Doppelgänger. Sobowtór

Dla każdego młodego reżysera jego drugi film fabularny to prawdziwy test, co ma pokazać z kim mamy do czynienia. Oraz udowodnienie, że sukces debiutu nie był tylko jednorazowym strzałem czy kwestią szczęścia, co podnosi o wiele wyżej oczekiwania. Po „25 latach niewinności” reżyser Jan Holoubek i scenarzysta Andrzej Gołda znowu połączyli siły, by opowiedzieć historię szpiegowską w czasach PRL-u. Czy tym razem też odniosło się sukces?

Wszystko zaczyna się w 1977 w Stuttgardzie, gdzie trafia niejaki Hans Steiner (Jakub Gierszał). Jak się okazuje młody mężczyzna z Polski został pozostawiony w kraju przez matkę Niemkę tuż po zakończeniu II wojny światowej. I dopiero teraz udało mu się znaleźć biologiczną matkę oraz szansę na pojednanie. Poznaje wujka Helmuta (Joachim Raaf) i zaczyna pracę jako urzędnik w Stuttgardzie. Drugim bohaterem jest Jan Bitner (Tomasz Schuchardt) – pracownik stoczni, któremu właśnie zmarła matka. Poza tym ma żonę, dwójkę dzieci i nie jest zaangażowany w żadną działalność polityczno-opozycyjną. Ale przypadkowo odnajduje teczkę z dokumentami, z których wynika, iż… był adoptowany. Próbując odnaleźć swoją biologiczną matkę znajduje się na celowniku bezpieki i trafia na masę przeszkód.

Sam tytuł już wiele zdradza, sugerując jaki będzie łącznik naszych bohaterów. Bo co oznacza to niemieckie słowo „doppelgänger”? Najczęściej to sobowtór albo, jak podaje Wikipedia, „czarny charakter, mający zdolność do pojawienia się w dwóch miejscach jednocześnie”, ale w wielu wierzeniach jest to zły brat bliźniak. Takie postacie w (pop)kulturze pojawiały się zarówno w powieści Fiodora Dostojewskiego, literaturze SF czy choćby w kultowym „Miasteczku Twin Peaks” Davida Lyncha. Holoubek z Gołdą wykorzystują ten motyw do konwencji szpiegowskiego thrillera, gdzie skradzioną tożsamość wykorzystuje się do budowania „legendy”. Obaj bohaterowie niejako żyją nieswoim życiem, co staje się powodem obsesji i poczucia bycia pozbawionym niejako własnej woli, siły sprawczej.

Przez sporą część czasu twórcy zgrabnie lawirują niedopowiedzeniami, przekazując bardzo oszczędnie kolejne informacje oraz szczegóły. I to się ogląda z dużym zainteresowaniem, ALE kiedy zostaje wszystko wyłożone na stół, emocje biorą sobie wolne. Zaś kolejne wydarzenia wydają się zarówno prowadzone mechanicznie oraz przewidywalnie. Do tego kompletnie więcej czasu skupiamy się na wątku szpiegowskiej działalności Steinera niż walce o odkrycie przeszłości przez Jana. O dziwo, to ten drugi wątek jest o wiele ciekawszy, jednak prowadzony jest w bardziej rwany i skokowy sposób. I to mnie strasznie boli, tak samo jak nieprzekonująca (dla mnie) pewna przemiana oraz próba buntu szpiega.

Trudno jednak nie być zachwycony technikaliami. Po pierwsze i najważniejsze: WYRAŹNE, dobrze udźwiękowione dialogi, co jest bardzo rzadkie. Ale największą robotę w budowaniu klimatu pomagają fantastyczna scenografia oraz zdjęcia. Holoubek stał się specjalistą od tworzenia dzieł osadzonych w przyszłości i to nadal działa. Przywiązanie do szczegółów, rekwizytów czy kostiumów jest ogromne, zaś wiele „płynących” ujęć oraz oświetlenie bardzo przypominało produkcje z lat 70. czy produkcje takie jak „Monachium” lub „Szpieg”. Tutaj absolutnie nie ma żadnego wstydu.

