Nieugięci

Kino noir i neo-noir może czasy świetności ma za sobą, jednak gliniarze i detektywi w prochowcach, femme fatale oraz tajemnice związane z morderstwem, korupcją nadal potrafią wciągnąć. Pokazał to pewien krótki renesans gatunku pod koniec lat 90., kiedy pojawiły się „Tajemnice Los Angeles”. Ale rok przed dziełem Curtisa Hansona pojawiła się całkiem niezła kryminalna historia retro, która dzisiaj wydaje się zapomniana. Mowa o „Nieugiętych” nowozelandzkiego reżysera Lee Tamahori.

Akcje dzieje się (jak w większości tego typu opowieści) w Los Angeles lat 50., gdzie działa czteroosobowy oddział policjantów. Wszyscy noszą kapelusze, są nieprzekupni, mają twarde pięści, ale skuteczność mają większą niż polskie służby specjalne. Max Hoover (Nick Nolte), Elleroy Coolidge (Chazz Palminteri), Eddie Hall (Michael Madsen) i Arthur Reylea (Chris Penn) – bardzo zgrana paczka, działająca niczym brutalna siła sprawiedliwości. Teraz jednak prowadzą sprawę morderstwa prostytutki, Allison Pond (Jennifer Connelly). Ciało znaleziono na terenie budowy gdzieś na pustyni, dosłownie wbite w ziemię. Jednak dla Hoovera sprawa jest o wiele trudniejsza, bo nasz twardziel znał ofiarę. Trop prowadzi do bazy wojskowej, gdzie przeprowadzane są testy broni nuklearnej.

„Nieugięci” są zdecydowanie stylowym kinem czerpiącym ze znajomych klisz czarnego kryminału. Cyniczni twardziele oraz (pozornie) skomplikowaną intrygę, gdzie mamy morderstwo, szantaż, filmowany seks plus jeszcze wojskowych. Niby standard, niepozbawiony krótkich dialogów, odrobiny przepychu oraz odrobinki akcji. Reżyser próbuje zachować proporcje, skupiając się bardziej na dochodzeniu niż strzelaninach, co jest bronią obosieczną. Trudno nie odmówić atmosfery oraz klimatu, jednak nie byłem w stanie się zaangażować w to dochodzenie. Niby mamy urywanie tropów, podejrzanych jegomościów (łatwo można się domyślić, kto stoi za morderstwem), a to wszystko letnie. Nawet poboczne wątki sprawiają wrażenie troszkę niedogotowanych (relacja Hoovera z żoną oraz jak śledztwo mocno na tą relację rzutuje; kompletnie zbędny agent FBI). Ale muszę przyznać, że rozwiązanie oraz finałowa konfrontacja były satysfakcjonujące.

Estetyka jest tu trafiona w punkt, od eleganckich garniturów i kapeluszy przez auta aż po dekoracje oraz rekwizyty (zasłony do okien, projektor, broń). Do tego w tle mamy mocno jazzową muzykę oraz cudne zdjęcia Haskela Wexlera. Wszystko sprawia wrażenie znajomego świata, choć odświeżająca była tutaj baza wojskowa. Nawet w oczywistych miejscach jak biuro policji czy siedziba prokuratora jest sporo detali, czyniących cały ten świat żywym i namacalnym.

Także aktorzy odnajdują się w tym jak ryba w wodzie. Nolte urodził się do grania takich małomównych (czasem mamroczących) twardzieli, tłumiących w sobie agresję i tutaj też się sprawdza. Podobnie solidni są na drugim planie Madsen i Penn, choć chciałoby się ich więcej na ekranie. Najbardziej z tego planu wybija się wygadany Chazz Palminteri, którego Coolidge dodaje odrobiny humoru oraz wydaje się najbardziej przyziemny. Choć silną więź kwartetu, przez co ich obecność na ekranie to czysta frajda. Swoje dają też drobne role zjawiskowej Jennifer Connelly, wyjątkowo stonowanego Johna Malkovicha (generał Timms) oraz bardziej grającego wprost Treata Williamsa (pułkownik Fitzgerald).

