Jack White – Boarding House Reach

Jack_White_-_Boarding_House_Reach_cover_art

Na nowy solowy album Białego Jacka trzeba było czekać aż 4 lata. W międzyczasie wyszło nowe wydawnictwo The Dead Weathers, przypominające najlepsze dokonania tego muzyka. Ale oczekiwania wobec nowego, samodzielnego dzieła nie były zbyt wysokie dla mnie. Czyżby dalej było eksperymentowanie?

Początek jest mocno przesiąknięty elektronicznymi popisami w tle pod postacią “Connected by Love”. Jest rytmicznie, z chwytliwym refrenem (nawet śpiewanym przez chórek) oraz solówką na klawiszach, co mrozi krew w żyłach. Elektroniczna perkusja dominuje też w “Why Walk a Dog?”, ocierając się o bardziej industrialne momenty (mocno przesterowana gitara), ale wszystko wraca ku klasycznemu brzmieniu w “Corporation”, tak ocierającym się o lata 60. oraz 70., że bardziej się już nie da. Zarówno Hammondy, perkusja, jak i gitara tworzą tu zespół naczyń połączonych, chociaż całość jest w sporej części instrumentalna (słowa pojawiają się pod koniec). Musiały się też pojawić element folkowe jak wręcz oniryczny “Abulia and Akrasia” czy wyciszony “Ezmeralda Steels the Show”, ale bardziej zaskakuje obecność psychodelicznych fragmentów w rodzaju “Hypermisophoniac”, zmieniający tempo “Respect Commander” czy rozpędzone, rapowane “Ice Station Zebra”, jakich nie powstydziłby się sam Frank Zappa. Ale czy są jakieś rockowe numery? Taki jest dynamiczny “Over and Over and Over”, czyli popis solówek z wręcz chóralnym zaśpiewem w refrenie i tą dzikość, jakiej należało się spodziewać. Tak samo oparty na pędzącej perkusji rozkrzyczany “Everything You’ve Ever Lerned”.

Muszę przyznać, ze tym razem White chyba znalazł już swój własny język. Nie jest on taki, jakiego się spodziewałem, ale ta mieszanka elektroniczno-psychodeliczna pasuje do niego. I wreszcie jest to melodyjny zestaw piosenek, które potrafią zwrócić swoją uwagę. Zdarzają się pewne drobne kiksy, ale nie jest ich aż tak dużo jak poprzednio. Jestem w lekkim szoku.

7/10

Radosław Ostrowski

Jack White – Lazaretto

Jack_White_-_Lazaretto

Biały Jacek postanowił znowu o sobie przypomnieć po solowym debiucie, licząc na to, że dalej jest na niego hype. Po dwóch latach w 2014 roku rzucił kolejne swoje mięsko w postaci “Lazaretto”, które – znowu – sam wyprodukował. Pytanie, będzie więcej rocka, bluesa czy dalej brniemy w country, ścigając się z Dolly Parton oraz Willie Nelsonem?

Początek – tak jak poprzednik – to klawiszowe popisy w lekko bluesowym “Three Women” przypominający brzmienie z lat 70., gdzie znów instrumenty mają wiele do roboty. Świetne jest pobrudzony utwór tytułowy, gdzie wybija się melodia grana na basie oraz krótki popis… raperski Jacka, a sama melodia w połowie się wycisza, by powoli się nakręcić, na koniec serwując solo na skrzypcach. Niestety, następny w zestawie jest folkowy “Temporary Ground”, który wypada całkiem nieźle (głównie przez solówki fortepianu). Troszkę lepiej jest we wręcz naładowanym elektroniką oraz pianinem “Would You Fight for My Love?”, niepozbawione ostrego grania, a także w lekko psychodelicznym, instrumentalnym “High Ball Stepper”, którego nie powstydziło by się Led Zeppelin. Szybki “One More Drink” też wypada całkiem fajnie, tak jak kolejne pianistyczne cudadło w osobie “Alone in My Home”. A im dalej w las, tym robi się dziwniej I dalej panuje rozgardiasz: od folkowego pitolenia (“Entitlement”) przez mieszankę psychodeliczno-popowego “That Black Bat Licorice” aż do fragmentów rocka, z przewagą tego pierwszego. To ładnie brzmi, ale znowu nie tego się spodziewałem.

