Pismak

Pismak – pejoratywne określenie na dziennikarza. Taki też tytuł dostał nakręcony w 1984 roku film Wojciecha Jerzego Hasa, oparty na powieści Władysława Terleckiego, który także napisał scenariusz. I jest to niby kolejny dramat psychologiczny, który – jak poprzednia „Nieciekawa historia” – jest bardzo kameralny oraz stonowany. Ale jednocześnie mamy pewne odloty ku oniryzmowi.

Akcja toczy się w czasie I wojny światowej i skupia się wokół tytułowego dziennikarza Rafała (Wojciech Wysocki). Mężczyzna wydaje satyryczne pismo „Djabeł”, w którym – jako Belzebub – pisał antyklerykalne i antysystemowe poglądy. I za te treści zostaje aresztowany przez władze. Trafia do sporej celi zwanej „salonem”, gdzie przebywają znany kasiarz (Zdzisław Wardejn) oraz były mnich Sykstus (Jan Peszek). Mężczyzna planuje wykorzystać sytuację jako tło do napisania swojej pierwszej powieści.

I w zasadzie to tyle w kwestii fabuły, która skupia się na naszym dziennikarzu w zamknięciu. „Pismak” z jednej strony jest mocno zamknięty w niemal jednym miejscu (więzienie – aczkolwiek cela jest duża), ale z drugiej zaciera się granica między wizjami a rzeczywistością. Z więziennej celi nagle trafiamy do pociągu, gdzie jest ze swoją partnerką oraz pisarzem. Albo jesteśmy w ogrodzie. Reżyser próbuje tutaj wejść w umysł człowieka, który zarówno ma wielkie ambicje, próbuje nadać sens swojemu życiu i – być może – ma coś więcej do ukrycia niż tylko wydawanie nieprzyzwoitej prasy. Jeszcze jest tu kwestia winy i kary, ciągle namacalne poczucie izolacji oraz ciągła dezorientacja. Niby wszystko tu wygląda jak trzeba w warstwie technicznej – od bardzo stonowanych zdjęć, niepokojącej muzyki po dobrą scenografię i rekwizyty – jednak problemem jest tu reżyseria. Pozornie wydaje się być w porządku, a wyrazisty styl Hasa jest łatwy do rozpoznania. A jednak film nie był w stanie mnie porwać i wciągnąć całkowicie. Nie byłem w stanie całkowicie się zaangażować, jakby brakowało jakieś mocniejszego haka. Poza niektórymi liniami dialogu i mętnym zakończeniem, nie zostanie w mojej głowie zbyt wiele.

Wiele tutaj ratuje obsada. Choć grający główną rolę Wojciech Wysocki wypada całkiem nieźle, to film dla mnie kradli fantastyczny i energiczny Zdzisław Wardejn (kasiarz Szpicbródka) oraz bardzo powściągliwy Jan Peszek (Sykstus) w roli współtowarzyszy celi. Pierwszy jest bardzo elegancki, pełen pasji, mający układy i znajomości, drugi jest bardzo skryty i wycofany, ewidentnie coś go dusi oraz skrywa. W ogóle drugi plan tutaj jest bardzo wyrazisty, nawet jeśli postacie pojawiają się na krótko jak sędzia śledczy (Gustaw Holoubek) czy lekarz (Janusz Michałowski).

Muszę przyznać, że „Pismak” niezbyt dobrze zniósł próbę czasu. Bywa czasami zbyt enigmatyczny i mętny, przez co ciężko się w tym zanurzyć. Nawet interesujące kwestie ingerencji cenzury czy symbolicznej warstwy nie do końca wybrzmiewa. Sytuację ratują techniczna warstwa oraz wyraziste aktorstwo.

6/10

Radosław Ostrowski

Dziadku, wiejemy!

Od kilku lat przybywa w naszym kinie produkcji dla młodszego widza. Jakościowo jest spory rozstrzał, ale takie bogactwo zwyczajnie cieszy. Teraz do grona produkcji aspiruje „Dziadku, wiejemy!”, czyli dzieło napisane przez debiutanta Emila Płoszajskiego, zaś nakręcone przez reżyserkę nie mającej styczności z tym gatunkiem. Co tym razem przygotowała Olga Chajdas?

Cała historia skupia się wokół dziadka Jeremiego (Jan Peszek). Mężczyzna ma dość trudne relacje z rodziną, przebywa w domu spokojnej starości i… ma bardzo bujną wyobraźnię. Do tego stopnia, że zdarza mu się robić dziwne rzeczy typu wchodzenie na drzewo. Przez co rozpatrywane jest wysłanie starszego pana do szpitala psychiatrycznego. Jedynie wnuczka Jagoda (debiutująca Anna Nowak) potrafi zbudować więź z dziadkiem, zaś on sam nie chce zamieszkać ze swoją rodziną. Więc wnuczka postanawia „porwać” dziadka i ruszyć w poszukiwaniu swojego statku „Światło morza”. A za nimi jest jeszcze… smok (nie, to nie jest polska wersja Szczerbatka z „Jak wytresować smoka”; tak, wygląda lepiej niż jego odpowiednik z „Wiedźmina”).