Sam film to kawałek przyzwoitego kina noir, choć nie zapadającego w pamięć jak klasycy gatunku czy powstałe rok później „Tajemnice Los Angeles”. Scenariusz może nie zaskakuje, jednak trudno odmówić „Nieugiętym” stylu, elegancji, świetnego aktorstwa oraz słodko-gorzkiego zakończenia.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Top Gun: Maverick

36 lat minęło jak jeden dzień, a Tom Cruise wygląda jakby czas kompletnie go nie tknął. Prawda jest taka, że raczej nikt nie spodziewał się powrotu do „Top Gun”. Zwłaszcza po tylu latach – trochę nie za późno na taką lotniczą eskapadę? Czy to tylko bezczelny skok na kasę wobec fanów oryginału, zakonserwowany w dawnych czasach? Bo powrót do starych marek to nowa żyła złota? Oczekiwałem, że sceny w powietrzu będą lepsze od oryginału i… w sumie tyle. Bo co jeszcze można ciekawego wymyślić? Dodatkowo zatrudnienie Josepha Kosinskiego, który ma oko wizualne, lecz z fabułami bywało… różnie nie nastrajało optymizmem. Ale z Cruise’m już pracował przy „Niepamięci”, a za scenariusz do „Mavericka” odpowiadał m.in. Christopher McQuarrie. Więc jestem zdumiony, że z tak schematycznego scenariusza oryginału (czepiać mi się nie chcę, bo lista jest za długa), powstał… zaskakująco emocjonalny film, choć też oparty na znajomych kliszach. Jak to się stało i co za czary tu zastosowano?

top gun2-3

Pete „Maverick” Martell dalej służy jako pilot marynarki, jednak nadal pozostaje trochę ryzykantem i buntownikiem. Co wyjaśnia, czemu nigdy nie awansował, bo swoim nastawieniem wkurzał swoich przełożonych oraz przenoszenie z miejsca na miejsce. To ostatnie dzięki swojemu kumplowi „Icemanowi” – admirałowi Flory Pacyfiku. Jednak w czasach, gdy Ju Es Armi bardziej korzysta z nowoczesnych technologii w stylu dronów, Maverick jest równie potrzebny jak łysemu grzebień. Ale dostaje szansę – prawdopodobnie ostatnią w swojej karierze. Wraca do szkoły lotniczej Top Gun, gdzie ma wyszkolić młodych pilotów do wykonania diablo niebezpiecznego zadania: zniszczenie znajdującego się w podziemnym bunkrze tajnym magazynie wzbogaconego uranu. Równie łatwe jak rozwalenie najsłabszego punktu Gwiazdy Śmierci, a czasu jest niewiele. Fakt, że wśród młodej krwi mamy syna Goose’a, czyli Roostera nie ułatwia sprawy.

top gun2-4

Historia w zasadzie ma o wiele więcej rąk i nóg niż w oryginale, choć sporo czerpie z oryginału. Nadal mamy jako pilotów młodych, bardzo pewnych siebie kolesi (a nawet jest koleżanka), zbyt mocno trzymających się przepisów służbistów, bardzo drogie samoloty. Jest też nawet scenka grania na plaży z gołymi klatami. Ale to wszystko wydaje się mieć więcej sensu niż w chaotycznym (choć nadal dającym sporo frajdy) poprzedniku. I co najważniejsze, twórcy czynią z Mavericka… człowieka z krwi i kości, a nie tylko pewnego siebie aroganta. Tutaj zaczyna dojrzewać do roli lidera, zaczyna czuć odpowiedzialność za swoich podwładnych. Chociaż trenuje ich, wyciskając z nich siódme poty oraz ciągle udowadniając, że jeszcze nie stracił formy (pierwszy trening).

top gun2-1

Muszę przyznać, że Kosinski nadal porywa wizualnie. Sceny lotnicze (głównie dzięki mikrokamerom) wyglądają niesamowicie i są kapitalnie zmontowane, co podnosi napięcie oraz adrenalinę do ściany. Nie chcę nawet wspominać o scenie, gdy Maverick – chcąc udowodnić sobie i przełożonym – że mission jest possible sam wsiada za samolot. Tą scenę oglądałem na krawędzi fotela, zaś finałowa misja – nawet jeśli miejscami wydaje się jakby z innej bajki – jest fantastycznie wykonana, z niesamowitą choreografią oraz namacalnym poczuciem bycia w samolocie.

top gun2-2

Jednocześnie czuć hołd oraz miłość do filmu Tony’ego Scotta (zresztą jest mu dedykowany) jest namacalna. Czerpie garściami, ale nie popada w przesadę i fan service jest w punkt: od muzyki przez wręcz niemal kopiowanie scen z oryginału (sam początek zrobił mi mętlik w głowie i przez chwilę zastanawiałem się, czy przypadkiem nie pokazali pierwszego „Top Gun”). Młodzi aktorzy też dają radę – zwłaszcza Miles Teller – i czuć, że to zgrana ekipa, Tom Cruise także wypada więcej niż dobrze, zaś użycie praktycznych efektów specjalnych jest wręcz odświeżające w czasach blockbusterów przeładowanych komputerowymi trickami. Drugi plan też ma przebłyski w postaci Jona Hamma jako przełożonego Mavericka