Tak samo świetnie wypadają aktorzy, którzy kolejni raz potwierdzają klasę. Świetny jest Jakub Gierszał jako Steiner, czyli szpiega ciągle tłumiącego swoje emocje. Widać, że coś się w tej głowie gotuje i zbiera, ale cały czas musi się pilnować. W tych rzadkich momentach otwarcia się błyszczy najmocniej. Jednak dla mnie o wiele ciekawszy jest Tomasz Schuchardt jako Bitner, który próbuje oświetlić mgłę tajemnicy wokół swojej przeszłości. Kolejne odbijanie się od ściany, poczucie bezsilności oraz jak odbija się to na jego rodzinie o wiele bardziej mnie ciekawiło niż dylematy młodego szpiega. Tym większa szkoda, że ten wątek nie jest bardziej wyeksploatowany i pogłębiony. Ogromna szkoda. Równie świetny jest drugi plan, gdzie najbardziej wybija się czarująca Emily Kusche (kuzynka Inga), tajemnicza Katarzyna Herman (oficer prowadząca) i wyciszony Andrzej Seweryn (Roman Wieczorek).

Więc jak podsumować „Sobowtóra”? Świetny technicznie i aktorsko film, który jest bardzo interesujący wizualnie oraz klimatem epoki. Niemniej nie mogę pozbyć się wrażenia, że twórców przerosły ambicje tego dzieła, przez co nie angażuje tak bardzo jak mógł. Nadal jednak kibicuję Holoubkowi i mam nadzieję, że kolejny film będzie po prostu lepszy.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Wielka woda

Netflix i polskie seriale to zazwyczaj chybiona mieszanka, choć to wynika z niewielkiego doświadczenia oraz docierania się obydwu stron. Niemniej coś się chyba zaczyna kiełkować, co pokazał drugi sezon „Rojsta”, dobrze odebrany „Sexify” (jeszcze nie widziałem) oraz temat obecnego tekstu. „Wielka woda” to kolejny serial reżysera Jana Holoubka i scenarzysty Kaspra Bajona, tylko tym razem skupia się na powodzi 1997 roku.

Akcja skupia się na Wrocławiu roku pamiętnego, kiedy Odra zalała miasto. Ale cofamy się parę tygodni do momentu, gdy trafia faksem notatka hydrolog Jaśminy Tremer (Agnieszka Żulewska). Poziom wody w Odrze rośnie w szybkim tempie. Władze miasta z inicjatywy zastępcy wojewody Jakuba Marczaka (Tomasz Schuchardt) ściągają kobietę w charakterze konsultanta, by nie dopuścić/zminimalizować straty. Jednym ze sposobów ma być wysadzenie wału przeciwpowodziowego wokół wsi Kęty. Mieszkańcy pod wodzą Andrzeja Rębacza (Ireneusz Czop) nie chcą się na to zgodzić, nie mówić już o przeniesieniu się do mieszkań zastępczych. Katastrofa wisi w powietrzu.

Sześcioodcinkowa historia rozbija się na parę mniejszych, by stworzyć mozaikę postaci, zdarzeń oraz realiów roku ‘97. Pokazania czasów, gdzie jeszcze nie wykorzeniła się mentalność PRL-u i nie do końca ufa się władzom. Te z kolei nie są do końca przygotowane na całą sytuację, zakładając optymistyczne scenariusze, nie posiadając aktualnych map i brakuje poczucia kto za co odpowiada. Biurokracja, burdel kompetencyjny oraz przepychanki polityczne były dla mnie jednymi z najciekawszych scen. Zderzenie człowieka z urzędniczą machiną, gdzie musi dojść do nieuniknionego błędu. Nieufność wobec władzy miesza się tutaj z oddolnymi inicjatywami, jednoczącymi ludzi.