Na papierze jest wszystko, co powinno uczynić ten film ciekawym oraz wciągającym. Obietnica wielkiej przygody, surrealistyczne wstawki z animowanym smokiem (ładnie wyglądającym, bo… ręcznie rysowanym w 2D), odkrywanie rodzinnej tajemnicy, podróż i możliwe pojednanie z rodziną. Do tego twórcy bawią się formą, gdzie pojawiają się krótkie retrospekcje oraz animowane sceny. Problem w tym, że całość jest jednym wielkim schizofrenicznym doświadczeniem, jakiego nie przeżyłem od czasu „Drużyny AA”.

Z jednej strony to niemal klasyczne kino drogi, gdzie sercem powinna być relacja dziadka z wnuczką. I te momenty wypadają naprawdę nieźle, humor potrafi działać, a parę razy można się wzruszyć. Jednak całość otoczona jest masą pobocznych wątków. Pojawia się tajemnicza rudowłosa tarocistka (Bogusława Schubert), Czeszka prowadząca TIRa i lubiąca babki, kompletnie nieudolni pomagierzy niczym z kina lat 90., bardzo przerysowany antagonista, co mieszka w zamku (Wiktor Zborowski), mierząca się z przeszłością matka Jagody (Agnieszka Grochowska), drobne wspominki dziadka. To się za nic nie chce połączyć w jakąkolwiek spójną całość. Jakby było mało, tempo jest zadziwiająco powolne, stawka wydaje się pozorna, zaś finał nie satysfakcjonuje.

Czy w ogóle „Dziadku, wiejemy!” ma jakieś zalety? Tak. Niezłe dialogi, ładne zdjęcia (może poza snami ukazanymi z „rybiego oka”), świetna muzyka Andrzeja Smolika oraz proste, lecz pełne uroku animacje. Jan Peszek w roli dziadka jest świetny, także drugi plan wypada porządnie. Za to w dół ciągnie film debiutująca Nowak. Ja wiem, że nie ma ona żadnego doświadczenia aktorskiego i jest relatywnie młoda, niemniej wypada bardzo sztywno. Nie czuć między nią a Peszkiem żadnej chemii, co jest niewybaczalnym błędem.

Szanuję Chajdas za wyjście poza swoją strefę komfortu, niemniej „Dziadku, wiejemy!” to przykład zmarnowanego potencjału. Nie wiem, co się stało na etapie przenoszenia scenariusza na taśmę, ale coś zostało zgubione i wyszło niedogotowane, pozbawione błysku dzieło. Nie koniecznie należy przed tym wiać, lecz zostawać nie trzeba.

5/10

Radosław Ostrowski

Warszawianka – seria 1

„Warszawianka” – polska pieśń patriotyczna napisana w 1831 roku podczas powstania listopadowego. Jej autorami są: francuski poeta Casimir Delavigne, tłumacz Karol Sienkiewicz oraz kompozytor Karol Kurpiński. Tak samo nazwana została sztuka Stanisława Wyspiańskiego dotycząca wokół jednej z ważnych bitew powstania listopadowego. Jest też jeszcze powieść napisana przez… no właśnie, autora nie ujawniono. Jednak o nim właśnie opowiada pierwsza polska produkcja SkyShowtime.

warszawianka1

Bohaterem serialu jest Franciszek Czułkowski zwany „Czułym” (Borys Szyc) – 40-letni pisarz, co pisał swoje dzieła anonimowo. Jednak z pisaniem już skończył, jest po rozwodzie i stara się być ojcem dla swojej 11-letniej Niny (debiutująca Milena Goździela). Jednocześnie nasz pisarz mierzy się z masą różnych problemów: niedochodową restauracją, przelotnymi miłostkami, trwałymi przyjaźniami oraz ciągłym brakiem stałej kasy. Szukanie pracy, spłacanie długów, chodzenie po pomoc do ojca – sławnego i dzianego malarza (Jerzy Skolimowski), by zostać przez niego opierdolonym jak bura suka. A wszystko w szarej, burej i brudnej Warszawie – mieście między Pruszkowem a Wołominem.