Choć jest parę drobnych niedociągnięć (wątek romansowy troszkę wydaje się wciśnięty na siłę), to nie spodziewałem się tak silnego ładunku emocjonalnego. To jest przykład świetnego sequela, zrobionego z pasji, zaangażowania, a nie chłodnej kalkulacji i bezmyślnego powtarzania się. Taka sztuka zdarza się tak często jak zestrzelenie trzech samolotów w jednej akcji.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Labirynt

Sarah jest nastolatką, która żyje w świecie baśni i fantazji. W tym sensie, że czyta wiele takich książek oraz ma masę zabawek – mentalnie jakby nadal była dzieckiem. Rodzice proszą ją o opiekę nad dużo młodszym bratem, a oni wyjdą na miasto. Problem w tym, że płacz Toby’ego doprowadza dziewczynę do szału, przez co dzieciak zostaje – za pomocą jej słów –  zabrany przez Króla Goblinów i trafia do jego zamku. By go odzyskać Sarah ma 13 godzin, by przebić się do zamku przez labirynt.

labirynt (1986)1

Dla wielu widzów Jim Henson to przede wszystkim twórca kultowych Muppetów, ale w swoim dorobku ma dwa filmy fabularne w klimacie fantasy. Obydwa w dniu premiery nie zostały zbyt ciepło odebrane, ale osiągnęły status dzieł kultowych. “Labirynt” nie jest aż tak mroczny jak “Ciemny kryształ”, ale nie pozbawiony elementów grozy. Pod płaszczykiem fantastyki ukrywa się historia o dojrzewaniu oraz końcu dzieciństwa. Tytułowy labirynt to miejsce bardzo zaplątane, gdzie nic nie jest tym, co się wydaje. Niepozbawionym pułapek, gdzie nie każdemu można zaufać, nic nie jest fair (jak życie), gdzie każdy błąd może wiele kosztować. Dlatego lepiej mieć u swoim boku przyjaciół, choć poznanie ich nie zawsze jest łatwe. Sama opowieść jest klasyczna, schematyczna i raczej nie zaskakująca, lecz nie dlatego robi ona takie wrażenie.

labirynt(1986)2

Henson przykuwa uwagę stroną plastyczną, co było także mocną stroną poprzedniego filmu. Dużo jest tutaj efektów praktycznych, masa kukiełek (w jednej scenie jest ich nawet 50) oraz bardzo imponująca scenografia. Dużo jest tutaj pomysłowych rzeczy (dwie gadające kołatki, bagno ze specyficznym zapachem), zabaw perspektywą (finałowa konfrontacja w pomieszczeniu pełnym schodów w różnych miejscach) oraz zaskakująco dużo humoru. Jakby tego było mało, jest kilka scenek musicalowych z kilkoma chwytliwymi piosenkami. I tutaj słychać, że jest to produkcja z lat 80., ale nie zestarzały się mocno. Ale “Labirynt” nie porwał mnie tak bardzo jak “Ciemny kryształ”, nie zaangażowałem się. Mimo pewnej realizacji oraz balans między humorem a dramatem czy bardzo dobrego aktorstwa. Zarówno młodziutka Jennifer Connelly (Sarah), jak i magnetyzujący David Bowie (król goblinów) są fantastyczni, dodając wiele charakteru do tego filmu. Tak jak wiele postaci drugoplanowych w rodzaju krasnoluda Hoggle, waleczny pies sir Didymus czy przypominający yeti Ludo.

labirynt(1986)3

“Labirynt” ma w sobie wiele uroku oraz tworzy specyficzne kino fantasy. Nie brakuje mroku, humoru (za scenariusz odpowiadał Terry Jones z Latającego cyrku Monty Pythona) oraz refleksji. Przejście z czasu dzieciństwa do dorosłości jest trafnie pokazane, chociaż zakończenie może wielu zmylić. Mimo wad ma wiele uroku.

7/10

Radosław Ostrowski

Alita: Battle Angel

Przyszłość jest dla nas nieodgadniona. Jest XXVI wiek, kiedy to doszło do Upadku, zaś na świecie przetrwało tylko jedno latające miasto – Zalem. Wszyscy inni znajdujący się na dole przebywają z Żelaznym Mieście, gdzie pracują najbiedniejsi. Jednym z takich ludzi jest doktor Ido: lekarz zajmujący się leczeniem cyborgów oraz ludzi z mechanicznymi wszczepami. Podczas szukania kolejnych części znajduje dziewczynę, której mózg ocalał. Naukowiec przytwierdza ją do mechanicznego ciała nastolatki i tak rodzi się Alita: szczera dziewczyna z wymazaną przeszłością.