Jednocześnie wszystko jest pokazane w skali mikro, z masą postaci na drugim i trzecim planie jak sprzedawczyni lokalnego sklepu, dr Góra, dziennikarka telewizyjna, diler narkotykowy. To pomaga zbudować koloryt i pokazać różne perspektywy, ALE jednocześnie można odnieść poczucie pewnego przesytu. Bo jak się odkryje ile postaci jest ze sobą powiązanych (głównie wokół naszej pani hydrolog), głowa może rozboleć, zaś wiele wątków bywa przeciągniętych (matka Tremer nie chcąca opuścić domu czy poszukiwania córki Marczaka przez ojca).

Niemniej muszę przyznać, że serial wciąga i trzyma w napięciu. Duża w tym zasługa realizacji, miejscami niemal dokumentalnej w formie, a jednocześnie imponującej skalą. Czuć, że był pieniądz. Imponuje scenografia oraz kostiumy, suspens potęguje ambientowa muzyka, nie brakuje też nawet świetnych scen zbiorowych. Próba wykurzenia mieszkańców wsi spod wału przeciwpowodziowego czy ostatnie odcinki z zalanym miastem wyglądają niesamowicie. Co jest imponujące zważywszy, że kino katastroficzne (a do tego gatunku „Wielka woda” wpisuje się) nie jest w Polsce realizowane zbyt często. Jedyny poważny zgrzyt wywołuje we mnie zakończenie, które sprawia wrażenie urwanego i nagłego, co mnie zaskoczyło in minus.

Wszystko to jednak jest fantastycznie zagrane, skupiając się na trzech postaciach: Tremer, Marczaka i Rębacza. Agnieszka Żulewska jest świetna jako zdeterminowana, trzymająca się faktów kobieta z dużym bagażem w tle. Wielu może zirytować ta postać, bo kolejna silna postać kobieta (konserwatywni faceci już dostają piany z ust), ale nie jest przejaskrawioną, przegiętą, antypatyczną, nieomylną wyrocznią. Kolejny raz błyszczy Ireneusz Czop, będący mimowolnym liderem mieszkańców wsi. Prosty facet postawiony w niezwykłej sytuacji, ale pozostaje ludzki (scena przeprawy po ciało ojca za pomocą łódki) i jego racje są zrozumiałe. Dla mnie całość skradł rewelacyjny Tomasz Schuchardt i nie tylko dlatego, że coraz bardziej wygląda jak Ron Swanson z „Parks and Recreation”. Marczak jest ambitnym urzędnikiem, który poważnie podchodzi do tematu, zaś w ostatnich odcinkach gra oczami tak, że w nich widać wszystko. Jego losem przejąłem się najbardziej. Na drugim planie nie brakuje znanych twarzy (m.in. Mirosław Kropielnicki, Leszek Lichota, Piotr Trojan, Łukasz Lewandowski, Anna Dymna czy – po raz ostatni na ekranie – Jerzy Trela), którzy wyciskają wiele i zapadają w pamięć.

Wielu porównywało serial Holoubka do „Czarnobyla”, co jest zrozumiałe. Obydwa tytuły pokazują wielką katastrofę z każdej perspektywy, imponują skalą i zderzają bezsilność władzy z walką ludzi wobec tragedii. Ale produkcja HBO była też aktem oskarżenia wobec skorumpowanego systemu opartego na kłamstwie, zaś „Wielka woda” nie ma aż takich ambicji. Nadal jednak pozostaje wartym polecenia tytułem jakiego na naszym podwórku nie było. Nie brakuje wad, ale zalet ma o wiele więcej.