White jest w dobrej formie, brzmieniowo jest troszkę lepiej, ale to nie jest taki progres na jaki liczyłem. Po takim gościu jak frontman White Stripes liczę na więcej wywijania gitarami. Może to jest niesprawiedliwe ocenianie, ale taką sobie wyrobił reputację.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Jack White – Blunderbuss

Jack_White_Blunderbuss_cover

Ten album przesłuchałem w okolicach premiery, ale postanowiłem do niego powrócić po latach. Jack White był jednym z tych ludzi, którzy spowodowali, ze w XXI wieku rock nadal ma się dobrze i potrafi być świeży. Tak było, gdy działał jako duet The White Stripes. Ale w 2012 roku wydał swój pierwszy solowy album, którego fani oczekiwali jak nowej Ewangelii. Sam też wyprodukował “Blunderbuss” (garłacz) i jak to brzmi po latach?

Otwierające całość “Missing Pieces” wydaje się wzięte z lat 60., co mogą sugerować rozpoczynające utwór klawisze, coraz bardziej rozpędzająca gitara oraz sekcja rytmiczna. I wypada to całkiem nieźle, zwłaszcza finałowe popisy instrumentalne. Fani Stripesów odnajdą się w szybkim, garażowym “Sixteen Saltines” – to, co tygryski lubią bardzo. I nawet ten dziwacznie śpiewający White pasuje do tego zestawu. Odrobinę klimat się zmienia w “Freedon at 21”, gdzie nawet perkusja wydaje się troszkę przesterowana, gitarka się zapętla, a Jacuś… rapuje. Ale od tego momentu gitarę elektryczną zastępuje akustyczna, a klimat idzie w kierunku country. O ile jeszcze “Love Interrruption” jeszcze broni się duetem klawiszowo-klarnetowym, to dalej jest po prostu smęcenie wsparte na gitarze, steel guitar, smyczkach. Pojawiają się pewne fragment przebudzenia jak “Weep Themselves to Sleep” oraz bardziej pobrudzone “I’m Shakin’”, jednak to wszystko za mało. White próbuje eksperymentować, łapiąc kilka srok za ogon. Tylko, że to folkowo-country’owe pitolenie nie jest tym, czego oczekują fani White’a.

Trudno powiedzieć coś złego o grze muzyków, bo ci robią naprawdę zgrabną robotę. White też potrafi wokalem oraz gitarą namieszać, tylko że czuję się wpuszczony w maliny. Owszem, ma swoje momenty i potrafi nawet oczarować (umieszczone w wersji japońskiej “Love is Blindness”), jednak w ostatecznym rozrachunku “Blunderbass” to rozczarowanie. Chyba, ze jest się zapatrzonym w swojego idola fanem White’a, łykającym wszystko, co zrobi. Ta spluwa nie wypaliła.

6/10

 

Radosław Ostrowski

The Dead Weather – Dodge and Burn

Dodge__Burn

Z supergrupami jest tak, że spodziewamy się kolażu dorobku członków macierzystych formacji, które tą grupę tworzą i zazwyczaj jest to jednorazowa akcja. I tak by się wydawało, że z The Dead Weather będzie tak samo. Wydali dwie płyty w ciągu roku i zamilkli. Teraz po pięciu latach Alison Mosshart (wokalistka i gitarzystka The Kills), Dean Farista (gitarzysta i wokalista The Waxwings), Jack Lawrence (basista The Racounters) i Jack White (The White Sprites, obecnie solo) połączyli siły i wydali album nr 3, wyprodukowany przez White’a.