alita1

Adaptacja mangi „Gunnm” była planowana już w latach 90. przez Jamesa Camerona. Jednak ówczesna technologia jeszcze nie pozwalała na pokazanie wizji, jakiej chciał filmowiec. Ostatecznie reżyser „Terminatora” skupił się na tworzeniu „Avatara”, zaś „Alitę” zrealizował Robert Rodriguez. Filmowiec ten specjalizował się w kinie klasy B, ale teraz przyszła pora na blockbuster. Muszę przyznać, że czuć rękę Rodrigueza. Sama historia to niemal klasyczne kino młodzieżowe w otoczce SF. Czego tu nie ma: miłość od pierwszego spojrzenia (niejaki Hugo), poznawanie samej siebie i próba odzyskania wspomnień. W tle mamy niebezpieczny sport zwany Motorballem, który może zapewnić wejście do Zalemu. Ale intryga coraz bardziej zaczyna się gmatwać, pojawia się parę wolt, zaś świat klimatem przypomina cyberpunkowy świat.

alita2

Samo tło jest tylko liźnięte i stanowi pretekst do bezpretensjonalnej rozwałki. Dół to dzielnica nędzy, gdzie ludzie szukają sposobu wejścia na górę. Samej góry nie widzimy, ale podejrzewamy, iż może być tam raj dla najbardziej bogatych i wpływowych. W tle jeszcze mamy zawodników Motorballa, pełniący rolę policjantów Łowcy-Wojownicy, mordercy. Może i jest to mocno uproszczone, ale intryguje. Gdy dochodzi do scen akcji, całość zaczyna nabierać rumieńców oraz kopa. Bijatyki i naparzanki wyglądają wręcz obłędnie – pierwsza bójka Ality, scena w barze czy „eliminacje” Motorballa. Wygląda i brzmi to znakomicie, czując rękę Rodrigueza oraz pracę kamery legendarnego Billa Pope’a („Matrix”, trylogia „Spider-Man” Raimiego).

alita3

Żeby jednak nie było słodko, „Alita” ma parę wad. Po pierwsze, czuć pewne poczucie deja vu. Cyberpunkowy klimat budzi automatyczne skojarzenia z klasyką, choć zaskakujący jest fakt, że większość akcji toczy się za dnia. Po drugie, obecność wątków young adult, zwłaszcza wątek romansowy jest delikatnie słaby. Dialogi podczas tych scen potrafią mocno sprawić ból uszu, co może być spowodowane nijakością wybranka serca. Po trzecie, sam świat nie jest zbyt wyraziście zarysowany, bo wiele rzeczy zostaje zaledwie liźnięty. Za to mogą się podobać fantastyczne efekty specjalne, gdzie wyglądy robotą są niesamowite.

alita4

Aktorsko jest dość nierówny, ale jest jeden mocny atut. Debiutująca na ekranie Rosa Salazar jest cudna w tej roli. Budzi nie tylko sympatię, ma zadziorny charakter oraz twarde pięści. Jest troszkę naiwna, ale powoli zaczyna odkrywać w sobie brutalną, ostrą siłę. Chce się coraz lepiej poznać tą postać oraz jej przeszłość. Z drugiego planu najbardziej wybija się Christoph Waltz jako dr Ido. Tutaj aktor zamiast bycia typowym złolem, staje się mentorem oraz niejako ojcem dla naszej protagonistki. Reszta obsady (zwłaszcza pomocnicy głównego złola, grani tutaj przez Jennifer Connelly oraz Mahershalę Ali) sprawiają wrażenie niewykorzystanych. Są niezbyt wyraziście zarysowani, zaś motywacje pozostają niezbyt wyraźnie zarysowane.

„Alita: Battle Angel” jest udaną adaptacją mangi dokonanej przez Amerykanów. Ze wszystkimi wadami i zaletami, gdzie nie brakuje przegięcia (postać Waltza ze zmutowaną wersją Mjolnura), absurdu oraz obiecującą wizją świata. Naprawdę chciałbym zobaczyć sequel, lecz wyniki box office nie daje szans.