8/10

Radosław Ostrowski

Apokawixa

Horror? O zombie? W Polsce? Ni chuja. – tak musiała zareagować większość producentów na ten pomysł. Ale egzekutywa z TVN postanowiła zaryzykować i dać zielone światło dla nowego filmu Xaverego Żuławskiego. Bo czemu by nie zrobić horroru o zombie zmieszanego z komedią o nastolatkach z wielką imprezą w tle? I powstała „Apokawixa”, czyli najlepszy polski horror ostatnich lat. A nawet najlepszy polski horror w ogóle.

apokawixa1

Głównym bohaterem jest Kamil – syn bardzo bogatego przedsiębiorcy, który zajmuje się… robieniem kupy forsy i zrzucaniem toksycznych substancji do morza. Przynajmniej jeden z jego zaufanych ludzi to robi. Wszystko się dzieje podczas pandemii, gdzie wielu z nas było poddanych kwarantannie. I to zwłaszcza wśród nastolatków jest frustrujące, dlatego nasz bohater planuje w ostatni dzień matury zrobić wiksę. Bo ile można siedzieć w domu na dupie, a kontakt z kumplami jest tylko online? Cała zabawa będzie w pałacyku nad morzem, bo… czemu nie. No co może pójść nie tak? Trefne piguły zakoszone dilerom z Warszawy, sinice nad morzem, szef klubu nocnego pozbawiony klienteli, strażnik miejski i jego córka (fanka motorcrossa), harcerki, DJ-e. Co może pójść nie tak? Wskutek pewnych zbiegów okoliczności zaczynają panoszyć się zombie. Nie będę oryginalny, jeśli powiem, że nie wszyscy dotrwają końca tej balangi.

apokawixa2

Teoretycznie wydaje się łatwe zrobienie tego filmu. Nie potrzebujemy dużych nakładów, w głównych rolach są mało opatrzone twarze, dodać troszkę humoru, polać posoką i jedziemy. Prawda? Z takim założeniem daleko nie zajedziecie, bo wszystko musi wygląda względnie realistycznie. Jak opisać sposób mówienia młodych, bez popadania w sztuczność? Jak zbudować napięcie? Jak zbalansować humor? Jak sprawić, by wszystkie dialogi brzmiały wyraźnie? Jak zrobić film, bez nie wyglądał tanio? Nadal uważacie, że to wszystko jest łatwe do zrobienia? Jakimś cudem Żuławski omija te potencjalne pułapki.

apokawixa3

„Apokawixa” tak naprawdę to dwa filmy w jednym. Pierwsza część to pójście w stronę klimatów młodzieżowych komedii imprezowych a’la „Projekt X”. Czyli powoli poznajemy bohaterów i widzimy przygotowania do wiksy. Alkohol, dragi, towarzystwo. Paczka postaci jest może oryginalna oraz bardzo znajoma (imprezowicz, surfer, nerd, emo, ładniejsza Greta Thunberg, „dupiara” – w sensie zarabia robiąc nagie filmiki w Internecie), zarysowana też jest raczej bez dużej głębi. Ale to przecież nie jest dramat psychologiczny, tylko film o wiele lżejszym kalibru i tu to wystarczy. Krótkie retrospekcje działają odświeżająco, tak jak rozmowy video przez telefon (a w tle są pokazane wieżowce, by nie wyglądało rutynowo). Dialogi to taka nowomowa, mieszająca slang, znajome powiedzonka i cytaty, a jest parę małych perełek (rapowany „Pan Tadeusz” – cudo!!!).

apokawixa4

Druga połowa to zogniskowanie całej sytuacji, choć pewne rzeczy zostały zasygnalizowane. Czyli pojawienie się zombie na imprezie i eskalacja. Kolejne żywe trupy oraz zderzenie młodych, niedoświadczonych ludzi z coraz większym chaosem. Nie mają doświadczenia, choć szybko łączą kropki i odkrywają skąd się to wzięło oraz jak rozwiązać problem. Być może dlatego albo widzimy jak żywe trupy zarażają kolejnych ludzi, albo jaki zostawiają chaos. Samej walki z nimi jest wręcz za mało – aż się prosi o konfrontację, lejące się flaki oraz sianie totalnego rozpierdolu. To wywołało we mnie pewien niedosyt – czyżbym był żądnym krwi psychopatą? Efekty specjalne są zrobione przyzwoicie (charakteryzacja), muzyka też się sprawdza. Technicznie trudno się przyczepić.