Początek jest obiecujący, bo singlowe „I Feel Love (Every Million Miles)” ma brudne riffy w stylu Jacka White’a, sekcja rytmiczna robi swoje, a bardzo męski wokal Mosshart  stanowi przebojowy kolaż oraz dużą dawkę energii (nawet w zwolnionej drugiej połowie). Echa lat 60. i 70. są mocno odczuwalne (chropowaty „Buzzkill(er)” czy staroświecko brzmiąca perkusja w zeppelinowskim „Let Me Through” z mroczną elektroniką), ale brzmią troszkę współcześnie. Czasami odezwie się elektronika (ponury „Three Dollar Hat” z wokalem White’a), pojawiają się nawet elementy reggae (perkusja oraz organy w psychodelicznym „Lose the Right”), jednak to są tylko małe ubarwiacze, zdominowane przez dynamiczne riffy Mosshart, mocną perkusję White’a (szybki początek kapitalnego „Open Up”, który przyspiesza) oraz klawiszami budzącymi grozę (niepokojący „Be Still”).

Całość jest bardzo równa i pokazuje, że White jest lepszy w takich projektach niż na solowych płytach, gdzie pitoli na akustycznej gitarze, grając folk i country. Supergrupa czerpie garściami z klasycznego rocka i jednocześnie wyrabia swój własny styl. Świetna płyta, która da ognia w chłodne, jesienne wieczory.

8/10

Radosław Ostrowski

The Great Gatby (Deluxe Edition)

the_great_gatsby

Kino lubi opowiadać historie, które już znamy. Tym razem Baz Luhrman podjął się własnej adaptacji „Wielkiego Gatsby’ego”. Filmu jeszcze nie widziałem, ale w ręce wpadł mi soundtrack, który wydawał mi się równie interesujący, co sam film.

Producentem wykonawczym (czyli takim nadzorującym) jest niejaki Jay-Z i zgodnie z poleceniem reżysera wcisnął w lata 20. i 30. muzykę jak najbardziej współczesną. Rozrzut wykonawców i stylistyk jest po prostu obłędny i każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Nie brakuje klasycznego orkiestrowych dźwięków („Young and Beautiful” Lany Del Rey z elektronicznie zmodyfikowaną perkusją), rockowej gitary („Love is Blindness” Jacka White’a, którego wokal zazwyczaj mnie drażni, ale nie tutaj), jazzu z epoki (Brian Ferry Orchestra – najpierw w stylowym coverze „Crazy in Love” Emeli Sande ze skreczami i w „Love is the Drug”, a potem jeszcze w samplach do niezłego „Bang Bang” will.i.ama oraz średnio udanego „A Little Party Never Killed Nobody (All We Got)” z mocno wkurzającymi elektronicznymi bajerami) rapu („No Church in the Wild” Jay-Z i Kanye Westa czy otwierający „100$ Bill” Jay-Z) czy elektroniki („Together” The xx). Można poczuć się lekko skonsternowanym, ale całość o dziwo trzyma poziom i to naprawdę wysoki.

Wydanie deluxe, które posiadam różni się kilkoma rzeczami. Po pierwsze zawiera dodane dialogi, co samo w sobie może wydawać się zbędne. Dwa jedna dodana piosenka, czyli pojawiająca się w zwiastunie „No Church in the Wild”. Po trzecie dwa utwory w innych jeszcze wersjach (elektroniczna wersja „Over the Love” Florence + The Machine z SBTRKT oraz „Young and Beautiful” Lany Del Rey w wersji symfonicznej), które może i wydają się zbędne, ale dla mnie brzmią równie ciekawie jak oryginały. Po czwarte jest jedna kompozycja Craiga Armstronga – kompozytora współpracującego z reżyserem od początku. Utwór ten z bardzo lirycznym solo na skrzypcach („Gatsby Believed In the Green Light”) prezentuje się naprawdę dobrze.

Ogólnie podsumowując, jest to bardzo ciekawa kompilacja. Nie wiem jak się ona sprawdza w filmie, ale na płycie słucha się tego wręcz wybornie. Owszem zdarzają się słabsze momenty (dosłownie 2), ale mimo tego „Wielki Gatsby” trzyma fason, co w przypadku kompilacji nie jest łatwe.

8/10

Radosław Ostrowski