warszawianka2

Za serial odpowiadają reżyser Jacek Borcuch i scenarzysta/pisarz Jakub Żulczyk, a wszystko inspirowane jest książką Piotra Fiedlera „Czułość”. Trudno tutaj mówić o fabule, to bardziej impresja z życia w Warszawie, głównie nocą. Imprezy, spotkania zakrapiane alkoholem, narkotykami i seksem, podlane jest offową narracją samego Czułego, będącego mieszanką wiwisekcji, strumieniem świadomości oraz pewnych obserwacji. Gdzieś to leży między błyskotliwością a bełkotem, z paroma złotymi myślami do zapamiętania. Im dalej jednak w las, tym bardziej widzimy połamanego człowieka, które życie to jeden wielki bajzel w szponach nałogu. Czego na pierwszy rzut oka nawet nie zauważamy, bo ta narracja i scenki wodzą za nos. Jeśli kojarzy wam się to z „Californication” czy „BoJackiem Horsemanem”, jest to właściwy adres. Zaś z kolejnymi odcinkami widzimy kolejne próby zarówno znalezienia pieniędzy, naprawy relacji ze swoją rodziną (byłą żoną i córką), ale też spięciami między „Czułym” a bardzo szorstkim ojcem (świetny Jerzy Skolimowski). Kiedy jeszcze wkracza matka (mocna Krystyna Janda), intensywność strzela w orbitę. A wszystko zmierza ku bardzo otwartemu zakończeniu.

warszawianka3

Wszystko zrobione świetnie technicznie: od dynamicznego montażu (scena urodzin Czułego czy dyskotekową przebitka tańca z Gryzeldą), masę długich ujęć aż po świetnie dobraną muzykę (m. in. Tom Waits, David Bowie, Miles Davis, Joy Division, Pet Shop Boys, Zamilska). Jest też nawet oszałamiające slow-motion czy sceny mocno idące w senną estetykę, a nawet użyte niezłe efekty specjalne (scena w agencji reklamowej). Tutaj nie ma się do czego przyczepić.

warszawianka4

Tak jak świetnej obsady z masą rozpoznawalnych twarzy, nawet w drobnych rólkach: od Modesta Rucińskiego (szef agencji reklamowej) przez Tomka Włosoka i Ignacego Lissa (barmani) aż po Zofię Wichłacz (influencerka Zośka). Solidnie prezentują się wcześniej wspomniani Skolimowski i Janda, do tego zaskakuje Piotr Polak w roli Sanczo, pozornie przyjaciela Czułego, jednak pod koniec pokazuje mniej przyjazne oblicze. Świetnie prezentuje się Maja Pankiewicz (choć w czarnych włosach wygląda dziwnie) jako Elka – zaradna, twarda i silna kobieta, będąca wsparciem naszego bohatera czy bardzo naturalna Milena Goździela. Ale „Warszawianka” przypomina jak fenomenalnym aktorem jest Borys Szyc. Jego „Czuły” to pełna sprzeczności bestia – niedojrzały człowiek z sukcesami, które roztrwonił, a jednocześnie bardzo uważny obserwator. Potrafi poruszyć, wkurzyć, zaintrygować, rozbawić czy wstrząsnąć – czasem jednocześnie, zawsze pozostaje spójną postacią, bez popadania w śmieszność. Bardzo złożona, ciekawa postać, za którą warto podążać.

warszawianka5

„Warszawianka” mocno spolaryzowała widzów oraz krytykę. Choć początek może być zniechęcający, dajcie temu serialowi szansę. Wtedy nabierze mocniejszych barw oraz emocji, które będą was trzymać do ostatniej sceny.

7/10

Radosław Ostrowski

Spis cudzołożnic

Kraków – serce polskiej inteligencji, gdzie toczy się akcja debiutu reżyserskiego Jerzego Stuhra. Nakręcony w 1994 roku „Spis cudzołożnic” oparty jest na powieści Jerzego Pilcha i jest skromną produkcją telewizyjną. Wszystko skupia się wokół Gustawa (w tej roli sam Stuhr) – wykładowca akademicki, protestant z wyznania, który dostaje zadanie od dziekana. Oprowadzenie szwedzkiego kolegi o fachu przez Kraków. Cudzoziemca nie interesuje jednak poznawania zabytków i historii miasta, lecz dwie rzeczy: alkohol oraz kobiece towarzystwo.

spis cudzoloznic1

Niby można wziąć jakąś panienkę z ulicy, sex shopu czy innego burdelu. Gustaw jest jednak bardziej sentymentalny i trzyma notes z numerami telefonów – tytułowy spis cudzołożnic. Tylko, czy nie jest już trochę za późno na takie spotkanie po latach? Jak mawiał filozof starożytny – drugi raz nie można wejść do tej samej rzeczy. Ta nocna eskapada po Krakowie staje się pretekstem. I nie chodzi tylko o dyskusję na polu intelektualnym w kwestii relacji damsko-męskich czy jak sobie poradzić z kochankiem. Nie chodzi nawet o picie w knajpach, ale po prostu wspomnienia. Pierwsze miłości, fascynacje erotyczne, pierwsze klęski i zderzenie z rzeczywistością – wszystko polane alkoholem oraz bardzo melancholijnym klimatem.