apokawixa5

Aktorsko też wypada to zaskakująco dobrze, co w przypadku niemal nieznanych twarzy jest jeszcze bardziej imponujące. Nie byłoby czasu na wymienienie wszystkich (m.in. Mikołaj Kubacki, Waleria Gorobets i Natalia Pitry), ale nikt tu nie nawala, każdy ma swoje pięć minut i nie ma żadnej złej roli. Z kolei na drugim planie pojawia się parę znajomych twarzy, którzy kradną sceny jak Matylda Damięcka (dilerka Robsolnica), Cezary Pazura (strażnik miejski Wacek) czy Tomasz Kot (ojciec Kamila). Dla mnie jednak film kradnie Sebastian Fabijański. Jego „Blitz” to postać z innego świata, jakby próbował być cosplayerem Toma Hardy’ego jako Mad Maxa. Niski, mocno zachrypiały głos tylko potęguje „obcość” tego delikwenta, pozornie oderwanego od rzeczywistości. A jednocześnie dziwnie pasuje do tego świata.

„Apokawixa” wzięła mnie kompletnie z zaskoczenia pokazując, że w kwestii kina gatunkowego robi się coraz ciekawiej. Wariackie kino, które mogłoby zaszaleć jeszcze bardziej, ale nie zapomina o przesłaniu (dbajcie o ziemię i kumpli). Robi to jednak na tyle nienachalnie, że nie gryzie się z całością. I mam nadzieję, że pojawi się sequel, który przebije ten film.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Rojst ’97

Wydawało się, że już nie wrócimy do małego miasteczka gdzieś na Śląsku. Tutaj dwóch dziennikarzy prowadziło na własną rękę śledztwo w sprawie zabójstwa działacza partyjnego. Prawda została odkryta, lecz nie mogła zostać wypowiedziana na głos. To był rok 1984, czyli jeszcze system się mocno trzymał, choć na chwiejnych nogach. Teraz mija 13 lat i miasteczko zostało zalane podczas powodzi stulecia. Miejscowość rozwinęła się i wszystkim żyje się lepiej, w końcu jest demokracja, nie? Ale pojawia się kolejna paskudna sprawa – pękł wał przeciwpowodziowy, zalewając całe miasto. W okolicznym lesie wypłynęły kości sprzed kilkudziesięciu lat, a także ciało 12-letniego chłopaka – Daniela Gwitta. Wszystko wskazuje na utonięcie, jednak prowadzący sprawę sierżant Anna Jass (wysłana z Warszawy) oraz starszy sierżant Adam Mika zaczynają mieć poważne wątpliwości.

W tym samym czasie do miasteczka wraca dziennikarz Piotr Zarzycki razem z żoną oraz 13-letnią córką. Mężczyzna został nowy redaktorem naczelnym „Kuriera Wieczornego”, który został wykupiony przez niemieckiego inwestora. Problem w tym, że przyszłość gazety z powodu niskiej sprzedaży wisi na włosku. Chcąc podnieść nakład poleca napisanie artykułu na temat grobów w lesie, a także spotyka się z reklamodawcą, niejakim Kielakiem. Biznesmen prosi dziennikarza o pomoc w sprawie porwania jego syna dla okupu w zamian za dodatkową kasę. Jednak Zarzycki ma jeszcze jeden powód, by wrócić tutaj.

„Rojst” powrócił z drugim sezonem, dzięki Netflixowi, który wykupił produkcje zrealizowane przez Showmaxa. Reżyser Jan Holoubek razem ze współscenarzystą Kasprem Bajonem wracają do konwencji kryminału zmieszanego z dramatem obyczajowym. Ale w przeciwieństwie do pierwszej serii, jest tutaj zachowany lepszy balans, zaś dwie sprawy mają w pełni satysfakcjonujące rozwiązanie. I twórcy tutaj dobitnie pokazują, że mimo zmiany ustroju politycznego orz ekonomicznego, tak naprawdę nie zmieniło się zbyt wiele. „Jednych skurwysynów na górze zastąpili inni, ot cała transformacja” – jak podsumowuje poprzedni naczelny „Kuriera”. Niby jest bardziej bogato, kolorowe telewizory stają się normą, w redakcji zamiast maszyn do pisania są komputery i Internet, rozwija się budownictwo, kolorowa prasa i teraz nikt nie musi szeptać zamiast rozmawiać. Problem w tym, że ta zmiana to tak naprawdę tylko kosmetyka, inne ciuszki, ale w środku tego organizmu jest ten sam smród zbudowany na układach, korupcji, tajemnicy i kłamstwie.

