pełnego adrenaliny oraz suspensu. Panie Saulnier, jak pan mi zaimponował.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Zabijam gigantów

Odkąd poznajemy Barbarę wiemy, że coś z nią jest nie tak. I nie chodzi nawet o to, że nosi królicze uszy, ma okulary oraz jeździ rowerkiem. To samotna dziewczyna, troszkę wywyższająca się od innych i żyjąca w bardzo swoim świecie. Tam jest wojowniczką, która walczy z gigantami ze swoim potężnym młotem. Jej dość wariackie życie zmienia się w momencie, kiedy do szkoły trafia nowa dziewczyna z Anglii o ślicznym imieniu Sophia.

zabijam gigantow1

Sam tytuł świadczyłby o tym, że mamy do czynienia z kinem fantasy. Tak jak sam plakat, jednak to zmyłka. Film Andersa Waltera bardzo skupia się na trudnej relacji Barbary z całym światem. Jej fiksacji na punkcie gigantów, które widzi tylko ona. Brakuje jej przyjaciół, relacja z rodzeństwem w zasadzie nie istnieje. Widać, że coś siedzi w jej głowie, zachowuje się dość dziwacznie i ona jest tego w pełni świadoma. Wszyscy próbują ją jakoś rozgryźć, ale dziewucha musi sama dojść i skonfrontować się. Z tym, co symbolizują te giganty, wałęsające się po lesie. I właśnie z tym mam pewien problem. Kiedy zostają odkryte karty, okazuje się, że film mocno przypomina „Siedem minut po północy”. Też mamy podobny temat, czyli zderzenie z umieraniem matki. Matki, która poza jedną sceną jest praktycznie nieobecna. Jakby zupełnie została wyparta z pamięci, będąca tematem tabu (podczas rozmowy z Sophie to słowo zostaje zagłuszone). Podoba mi się kierunek oraz powolne odkrywanie całej układanki. Troszkę przeszkadzały za to zbyt znajome wątki poboczne jak dziewczyna gnębiąca Barbarę, próbująca do niej dotrzeć pani psychiatra (solidna Zoe Saldana). Jej rozmowy z nią mają w sobie – z powodu reakcji dziecka – coś w rodzaju konfrontacji, której wyniku trudno przewidzieć.

zabijam gigantow2

Najbardziej działała na mnie relacja Barbary z Sophią, która jest budowana stopniowo. I nawet pomimo dziwactw naszej bohaterki udaje zbudować się więź. Chociaż jest ona wystawiona na bardzo ciężką próbę i dodaje pewnego dramatyzmu. Równie dobrze wyszły te sceny z samymi gigantami oraz innymi monstrami, zaś ich kameralny charakter nie kłóci się z resztą filmu. To nie jest duży blockbuster i chodzi tu o coś zupełnie innego, ale finałowe starcie (za krótkie dla mnie) robi dobre wrażenie.

zabijam gigantow3

Choć grające główne role Madison Wolfe (Barbara) i Sydney Wade (Sophie) są absolutnie świetne, a do realizacji ciężko mi się przyczepić, „Zabijam gigantów” mnie nie porwało. Czegoś tutaj zabrakło, by poruszyć, choć wydaje się mieć wszystko, co trzeba. Niemniej jest to bardzo intrygujący kawałek kina.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Dziewczyna warta grzechu

Nowy Jork to piękne miasto, gdzie zdarzyć może się dosłownie wszystko. Tu tutaj przyjeżdża reżyser teatralny Arnold Albertson i umawia się w hotelu z prostytutkami. I tak trafia na dziewczynę – Isabellę Peterson zwaną też Izzy, która marzy o byciu aktorką. Arnold proponuje jej 30 tysięcy dolarów za zerwanie z fachem. Następnego dnia Izzy pojawia się na próbie do sztuki, gdzie ma zagrać… prostytutkę.