spis cudzoloznic2

Stuhr pokazuje swojego bohatera jako zagubionego safandułę z pokolenia ’68 – jeszcze pamiętającego ostatnie, brutalnie działania systemu. Są one wspominane, lecz będące tylko tłem. Wszystko to okraszone miejscami zaskakującymi dialogami (wręcz monologami), mogącymi czasem sprawiać wrażenie bełkotu. Jednak parę momentów zapada mocno w pamięć jak sytuacja z „Posępną Okularnicą” czy próba dojścia do jednej z kobiet przez jej męża-psychiatrę. Zrobione jest to bardzo porządnie – zdjęcia Adamka budują specyficzny klimat, Stuhr w roli głównej radzi sobie bardzo dobrze, a panie nawet w drobnych rolach (m.in. Dorota Pomykała, Anna Radwan, Stanisława Celińska czy Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) zapadają w pamięć.

spis cudzoloznic3

„Spis cudzołożnic” pozostaje w cieniu kolejnych, bardziej dojrzałych prób reżyserskich Stuhra. Niemniej debiut jest zbyt ciekawy, by go zignorować, choć nie wszyscy go zrozumieją. Może jak będę starszy o 20-30 lat będzie bardziej ze mną rezonował.

6/10

Radosław Ostrowski

Prywatne śledztwo

Taka historia mogłaby wydarzyć się nawet dzisiaj. Spędzasz sobie czas z rodziną poza miastem. Jest przyjemnie i fajnie – w zasadzie mogłoby to trwać i trwać. Powrót jednak okazuje się brutalny, bo drogę zajeżdża kierowca ciężarówki. By go uniknąć zderzasz się z drzewem, dochodzi do wypadku. Kierowca ucieka (był pijany), tracisz przytomność, a kiedy ją odzyskujesz świat staje się mniej przyjemnym miejscem. Bo twoja rodzina nie żyje, a sprawca nie zostaje wykryty. Co ci zostaje? Masz dwa wyjścia: albo próbować się pogodzić i żyć dalej, albo próbować dokonać zemsty. Taki dylemat ma inżynier Rafał Skonecki, co stracił w wypadku żonę oraz dwójkę dzieci. O jakimkolwiek spokoju nie ma mowy, zwłaszcza że w okolicy giną kierowcy ciężarówek.

PRL i kino zemsty? Na pierwszy rzut oka to połączenie wydaje się absurdalne, jednak coś takiego powstało w 1986 roku. „Prywatne śledztwo” w reżyserii Wojciecha Wójcika to hybryda dramatu sensacyjnego z kinem psychologicznym. Bo z jednej strony skupiamy się na portrecie ofiary wypadku samochodowego, która ma jeden problem: przeżyła. I to mocno niszczy jego psychikę, pokazując jego ciemną stronę. Co chwila przebijają się wspomnienia, jednak głowa nie jest już w stanie znieść bólu i samotności. Reżyser robi to bardzo oszczędnie, nie rezygnując z mrocznych kadrów. Jednocześnie mamy tutaj morderstwa kierowców ciężarówek. Ci są pijani, agresywni, nieodpowiedzialni, stanowiąc zagrożenie na drodze. Być może nawet zasługują na eliminację, ale czy na pewno? I czy wszyscy są tymi złymi? Te pytania niejako padają między wierszami, stanowiąc naddatek dla sensacyjnej opowieści.

Od połowy filmu narracja przebiega dwutorowo, bo do akcji wkracza milicja. Wiemy kto zrobił i zaczyna się zabawa w kotka i myszkę. Czekając na to kiedy odkryją trop Skoneckiego, który odpowiada za śmierć kierowców. Kiedyś przecież jeździł na motorze, nosi czarną kurtkę i kask, prawda? W scenach zabójstw przecież widzimy osobę o tym rysopisie. Samy sceny śmierci są krótkie, gwałtownie i jednocześnie satysfakcjonujące. Choć jest kilka fajnie zrobionych scen (głównie finałowy pościg), Wójcik nie szaleje. Oszczędnie skupia się na śledztwie, dając aktorom wiele do zagrania oraz kilka bardzo dobrych dialogów. Jest też jeszcze przewrotny finał z ostatnią sceną nie dającą spokoju.

A wszystko fantastycznie zagrane, ale czy może być inaczej mając w obsadzie takich mistrzów jak Roman Wilhelmi (Rafał), Jan Peszek (przyjaciel Marek), Janusza Bukowskiego (naczelnik prowadzący śledztwo) czy Jerzego Trelę (drobna rólka kapitana prowadzącego sprawę wypadku Skoneckiego). Każdy tutaj wypada bez zarzutu, nawet w drobnych epizodach, gdzie nie brakuje znanych twarzy. Nie będę jednak zdradzał, może sami rozpoznacie niektórych.

Zaskakujący przykład wyrazistego, konsekwentnie poprowadzonej sensacji od Wojciecha Wójcika. Reżyser pokazuje, że da się zrobić sensowne kino zemsty, bez stawiania na efekciarstwo i nie zapominając o psychologicznym portrecie bohatera złamanego przez tragedię. Chyba najlepszy film tego reżysera z lat 80.