Stąd też w dialogach wiele odniesień do wydarzeń z poprzedniej serii oraz masa znajomych miejsc. Jednak tajemnic do rozwiązania oraz zagadek jest więcej. Tak wiele, że czasami można od tego zgęszczenia pogubić się. Dlaczego? Wiele wątków pobocznych zostaje tylko zaznaczonych, by potem nie wrócić (kwestia odzyskania czytelników „Kuriera”, interwencja w domu Cyganów), a inne wracają po dłuższej przerwie (zaginięcie młodego Kielaka), co może zaskoczyć paroma zbiegami okoliczności. Jednych przekonają, innym wydadzą się naciągane. Ja w obydwa dochodzenia wsiąkłem, głównie dzięki bardziej zwartej narracji oraz świetnie prowadzonemu napięciu do samego końca. A to mi się rzadko zdarza w przypadku seriali kryminalnych.

Nadal najmocniejszym punktem „Rojsta” jest odtworzenie realiów epoki. Scenografia, rekwizyty i kostiumy znakomicie przypominają lata 90. – szare, bure, pozornie tylko lepsze. Klimat jeszcze potęguje osadzenie historii podczas powodzi, gdzie wiele budynków zostało zalanych. Ulice pełne brudu, wyrzucanych mebli i popowodziowego błota tylko pomagają wejść w to nowe bagienko. Muzyka też robi swoje, gdzie w tle mamy hip-hopowe kawałki Liroya i Kalibra 44, ale najbardziej zaskoczyło mnie jedno. W scenach w hotelu, gdzie na dole jest bar towarzyszy muzyka z lat 80. i to był dla mnie pewien problem. Równie świetnie zrobione są sceny retrospekcji z życia Wanycza, gdzie poznajemy prawdę wokół znajdującego się w lesie obozu dla Niemców. To, co tylko wspomniano w pierwszej serii, nabiera konkretnego kształtu i pokazuje bezwzględność czasów, gdzie bezwzględność Niemców zastąpiła bezwzględność Sowietów oraz prawo zwycięzcy (zwane też prawem silniejszego). Od warstwy wizualnej – zdominowanej przez żółć i czerń – po scenografię oraz aktorstwo (głównie Krzysztofa Oleksyna i znanej z „Dark” Giny Steibitz).

Także aktorsko jest przynajmniej o klasę wyżej niż poprzednio. Grający główne role w pierwszej serii Andrzej Seweryn (Wanycz) i Dawid Ogrodnik (Zarzycki) tutaj zostają zepchnięci na dalszy plan. Nadal jednak mają wiele do roboty, zwłaszcza Ogrodnik, który nie zmienił się aż tak bardzo. To nadal dziennikarz-idealista, zbyt mocno oddany pracy i łatwo dający się podejść. Jednak bardzo zaskoczyła mnie jego relacja z żoną (ucharakteryzowana i o wiele lepsza Zofia Wichłacz), naznaczona nieznaną tajemnicą z przeszłości kobiety. Starzy znajomi nadal trzymają fason jak Ireneusz Czop, Michał Kaleta, Dominik Bąk czy Piotr Fronczewski. Jednak to nowe postacie rozdają karty tutaj i jestem pod wielkim wrażeniem. Zarówno Magdalena Różczka (sierżant Jass), jak i Łukasz Simlat (sierżant Mika) przechodzą tutaj samych siebie. One jest twarda, zdeterminowana i nie odpuszcza w wyjaśnieniu sprawy, co wynika z pewnego bardzo poważnego błędu z przeszłości. Bliżej ją poznajemy podczas krótkich rozmów z ojcem, zaś fascynacja astrologią czy tarotem wyróżnia ją z tłumu innych policjantek. Mika to z kolei inny egzemplarz – jąkała, troszkę starszy, zmęczony. Początkowo może budzić śmiech, ale to tylko powłoka, skrywająca bardzo inteligentnego śledczego, który jest wplątany w sieć układów i nie zawsze działa dobrze. Niemniej pod koniec serii pokazuje drzemiącą w sobie jasną stronę Mocy, znakomicie uzupełniając się z Jass.