dziewczyna_warta_grzechu1

Nowy Jork, relacje damsko-męskie, jazzowa muzyka w tle – brzmi jak dzieło Woody’ego Allena? Tak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Tym większe zaskoczenie, że za „Dziewczynę wartą grzechu” odpowiada młody, utalentowany reżyser Peter Bogdanovich, lat 76. Z tym młodym, to może przesadziłem, ale energii i weny mógłby mu pozazdrościć niejeden młodzieniaszek. „Dziewczyna” to klasycznie zbudowana farsa, oparta na humorze sytuacyjnym oraz qui pro quo. Układy i relacje między bohaterami ciągle ulegają dynamicznym zmianom – kto, z kim, kogo itp. Miłości, zdrady, obsesje i wpadki, a także nieprawdopodobne zbiegi okoliczności. Iskrzy tutaj od żartów i zabawnych scen, ale reżyser jeszcze polewa sosem ekscentryczności swoich bohaterów. A czego tutaj nie ma – postrzelona terapeutka, prywatny detektyw, mający obsesję na punkcie Izzy podstarzały sędzia. Od całości bije takie ciepło oraz lekkość formy, że nie było możliwości nie zaśmiać się. Tempo jest utrzymane, gagi i dialogi celne, cięte, a poczucie bezpretensjonalne zabawy przeniosło się na mnie.

dziewczyna_warta_grzechu2

Dodatkowo udało się dobrać znakomitych aktorów, którzy dali z siebie maksimum. Owen Wilson potwierdza swój potencjał komediowy i jako troszkę ciapowaty reżyser, wplątany w dziwaczne relacje z kobietami. Prawdziwą perłą jest tutaj Imogen Poots, której urok był porażający. Izzy może i jest troszkę naiwna jako prostytutka-romantyczka, ale w tej konwencji bardzo dobrze się odnajduje i iskrzy między nią a resztą ekipy. Ale jeśli chodzi o vis comica, nic nie było w stanie przebić Jennifer Aniston jako neurotycznej psychoterapeutki Jane. To, jakie gafy strzela podczas terapii jest niepojęte i bardzo śmieszne. W ogóle tutaj drugi plan jest przebogaty i pełen wyrazistych ról (Rhys Ifans, Kathryn Hahn, Will Forte, Cybil Shephard czy pojawiający się w epizodzie sam Quentin Tarantino), które razem mają siłę rażenia bomby atomowej.

dziewczyna_warta_grzechu3

Słynny w latach 70. Bogdanovich przypomina o sobie z hukiem oraz stylem, w czym pomogli mu figurujący jako producenci Wes Anderson oraz Noah Baumbach. Lekka, bezpretensjonalna i zabójczo śmieszna komedia. Mam nadzieję, że reżyser nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i znów pokaże się z najlepszej strony.

dziewczyna_warta_grzechu4

7,5/10

Radosław Ostrowski

Brud

Bruce Robertson jest jednym z najlepszych policjantów szkockiej policji. Tym razem dostaje sprawę, od której zależy jego awans na komisarza. Jednak nie wiecie, że nasz bohater to intrygant, pijak, ćpun, mason i dziwkarz . Jak myślicie, uda mu się?

brud1

Irving Welsh to autor kultowego „Trainspotting”, które zostało brawurowo przeniesione na ekran przez Danny’ego Boyle’a. „Brud’ to adaptacja kolejnej powieści tego autora, więc wiadomo czego mniej więcej należy się spodziewać – „Złego porucznika” w wersji psychodelicznej. Wszystko jest mieszanką brudnego i brutalnego realizmu z wizjami narkotycznymi głównego bohatera, gdzie nawiedza go lekarz – dr Rossi, od którego bierze lekarstwa. To wszystko podkreśla stan emocjonalnego obłędu głównego bohatera, który jest ważniejszy od wszystkiego – nawet od śledztwa, które przejdzie w kompletnie zaskakującym kierunku. Całość okraszona jest dwoma mocnymi rzeczami: eklektycznym soundtrackiem podkreślającym nierealność wydarzeń na ekranie (od coverów po tandetne disco z lat 90.), masa bluzgów, wódy, seksu (z podduszaniem) oraz lekko narkotyczne wizje zmieszane ze zwidami. Jon S. Brion, dla którego to drugi film w karierze, jedzie ostro po bandzie pokazując zepsucie i moralną zgniliznę, dodając do tego masę czarnego humoru, niepoprawnego politycznie.