8/10

Radosław Ostrowski

Artyści

Warszawski Teatr Popularny znajdujący się w budynku Pałacu Kultury i Nauki wpada w poważne tarapaty. Nawet nie chodzi o frekwencję czy problemy repertuarowe, ale bardziej personalne. Wszystko z powodu samobójstwa dyrektora – weterana sztuki. Dział Kultury Rady Miasta ogłasza konkurs, który wygrywa dyrektor prowincjonalnego teatru, Marcin Konieczny. Mężczyzna próbuje opanować to miejsce i zgrać się zarówno z zespołem aktorskim, jak i administracją czy ekipą techniczną. Ale jeden pożar wywołuje kolejny, zaś radni miasta rzucają kolejne kłody pod nogi. Jak się uda dyrektorowi poradzić z sytuacją?

Chwalenie seriali z TVP i oglądanie ich dzisiaj raczej nie jest mile widziane, zwłaszcza z powodu osoby szefa tej instytucji. Ale i sama jakość tych produkcji pozostawiała wiele do życzenia. Jednak w 2016 roku telewizyjna Dwójka pokazała coś, co zaskoczyło. Reżyserka Monika Strzępka ze scenarzystą Pawłem Demirskim w „Artystach” przyglądają się środowisku teatralnemu, zaś przyczyną powstania była 250. rocznica powstania teatru publicznego. Gatunkowo to prawdziwa hybryda – mieszanka dramatu, satyry, komedii oraz surrealizmu. Co najbardziej zaskakujące, ta cała mieszanka jest niesamowita i wykonana w zasadzie bez zarzutu. Powoli zaczynamy poznawać galerię bardzo wyrazistych postaci: od troszkę wycofanego dyrektora przez sekretarza-geja i przechodzącą załamanie nerwowe księgową po komplikującego wszystko szefa działu biznesowego oraz sprzątaczkę widzącą duchy. Ale zaraz, jakie duchy? No tak, są tutaj duchy postaci dla teatru ważnych: od samego Wojciecha Bogusławskiego aż do profesora Kozaneckiego, nauczyciela Koniecznego. Początkowo wydają się niemymi osobami, pojawiającymi się i pełniącymi rolę obserwatorów, z czasem zaczynają się odzywać.

Historia skupia się tutaj na pokazaniu tego, jak funkcjonuje to środowisko oraz jakie ma problemy. Początkowo można odnieść wrażenie, że bohaterowie za bardzo poważnie to wszystko traktują. Ale czy naprawdę tak jest? Czy zależy im tylko na sztuce, a może na sławie, uznaniu, pieniądzach? Te dylematy przewijają się czasem wprost, a czasem tylko między słowami. No i czy aby być artystą trzeba pochodzić z inteligenckiego domu? I co decyduje, że jeden spektakl jest sukcesem, a inny wtopą? I czy w ogóle warto brać w tym wszystkim udział? Wszystko to okraszone świetnie brzmiącymi dialogami, choć niepozbawionymi bluzgów oraz zaskakującymi intrygami. Niektóre sceny prób (prace nad „Snem nocy letniej”) potrafi rozbawić, ale też zadziwić trafnymi obserwacjami. I wszystko aż do otwartego zakończenia – żałuję, że nie powstał ciąg dalszy.

Realizacyjnie jest to znowu bardzo wysoka półka. Zdjęcia niemal przyklejone do twarzy, kamera niemal ciągle w ruchu, skupiona na zbliżeniach, a czasami nawet pod nietypowymi kątami. Jeśli budzi to jakieś skojarzenia, najbliżej jest tu do „The Knick”. Strzępka wręcz garściami bierze z serialu Soderbergha: od pracy kamery po muzykę grającą w tle. Czegoś takiego w naszej telewizji publicznej się nie spodziewałem. Tak samo jak obsadzenia w większości ról mniej ogranych aktorów z Marcinem Czarnikiem na czele. Każdy tutaj nawet w drobnej roli jest po prostu fantastyczny i trudno mi kogokolwiek tu wyróżnić. Jest też kilka zaskakujących epizodów (m.in. Andrzeja Seweryna czy Mikołaja Grabowskiego), podnosząc całość na wyższy poziom.