Pozostali aktorzy też wypadają tutaj dobrze: od Łukasza Lewandowskiego (ojciec Gwitta – świadek Jehowy) przez Mirosława Kropielnickiego (Kielak) i Michała Pawlika (gliniarz Dzidzia z fryzurą prawie na czeskiego piłkarza) po śliskiego Marcina Bosaka (Jacek Dobrowolski, szef osiedla Oaza). Nawet drobne role są zagrane bardzo wyraziste, co w przypadku polskich produkcji jest rzadkością, a nie chcę wymieniać wszystkich. Inaczej zmieniłoby się to w nieskończoną wyliczankę.

Drugi sezon „Rojsta” przebija poprzednika w każdym aspekcie, mając o wiele lepszą historię do opowiedzenia. Brudny klimat, świetne aktorstwo oraz pierwszorzędna realizacja sprawiają, że mogę „Rojst ‘97” nazwać najlepszym polskim serialem zrobionym dla Netflixa. Czy będzie trzecia seria? Wszak twórcy pozostawili furtkę do tego.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Rojst – seria 1

Początek lat 80., małe miasteczko gdzieś w środku PRL-u. Życie płynie tutaj powoli, spokojnie, pod banderą jedynej, słusznej partii. Tam wszyscy się znają i jakoś to w miarę spokojnie wszystko działa. Aż do czasu, kiedy nocą w lesie zostają znalezione zwłoki, sztuk dwie. Pierwsza ofiara to nikt, kurewka taka, jaką można sobie znaleźć w tutejszym hotelu, ale towarzysz Grochowiak – to już zupełnie inny kaliber. Towarzysz zajmował się sprawami sportowymi i był bardzo szanowaną personą. Ale sprawa wyjaśnia się dość szybko: zabił konkubent prostytutki, narzędzia nie ma.

Dla dziennikarza Witolda Wanycza to kolejna notatka, zwłaszcza że już wkrótce wyjeżdża stąd. Ale przybywa tutaj nowy narybek gazety – Piotr Zarzycki z Krakowa. I chłopak próbuje na własną rękę wybadać sprawę, bo coś w niej jest nie tak. Wanycz próbuje go upilnować, ale sam pakuje się w inną sprawę. Odkrywa, że w czasie, gdy zamordowano lokalnego watażkę, dwoje nastolatków skoczyło z dachu bloku. Śledztwo wyciszono, bo ojcem jednej z ofiar był skazany wcześniej opozycjonista. Czy te dwie sprawy łączą się ze sobą, czy to zwykły zbieg okoliczności?

rojst1

Polskie seriale kryminalne akurat wychodziły nam co najmniej nieźle, a osadzenie w realiach PRL-u też stało się nowym trendem na naszym podwórku („Bogowie”, „Sztuka kochania”, „Jestem mordercą”). Dlatego czekałem na „Rojst”, mimo że za realizację odpowiada debiutujący na stanowisku reżysera operator Jan Holoubek. Punkt wyjścia obiecuje wiele, a dwa dochodzenia potrafią zaangażować. Ale bardziej niż odpowiedź na pytanie „kto zabił?”, reżysera interesuje zbudowanie aury tajemnicy oraz bardzo dokładne odtworzenie realiów epoki. Muszę przyznać, że wygląda to znakomicie wizualnie. Scenografia (od tapet i wyglądów mieszkań po budynki, siedzibę redakcji, szkolną dyskotekę czy sam hotel – zwłaszcza bar wieczorem) jest bardzo szczegółowa, a wykorzystane w tle fragmenty serwisów informacyjnych (radio), jak i piosenek budzi ogromny podziw – nawet szyld Społem czy Pewexu cieszy oko. Duch czasów jest wręcz namacalny, chociaż został przefiltrowany przez współczesną perspektywę (niczym w „Córkach dancingu”), co nie znaczy, że nie pokazano szarości, brudu oraz mroku, co widać choćby w domku rzeźnika czy szarych blokach. Tak samo praca kamery (m.in. wizja lokalna) oraz gra oświetleniem (scena kolacji u Zarzyckich) czy płynny montaż między retrospekcjami (sceny z dwojgiem samobójców).