brud2

Naszym przewodnikiem po tym dziwacznym świecie jest znakomity James McAvoy, któremu jest do twarzy z obłędem. Intrygant, nałogowiec, kompletna gnida, która lubi korzystać ze swojej władzy i dla awansu nie cofnie się przed niczym – nawet z wrobieniem swojego kumpla ze zgromadzenia. Ale za każdym takim człowiekiem skywa się tragedia. McAvoy zawłaszcza sobie cały film, rozsadzając całość na ekranie. Cała reszta obsady robi tutaj za tło (może poza Jimem Broadbentem jako dr Rossi), ale poniżej pewnego poziomu nie schodzi.

brud3

„Brud” to brudna, szalona i psychodeliczna opowieść. Mocne, szokujące i zaskakujące wieloma momentami. To trzeba samemu ocenić, ale jeśli spodobało się „Trainspotting”, możecie iść w ciemno.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Prawdziwa historia króla skandali

Naprawdę nazywał się Geoffrey Quinn i już w latach 50. zaczął budować swoje wielkie imperium już jako Paul Reynolds – król Soho. Swoje finansowe bogactwo zbudował na erotyce – golizna w klubach, czasopismach przyniosła mu bogactwo. Jednak mimo sławy, pieniędzy i znajomości, jego życie prywatne było mocno poplątane, zaś punktem wyjścia do przybliżenia tej postaci była śmierć jego ukochanej córki Debbie.

krol_skandali1

Próbę stworzenia jego biografii podjął się Michael Winterbottom – nieszablonowy filmowiec, który nie jest zbyt popularny w Polsce. Problem jednak z „Prawdziwą historią…” jest to, że to bardzo konwencjonalna i wręcz szablonowa historia wielkiego sukcesu (zawodowego) i jeszcze większego upadku (prywatnego). Jeśli chodzi o warstwę obyczajową, to owszem – jest sporo nagości i trochę seksu, ale jeśli liczycie na pornografię, to pomyliliście drzwi. To jest bardzo eleganckie, jakkolwiek to dziwnie zabrzmi. A życie prywatne? Niewierny mąż, hedonista, narkoman i kochanek, niedbający o swoje dzieci – poza Debbie, która jest oczkiem w głowie i naznaczona jest na jego następczynię. Jednak wszystko to musi się skończyć źle. Jedno trzeba jednak przyznać reżyserowi, że wie jak to pokazać. Zarówno zdjęcia, które budują klimat epoki (lata 50. są czarno-białe, lata 70. – bardziej kolorowe, a lata już 90. – stonowane), jak i scenografia (wygląd mieszkania Paula) naprawdę robią wrażenie, a montaż scen robienia zdjęć do okładki czasopism – nieprawdopodobna robota.

krol_skandali2

Drugim mocnym elementem tego średniaka jest fantastyczny Steve Coogan. Z jednej strony to nałogowy hedonista, nie pozbawiony uroku. Ale jedyną rzeczą jaką mu wychodziło to robienie pieniędzy i jest dość nieprzyjemnym facetem. I te sprzeczności są bardzo mocno puentowane przez aktora. Poza nim jest naprawdę tabun pań, z którego najbardziej wybijają się Anna Friel (żona Paula), Tarsim Egerton (kochanka Fiona) oraz Imogen Poots (mocno uzależniona od narkotyków Debbie), które tworzą wyraziste postacie.

krol_skandali3

Nie oszukujmy się, nowy film Winterbottoma jest co najwyżej średniakiem. Nieźle zrobionym, z wybijającym się Cooganem, ale pozbawionym czegoś zaskakującego.

6/10

Radosław Ostrowski