7/10

Radosław Ostrowski

Spider-Man: Homecoming

Każdy kojarzy lub słyszał o Spider-Manie, czyli najmłodszym superbohaterze w historii Marvela. Młody, nieśmiały nastolatek, samotnie wychowywany przez ciotkę May. Pierwszy raz w MCU pojawił się w małym epizodzie w „Kapitanie Ameryce: Wojnie bohaterów”. Chłopak jest podopiecznym Tony’ego Starka i już się rwie, by się wykazać. Bardzo chce być Avengersem, choć jest dopiero małoletnim smarkaczem. Zamiast tego zajmuje się drobnymi zbrodniami na osiedlu, chociaż rwie go do czegoś większego. Wreszcie trafia na bardzo duża sprawę związaną z niebezpieczną, wręcz kosmiczną bronią. Niby zwykła kradzież bankomatu, ale to początek grubszej sprawy.

spiderman_20171

„Homecoming” to próba nowego spojrzenia na Pajączka, chociaż wszystko to już znamy. Problemy typowe dla nastolatków, czyli przyjaźń, dojrzewanie do odpowiedzialności oraz kontakty z zupełnie innym gatunkiem zwanym dziewczynami. Ten mariaż kina młodzieżowego z superbohaterskim stylem Marvela daje wiele świeżości oraz frajdy dla małolatów. I muszę przyznać, że bawiłem się świetnie. Powoli nakręca się konfrontacja między Parkerem a tajemniczym Vulturem. Zaskoczeniem dla mnie była motywacja głównego łotra, która jest bardzo przyziemna, jak zresztą cały ten film.Nie ma tutaj mocnego przeładowania efektami specjalnymi, skupieniu na robieniu rozpierduchy, która świetnie wygląda (ratowanie uczniów przy pomniku Waszyngtona czy akcja na okręcie), ma swoje tempo oraz adrenalinę, do jakiej Marvel zwyczajnie nas przyzwyczaił. A kiedy dodamy jeszcze teksty Spajdka podczas swojej roboty, to mamy bardzo fajną komedię. Wygrywana jest zarówno przyjaźń z nerdowskim Nedem (straszny gaduła z niego), pierwsze próby podrywu z Liz oraz mentorskie podejście Tony’ego Starka do Petera. Niby nic nowego w świecie Marvela, jednak nie wywołuje to znudzenia.

spiderman_20172

I jeszcze jak to jest zagrane. Tom Holland wydaje się idealny do nowej interpretacji Parkera. Owszem, nadal jest nieśmiały wobec dziewczyn, ale poza tym jest zajarany i nakręcony na wszelkie akcje, niczym dziecko na każdą nową zabawkę. W końcu powoli zaczyna dojrzewać do działania, widząc konsekwencje swoich czynów. Nie zawodzi Robert Downey Jr., kradnąc każdą scenę i wnoszą sporo ironii. Ale najlepszy jest czarny charakter – nie tylko dlatego, że gra go Michael Keaton, ale ponieważ ma prostą motywację. Żadnego podbijania świata, zniszczenia ludzkości, lecz zapewnienie bytu swojej rodzinie. I to działa, a poprowadzone jest bez przerysowania i fałszu, nawet było mi żal tej postaci (czuję, że wróci). Troszkę nie do końca wykorzystano ciotkę May (niesamowicie pociągająca Marisa Tomei), a dziewczyny są gdzieś na dalszym planie (chociaż Liz Harrier, jak i Zendaya mocno się wybijają), a uwagę skupia kostium Spajdka z głosem Jennifer Connelly.

spiderman_20173

Muszę przyznać, że Spider-Man powrócił do domu Marvela w bardzo ładnym stylu oraz z hukiem. Mimo pracy wielu scenarzystów powstało spójne, lekkie (dla wielu zbyt lekkie) oraz nowe podejście do tej postaci. Czekam na kolejne spotkanie z tym najmłodszym herosem komiksu.

8/10

Radosław Ostrowski

Amerykańska sielanka

Każdy z nas chyba wie, czym jest „amerykański sen”. Spełnienie i zdobycie wszystko, co najlepsze – piękna żona, idealny dom na przedmieściu, wreszcie dzieci odnoszące sukcesy. Sielanka? Dla Seymoura „Szweda” Levova to było spełnienie marzeń. Przystojny, atletyczny mężczyzna, zakochany w pięknej kobiecie, Dawn (co z tego, że gojka), była miss stanu. Do tego pojawia się ona, córeczka Meredith. Brzmi to jak spełnienie marzeń? Do pewnego czasu tak jest, bo dziewczyna się jąka, zaczyna się wycofywać (i pod wpływem otoczenia) skręca w stronę radykałów spod znaku kontrkultury. Aż pewnego dnia dochodzi do ataku terrorystycznego, w którym ginie właściciel sklepu, a dziewczyna znika bez śladu.