rojst2

Jednak sama historia troszkę cierpi. O ile początkowo aura tajemnicy potrafi wessać, zwłaszcza gdy widzimy skrywający tajemnicę las, to dalej dwutorowość narracji zaczyna być pewnym balastem. Liczyłem na większą relację miedzy Wanyczem a Zarzyckim, która mogłaby pójść w kierunku mentor-adept, jednak wspólnych scen jest stanowczo za mało. A kiedy do nich dochodzi, wtedy zaczyna iskrzyć. Tak samo niektóre postacie i wątki nagle się urywają, znikają (postać kierownika hotelu, będącego troszkę szarą eminencją tego miasta czy prostytutki Nadji, która zostaje pobita – kto i dlaczego, nie pytajcie, bo odpowiedzi nie ma), by nagle wrócić od tak. Podobnie rozwiązanie obydwu śledztw nie dostarcza w żadnym wypadku satysfakcji – zwłaszcza główny wątek jest bardzo przewidywalny (zwłaszcza motyw i sprawca), a drugi nie daje odpowiedzi dlaczego (inaczej, rozumiem pobudki kierujące dziewczyną, ale dlaczego chłopak postanowił dołączyć do niej). W ostatnim odcinku cały klimat trafia szlag, zaś niektóre zachowania postaci (wręcz pójście pod ostrzał) zaprzeczają logice, zaś twórcy dają zbyt wiele dopowiedzeń (las przestaje być tajemniczy, motywacja Wanycza też staje się jasna). Także dialogi miejscami potrafią zaboleć (wątek ciężarnej żony Zarzyckiego – samej w mieście i ich rozmowy), można też było dodać więcej nowomowy z epoki, a nie tylko wrzucać bluzgi.

rojst3

Sytuację próbują ratować aktorzy, wyciągając z materiału prawdziwe mięcho. Przewodzi tutaj absolutnie kapitalny Andrzej Seweryn, niby wcielając się w znajomy szablon cynicznego, zgorzkniałego, zmęczonego życiem samotnika. Jednak pod tą maską kryje się człowiek zdeterminowany i uparty, przypominający troszkę swojego młodszego kolegę (świetny Dawid Ogrodnik) – idealistę, dla którego prawda jest wartością najważniejszą, bez względu na cenę. Szkoda tylko, że wspólnych scen mają tak niewiele, bo to byłby fantastyczny duet. Drugi plan jest tutaj przebogaty i pełen wyrazistych ról: od enigmatycznego Piotra Fronczewskiego (kierownik), surowego Ireneusza Czopa (prokurator) przez niezłych młodych aktorów (Nel Kaczmarek i Jan Cięciara), przekonującą Magdalenę Walach (pani Grochowiak) aż po demonicznego Jacka Belera (gliniarz Kulik) oraz groźnie wyglądającego Marka Dyjaka (rzeźnik).

„Rojst” obiecywał naprawdę wiele i część z tych założeń zrealizował. Szkoda tylko, że tuż przed linią mety potknęli się o własne nogi. Niemniej pozostaje nadzieja, że powstanie ciąg dalszy (ostatni kadr), twórcy poprawią błędy i podszlifują swoje dzieło, by błysnęło pełnym blaskiem.

6,5/10

Radosław Ostrowski