„Artyści” to serial, który przespałem w dniu premiery, a zasługuje na więcej uwagi niż miał podczas swojej emisji. Autorskie dzieło z własnym charakterem, konsekwentnie idące wyznaczoną ścieżką i nawet potrafiące trzymać w napięciu jak thriller. Nieprawdopodobne, ale znakomite.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Syberiada polska

Dla mieszkających bliżej wschodniej granicy Polaków wrzesień 1939 roku zaczął się względnie spokojnie. Nie było jakiś gwałtownych ataków – poza ulotkami propagandowymi – zaś sami Sowieci sprawiali wrażenie bardziej sprzymierzeńców. Wszystko zmieniło się zimą, kiedy to Polacy zostali wyrzuceni ze swoich domów i wywiezieni w głąb kraju, na Syberię. By pracować do wyczerpania sił.

syberiada polska1

Janusz Zaorski zdecydował się wrócić po latach do kręcenia filmu, zaś materiałem była powieść Zbigniewa Domino. Sam punkt wyjścia był świetny, bo tematyka zesłańców na Syberię nie jest zbyt często poruszana. O czasach, gdzie najważniejsze było przeżycie niemal za wszelką cenę. A jednocześnie wszystko miało miejsce w bardzo nieprzyjaznych okolicznościach przyrody. Niby pięknie wyglądającej, ale brutalnej i nieprzyjaznej. Takie wydawałoby się założenie na mocny i poruszający dramat. Problem w tym, że „Syberiada polska” to absolutny niewypał. Tu praktycznie nic nie gra, a uczynienie  bohaterem zbiorowości okazuje się chybionym pomysłem. Niby historia skupia się na rodzinie Jana Doliny, ale po drodze jeszcze pojawiają się inni: profesor z córką, matka z trójką dzieci czy młoda żydowska dziewczyna. Oczywiście są też źli Sowieci, co nienawidzą Polaków (przerysowany komendant obozu), ale nie wszyscy. Niby próbuje się nadać odcieni szarości, jednak z powodu braku głębszego zarysowania postaci, wywołuje to kompletną obojętność. Mało tego, historia jest wręcz poszatkowana, pozbawiona ciągu przyczynowo-skutkowego i trudno stwierdzić kierunek tej niby historii.

syberiada polska3

Obojętność to najgorsza rzecz jaką popełnia Zaorski, ale nie jedyna. Kompletnie nie czułem żadnego zagrożenia w tym obozie. Jasne, niby jest zima i bardzo daleko od cywilizacji, ale nie widać, by rezydujący w obozie wyglądali gorzej niż przed pojawieniem się. Żadnego brudu, zmęczenia, zużytych ubrań, wychudzonych ciał. Pojawia się troszkę trumien i momentów umierania, ale to troszeczkę za mało. Nawet nie da się zorientować w jakim okresie się znajdujemy. Takie chaosu w polskim kinie nie widziałem od czasu „Historii Roja”. Zrealizowane jest to poprawnie i miejscami ładnie wygląda, a w tle gra wręcz sielska muzyka.

syberiada polska2

Aktorsko problem jest taki, że nie bardzo jest tu co grać, zaś skokowa narracja jeszcze bardziej przeszkadza. Bo tu nie ma postać, a jedyny wyraźny dylemat ma postać grana przez Sonię Bohosiewicz. I jest tutaj zamysł, by kobieta dla ratowania życia dzieci zostaje kochanką ważnej persony w obozie. Adam Woronowicz jako protagonista (niby) próbuje pokazać więź ze swoimi synami, jednak mocno ograniczony zestaw nie daje pola manewru. Młoda ekipa radzi sobie poprawnie (Krucz, Rybicka, Więdłocha), stanowiąc tło.

Polskie kino historyczne o wydarzeniach z życia Polski w XX wieku ostatnio ma mocno pod górkę. Niestety, dzieło Zaorskiego to bardzo pokraczny niewypał, którego spodziewałbym się po jakimś debiutancie. Pozbawiony sensu, fabuły oraz czegokolwiek wartego uwagi.

4/10

Radosław Ostrowski

Juliusz

Z polskimi komediami jest jak z polskim boksem. Obydwie dyscypliny mają bardzo bogate tradycje, wielkich mistrzów, ale ostatnio nie odnosi zbyt wielu sukcesów, a wielcy mistrzowie ostatnio gubią się w tym świecie. Na hasło polska komedia większość osób (w tym i ja) reaguje, jeśli nie z przerażeniem, co z bardzo dużymi wątpliwościami. Że będzie przesłodzona bajeczka, będąca marną imitacją wzorców z Wielkiej Brytanii lub USA, gdzie zamiast dowcipu będzie nachalny product placement, antypatyczni bohaterowie i kompletne oderwanie od rzeczywistości. Ewentualnie jeszcze sporo dowcipów poniżej pasa jak u Patryka Vegi. Nie oznacza to jednak, że nie próbowano podjąć prób przełamania tego schematu, w czym przodują debiutanci. Po Pawle Maślonie („Atak paniki”) dołącza do tego grona Aleksander Pietrzak swoim pełnometrażowym debiutem „Juliusz”.

juliusz1

Kim jest tytułowy bohater? Nie jest ani Juliuszem Cezarem, ani Juliuszem Słowackim, ani nawet nie jest Machulskim. To mieszkający w jakimś małym mieście nauczyciel plastyki, czyli przedmiotu, na którym tak naprawdę nikomu nie zależy. Ani dyrektorowi, ani uczniom, ani nawet samemu Julkowi. Mieszka razem z ojcem, który troszkę za mocno bierze z życia (głównie alkohol i kobiety) i ma dość cwanego przyjaciela Rafała. No i potrafi ładnie rysować, choć nikomu swoich rysunków nie pokazał. Ale spokój nie jest utrzymywany na długo – ojciec jest po drugim zawale i pojawia się przypadkowo poznana kobieta o wdzięcznym imieniu Dorota.