amerykanska_sielanka1

Kolejne spotkanie kina z Philipem Rothem, który nigdy nie był łatwy do sfilmowania. Tym razem jednak realizacji kinowej wersji pierwszej części trylogii amerykańskiej podjął się Ewan McGregor – bardzo popularny i ceniony aktor szkocki. Ale, jak to w przypadku debiutanta, wziął na siebie zadanie ponad swój ciężar. Klamrą dla opowieści o śnie, który zmienił się w koszmar jest zjazd absolwentów, na który przebywa ceniony pisarz Nathan Zuckerberg (w tej roli David Strathairn). Dzięki poznanemu na zjeździe bratu Szweda, poznaje on jego historię. McGregor miał szansę, by wykorzystać losy rodziny Levov do zderzenia się z okresem lat 60., gdy Ameryka prowadziła najtrudniejszą ze wszystkich wojen – wojnę domową. Częściowo się to nawet udaje, gdyż początek obiecuje wiele: jest świetnie wykonana robota scenografów i kostiumologów, zgrabnie wplecione materiały archiwalne. Jednak cały czas stawiane jest pytanie: dlaczego dziewczyna z dobrego domu staje się terrorystką i morderczynią? Tak jak ojciec cały czas próbujemy to rozgryźć i odnaleźć przyczynę.

amerykanska_sielanka2

Pojawiają się pewne drobne sygnały (widok podpalonego mnicha, jąkanie się, jej prośba, by Szwed pocałował ją jak mamę), które coraz bardziej zaczyna się radykalizować. Dziewczyna zaczyna niszczyć to, w co wierzy jej ojciec, czyli pracowitość i wierność tradycji. Bunt przeradza się w gniew, sympatyzowanie z kontrkulturą – jest wiele poszlak, ale brakuje tutaj kropki nad i. Tylko, że powieść Rotha miała bardziej rozbudowaną psychologię, wspartą bardzo nielinearną konstrukcją (masa retrospekcji), łącząc wszystko w spójną całość. Tutaj zabrakło spoiwa, bo wiele scen sprawia wrażenie niepowiązanych ze sobą. To, że żona zaczyna oskarżać męża, iż pojawił się w jej życiu (i że mogła mieć zupełnie inne życie), pojawienie się tajemniczej Rity Cohen (intrygująca Valerie Curry), mogącej znać miejsce pobytu Merry. Wiem, o co chodziło twórcom: pokazanie jak jedno wydarzenie wywraca i niszczy życie zwykłej rodziny. Problem w tym, że to wszystko sprawia wrażenie bardzo sztucznego tworu.

amerykanska_sielanka3

Nawet aktorstwo (przyznaje, że bardzo solidne) jest bardzo teatralne i miejscami aż nadekspresyjne (dotyczy to mocno samego McGregora). Intrygują panie – Jennifer Connelly oraz Dakota Fanning – jednak nawet ich próby stworzenia psychologicznych portretów mogą budzić poważne wątpliwości pod względem wiarygodności. Dlatego, jeśli chcecie bliżej poznać tragedię rodziny Levov, zdecydowanie sięgnijcie po literacki pierwowzór, lecz nie spodziewajcie się łatwej i przyjemnej lektury.

amerykanska_sielanka4

5/10

Radosław Ostrowski

Sekrety i grzeszki

Ronny Valentine i Nick Brennen to prawdziwi kumple, co pracują razem w firmie robiącej auta, a dokładnej części do aut. Znają się od lat i są dla siebie prawdziwym wsparciem. Nick to szczęśliwy mąż Geneve, a Ronnie jest w (jeszcze nie skonsumowanym obrączką) związku z Beth. Panowie dostają propozycję dużego kontraktu z Dodge’m, a Ronny powoli przygotowuje się do oświadczyn ze swoją kobietą. I wtedy przypadkowo mężczyzna widzi żonę przyjaciela z innym facetem. No i pytanie, jak to rozwiązać?

sekrety1

Brzmi jak pomysł na fajną komedię z morałem oraz poważniejszą refleksją? Mając na pokładzie doświadczonego reżysera jak Ron Howard była gwarancja, że to wypali, prawda? Niestety, przeliczyłem się strasznie, gdyż ten film nie jest specjalnie zabawny. Chyba, że nadekspresyjne zachowanie naszych bohaterów, doprowadzające do bijatyk można uznać za zabawne. Reżyser próbuje (i to do pewnego stopnia) stawiać pytania, co do szczerości, związków i przyjaźni. Jak zachować się w tej sytuacji? Tłumić w sobie i zwlekać? Zmusić drugą stronę do zaprzestania zdrad czy zająć się tym samemu? Problem w tym, ze jest to strasznie przewidywalne (po 15 minutach wiadomo, jak to się zakończy) i niemal wszystko idzie jak po sznurku. Perswazje, przysięgi, wzajemne szpiegowania – dzieje się tu wiele, ale tak naprawdę jest to strasznie płytkie, a humor mocno odstrasza.

sekrety2

Owszem, agresywna reakcja Ronniego oraz młodego chłopaka Zipa, zakończona demolowaniem mieszkania i auta rozbawiła mnie, tak jak dość rubaszna nowa przełożona (Queen Latifah), ale pojawia się zbyt rzadko. Wszystko kończy się happy endem (aczkolwiek Nick zostaje sam), wybaczeniem win oraz obietnicą szczerości. Nawet kontrakt udaje się wygrać (chociaż za Chiny nie zostaje pokazane, jak udało się rozwiązać problem z silnikiem), przez co finał jest lekko przesłodzony. Ładnie to wygląda, zdjęcia są ok, ale nie jest to nawet przyzwoity poziom. Scenariusz nie pozwala na zbyt wiele i miejscami bywa mocno łopatologicznym.

sekrety3

Aktorsko jest zaledwie ok. Vinve Vaughn i Kevin James dają radę, nie wywołują irytacji, są wręcz powściągliwi w swojej grze. Można nawet złośliwie rzecz, że to jedne z lepszych kreacji w ich karierach. Jednak moje oczy zwróciły uwagę na ich ładniejsze połówki – Jennifer Connelly oraz Winonę Ryder. Panie mają troszkę więcej do pokazania (zwłaszcza Ryder w roli zdradzającej kobiety – nie, nie jest ona typową zdzirą) i dzięki nim seans jest dość strawny. Nawet Channing Tatum wyszedł całkiem przyzwoicie, co też może być szokiem.

sekrety4

Rona Howarda zwyczajnie stać na lepsze i dużo śmieszniejsze filmy niż ten snujący się dramat ze śladowymi akcentami humorystycznymi. Zawinił przede wszystkim słaby, wręcz ch**** scenariusz, nie dając zbyt wielkiego pola do manewru. Czemu ten reżyser wplątał się w tą kabałę? Nie mam pojęcia, ale to jest prawdziwy koszmarek wysmażony prosto z hollywoodzkiego piekła. Odradzam bardzo gorąco.

4/10

Radosław Ostrowski

Mroczne miasto – wersja reżyserska

Wszystko zaczyna się dość tajemniczo. Gdzieś w hotelowej łazience nocą budzi się mężczyzna. Przebiera się, bierze walizkę i otrzymuje telefon z ostrzeżeniem, że jego życie jest w niebezpieczeństwie. Odkrywa ciało młodej kobiety pełne krwawych, okrągłych kręgów i kompletnie niczego nie pamięta. Ucieka ścigany przez policję oraz tajemnicze osoby w płaszczach oraz kapeluszach.

mroczne_miasto1

Reżyser Alex Proyas bawi się konwencjami i wpuszcza w maliny. Zaczyna się jak rasowy kryminał z całym arsenałem sztuczek noir – ponure zaułki, scenografia i samochody niemal żywcem wzięte z lat 40. oraz ciągły mrok obecny aż do samego końca. Powoli odkrywany razem z Murdockiem tajemnicę związaną z samym miastem oraz grupą osób, która steruje tym miastem. Bo – jak szybko można się domyślić – nic nie jest takie, jak na pierwszy rzut oka. I wtedy pojawiają się elementy SF oraz steampunku (podziemia, wygląd strzykawek). Więcej wam nie chcę zdradzić, bo po pierwsze zepsuje przyjemność z samodzielnego rozwiązania łamigłówki, a po drugie jest to clou całej opowieści. Muszę przyznać, że kolaż neo-noir z SF prezentuje się okazale. Proyas stopniowo przekazuje kolejne elementy układanki i przedstawia bardzo ponury świat. Świat, w którym ludzie pozbawiani są wspomnień (ją one wszczepiane po wybiciu północy). Świetne zdjęcia Dariusza Wolskiego tylko potęgują klimat tajemnicy, idąc w stronę noir. Eleganccy gliniarze, knajpy, femme fatale – wszystko tutaj gra i pasuje.

mroczne_miasto2

Filozoficzne wątki filmu stanowią jego drugie dno i nie są tylko naddatkiem dla krytyków. Czy jesteśmy w stanie sami decydować o swoim losie, a może ktoś za nas steruje? Skoro wspomnienia mogą być kłamstwem, a świat jest ciągle zmieniany (dobudowywane budynki), sprawiając wrażenie nieobecnego, to czy w ogóle możliwe jest dojście do prawdy? Te pytania zostają w głowie na długo, a film nie daje wszystkich odpowiedzi. Czuć też inspiracje innymi dziełami – steampunkowe elementy przypominały „Brazil” (siedziba tajemniczych obcych), filmy Jeuneta czy nieśmiertelnego „Blade Runnera”, ale najbardziej oczywistym skojarzeniem jest „Matrix” (mesjanizm), który bywał – trochę na siłę – nazywany plagiatem filmu Proyasa. Całe te inspiracje jednak nie niszczą filmu i są tylko skojarzeniami, z których sklejono samodzielny twór.