Początek „Juliusza” to przede wszystkim zbiór gagów, gdzie Juliusz zostaje zderzony z dość absurdalnymi sytuacjami: a to inwalida na wózku go okrada (i to Julek dostaje paralizatorem), a to zostaje mu do auta wbita gałąź ze ściętego drzewa, a to Julek pracuje jako… żywa taca z jedzeniem (nie wiem, jak to inaczej nazwać). Pozornie nie wątki wydają się być mocno oderwane, ale gdzieś w połowie drogi nagle wszystko zaczyna spinać się w jedną całość i staje się to bardziej poważne niż się wydawało. Scenariusz pisało pięciu gości (w tym dwóch stand-uperów i jeden krytyk filmowy), przez co widać pewne nierówne tempo w serwowaniu humoru. Czasem pojawi się ironia ze slapstickiem, jest parę skeczy poniżej pasa (akcja ze strażą miejską oraz sprawa z pęcherzem), lecz nie jest tego aż tak dużo, przez co udaje się uniknąć poczucia żenady.

juliusz2

Pozornie sklejka trudnej relacji ojca-hedonisty z bardzo wycofanym, lekko neurotycznym synem (taki Adaś Miauczyński, tylko light), wątku sensacyjnego (Dorota musi spłacić gangsterom dług) oraz komedii romantycznej (powiedzmy) tworzy dość zaskakujący oraz bardzo sympatyczny koktajl. Jest zabawnie, wzruszająco i poważnie (czasem naraz) i nie wywołuje to aż tak dużego zgrzytu, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Do tego mamy naprawdę porządną realizację (tutaj wybijają się animowane wstawki – szkoda, że ich tak mało), wiele dowcipnych scen i tekstów oraz niemal rozbrajający finał, doprowadzający do rozpuku.

juliusz3

To wszystko by nie wypaliło, gdyby nie wyczucie reżysera oraz aktorów. Bardzo dawno nie widziałem tak świetnego Wojciecha Mecwaldowskiego. Tutaj aktor bardzo dobrze odnajduje się jako neurotyk, który znajduje się w dość niewygodnej sytuacji i zwyczajnie boi się zaryzykować, wyrwać się ze swojej strefy bezpieczeństwa. Powoli jednak tak postać zaczyna dojrzewać, a jej ewolucja jest pokazana bardzo przekonująco i nienachalnie. Aktorowi partneruje cudowny Jan Peszek w roli ojca, mocno czerpiącego z życia (jakkolwiek to brzmi), ale jednocześnie naznaczonego pewną nieprzyjemną przeszłością. Na drugim planie szaleje wracający do dobrej formy Rafał Rutkowski (Rafał) oraz będąca mieszanką ciepła i twardego charakteru Annę Smołowik (Dorota), zaś w tle jeszcze przewija się masa drobnych epizodów, dodających sporo frajdy (więcej nie powiem, sami musicie to zobaczyć).

Ten komediodramat (bo to nie jest stricte komedia) jest kolejnym światełkiem w tunelu dla twórców, których celem jest rozśmieszenie, rozbawienie ludzi. „Juliusz” jest bardzo intrygującą mieszanką w stylu „Debiutantów” Mike’a Millsa, czyli słodko-gorzka opowieść z dojrzewaniem do odpowiedzialności w tle oraz życiu po swojemu. Dobre i to na początek.

7/10

Radosław Ostrowski

Król życia

Edward to był gość – chciał być bokserem, ale teraz pracuje w Mordorze. I niestety, nie jest statystą w kolejnej adaptacji prozy Tolkiena, tylko pracownikiem korporacji. Zarabia dużo, ale jest sfrustrowany, ma mało czasu dla rodziny i czuje się wypalony. I tak dzień w dzień, ale wszystko się w końcu zmienia. Wszystko przez wypadek samochodowy i lekko uszkodzony mózg, przez co Edward „przestawia się”, dostrzegając inne wartości życia.

krol_zycia1

Ktoś doszedł do wniosku, że w Polsce potrzebny jest tzw. feel-good movie, czyli ku pokrzepieniu i z pozytywną energią. Zadanie realizacji tego dzieła podjął się ceniony operator Jerzy Zieliński, debiutujący w roli reżysera. Mocno tutaj czuć inspirację filmem „Odnaleźć siebie” Mike’a Nicholsa, opierającego się na podobnym pomyśle. A pomysł jest taki, że poważny wypadek fizyczny, zmienia całą psychikę i mentalność bohatera. Z cynicznego, zmęczonego życiem pracownika korpo w pogodnego, ciepłego, uśmiechniętego wariata – bez pracy, ambicji i kariery. Wydaje się słusznym kierunkiem, ale dla mnie to wszystko jest za proste i za łatwe. Poza wątpliwościami żony o stan Edwarda oraz strachu przed kończącymi się pieniędzmi, brakuje tutaj mocy. Wiem, miało być optymistycznie i pogodnie, a kilka scen jak Edward robiący za worek treningowy wobec sfrustrowanych ludzi to rewelacja, jednak czegoś mi tu zabrakło. Nawet krytyka Mordoru i tego stylu życia jest jakaś płytka i mało ciekawa, sprowadzona do bezsensownego owczego pędu i źródła frustracji.

krol_zycia2

Ten film byłby kolejnym średniakiem, gdyby nie Robert Więckiewicz, robiący tutaj wszystko, by uwiarygodnić ten świat. I jako Edward sprawdza się świetnie, tworząc dwa sprzeczne portrety (frustrat/optymista) człowieka odnajdującego złoty środek. Odskocznią i odrobinę luzu daje tutaj Bartłomiej Topa w roli menela „Kapsla”, który dzięki Edwardowi zmienia się na lepsze (świetna „indiańska” scena) oraz – jak zawsze – piękna Magdalena Popławska. Nawet drobne epizody Piotra Głowackiego (biznesmen), Jana Peszka (lekarz) i Jerzego Treli (ojciec) tylko dodają smaczku.

krol_zycia3

Nie jest to bez wątpienia najgorszy polski film i wiem, że nie miał ambicji poza wprawieniem w dobry nastrój. Jednak „Król życia” mnie znudził, a kilka realizacyjnych pomysłów (majaki Edwarda przypominające niemy film) nie zawsze kleją się w spójną całość. Jest tylko nieźle, a mam wrażenie, iż mogłoby być lepiej.

6/10

Radosław Ostrowski

Polskie gówno

Jerzy Bydgoszcz to już niemłody muzyk i frontman działającego mocno w undergroundzie (czytaj: nikt o nim i nich nie słyszał) zespołu Transystory. Miał wydać płytę, ale wytwórnia zbankrutowała i ścigają go wierzyciele. W końcu kiedy przychodzi komornik, Czesław Skandal, wydaje się, że nic dobrego nie będzie. Zamiast ściągnąć kasę, proponuje pomoc w wydaniu płyty i chce dołączyć do zespołu jako menadżer.

polskie_gowno1

Jeśli ktokolwiek chce nakręcić film z gównem w tytule, należy spodziewać się najgorszego. Niby reżyserem jest Grzegorz Jankowski (wcześniej realizował programy telewizyjne), ale tak naprawdę jest to projekt Tymona Tymańskiego (scenariusz, produkcja, muzyka), w którym postanowił zaatakować i ochrzanić nasz rodzimy szołbiznes. Czyli piekiełko, w którym liczy się oglądalność i popularność, którą można zdobyć tylko w jeden sposób – zeszmacając się dla wielkiej kasy, grając w chałturach oraz występując w programach typu. Nie jest to nic nowego ani oryginalnego, w dodatku Tymon serwuje masę bluzgów, prymitywny humor mocno balansujący na granicy smaku (wizyta u niejakiego Romana Blooma i „modły” do boga Szołbiza – strasznie niesmaczne). Jakby tego było realizacja jest mocno chaotyczna – masa ujęć z „cyfry”, mieszające się kadry i nakładający się dźwięk do scen, które dopiero mają się pokazać – to chyba miało podkreślić punk-rockowy, buntowniczy charakter całości, a wk***a bardziej niż kłamstwa polityków.

polskie_gowno2

Broni się tak naprawdę tylko muzyka – czasami ostra i agresywna (punk-rock), a czasami będąca ironicznym komentarzem (musicalowe wstawki Skandala) do scen na ekranie. Ze strony aktorskiej najlepiej prezentuje się Grzegorz Halama (cwany menago Skandal, co kasę na dziwki i hazard daje) oraz drobny epizod Arkadiusza Jakubika (muzyk Dudek Meissner – jego rozmowa z Bydgoszczem w pokoju zapada w pamięć na długo). Sam Tymon sprawia wrażenie buntownika, co sobie samemu stawia pomnik. Niby jest autentyczny w tym buncie, ale czuć tu mocny fałsz i to nie wkurza.

polskie_gowno3

„Wolę polskie gówno w polu niż fiołki w Neapolu” – ten cytat z Kazimierza Przerwy-Tetmajera otwiera ten film. Ale niestety, z dużej chmury mały deszcz i nie warto o ten film drzeć szat. Nuda, anarchia i prostactwo, które albo wprawi was w stan zobojętnienia albo wk****i całkowicie. Wasz wybór.

5/10

Radosław Ostrowski