mroczne_miasto3

W tej estetyce bardzo dobrze odnajdują się aktorzy. Rufus Sewell kojarzony głównie z ról czarnych charakterów tutaj świetnie wszedł w buty zagubionego i uparcie szukającego swojej tożsamości Johna Murdocka. Jest to wyjątkowa postać w tym świecie, ale to zapewne jest łatwe do rozszyfrowania. Poza nim błyszczy niezawodny William Hurt (wątpiący, dociekliwy i inteligentny inspektor Bumstead) oraz świetny Kiefer Sutherland (jąkający się i zagadkowy dr Daniel Schreber, mający istotną wiedzę na temat świata). Jest tutaj tylko jedna kobieta, ale Jennifer Connelly jest czarująca (pięknie śpiewa w knajpie, chociaż nie swoim głosem) i jako żona Murdocka dobrze sobie poradziła.

mroczne_miasto4

„Mroczne miasto” jest intrygującym i tajemniczym kinem SF. Może końcówka lekko zawodzi, ale i tak ogląda się z dużym zainteresowaniem. Aha, koniecznie oglądajcie wersje reżyserską nie tylko dlatego, że jest dłuższa, ale pozbawiona łopatologicznego tłumaczenia jakie dostajemy na samym początku. Ostatni film SF epoki industrialu.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Noe: Wybrany przez Boga

Inspiracja Starym i Nowym Testamentem jest dla reżyserów bardzo ogromna i wielka. Jeśli bierze się za biblijną opowieść bardzo nieszablonowy reżyser, może powstać wszystko. Czegoś takiego podjął się Darren Aronofsky, który sięgnął po Noego – wiecie, tego kolesia co zbudował Arkę.

Reżyser po swojemu interpretuje biblijna opowieść dodając do nich upadłe anioły, które wyglądają jak kamienne golemy i pomagają ludziom (czytaj: Noemu i jego rodzinie), potomków Kaina, którzy podporządkowali sobie ziemię (są źli, tak źli, że za mięso oddają swoje żony i dzieci) oraz Noego, który ma wizję. Widzi w niej zagładę ludzkości i by do niej nie dopuścić, decyduje się zbudować Arkę i przenieść tam niewinne zwierzęta do nowego Edenu.

Noe1

I w zasadzie to tyle, ale Aronofsky nie byłby sobą, gdyby nie próbował przemycić poważniejszych treści. Bo tutaj Noe jako ślepo posłuszny Stwórcy (Bóg nie istnieje) powoli zaczyna się zmieniać w fanatyka, który uważa, że ludzkość skazana jest na zagładę. Tylko w ten sposób nie dojdzie do zbezczeszczenia Ziemi. Tylko czy do tego wszystkiego potrzeba było 120 mln dolców? Jak najbardziej. Bo jest tu kilka scen wizualnie zapierających dech (stworzenie świata, upadek aniołów czy wizje Noego), mimo surowej i stonowanej kolorystyki (znowu Matthew Libatique pokazuje klasę jako operator). Ale pytania o wiarę i jej sens przewijają się dość mocno, nie dając do końca jednoznacznej odpowiedzi. I w tym momencie „Noe” jest najciekawszy. Owszem, nie brakuje tutaj akcji (obrona Arki przez Noego i anioły), jednak one są dodatkiem do całości, nadając epickiego rozmachu – także sam potop wygląda imponująco. Aronofsky nie do końca jednak to wykorzystuje, co może wywołać pewne znużenie, parę scen można śmiało wyciąć (zbieranie jagód przez Matuzalema – panie Hopkins, wstydu oszczędź!), a miejscami wizualny przepych może doprowadzić do bólu oczu (inwazja ptaków), niemniej jest to interesująca propozycja.

Noe2

Ale najmocniejszym elementem nowego filmu Aronofsky’ego jest kapitalny Russell Crowe. Jeśli myślicie, że Noe to prawy i sprawiedliwy facet – jesteście w błędzie. Ma wizje (i twierdzi, że Stwórca coś do niego mówi), które stają się dla niego obsesją i czynią z niego fanatyka religijnego – ludzkość musi umrzeć, a jego synowie mają pozostać ostatnimi ludźmi na Ziemi. I to budzi w nim wewnętrzną wojnę miedzy posłuszeństwem wobec Boga (który wydaje się tutaj okrutnikiem) a szczęściem rodu swojego. Poza Russellem warto wyróżnić Raya Winstona jako bezwzględnego i twardego króla. Cała reszta, niestety robi tutaj za dekorację, a najbardziej szkoda tutaj Jennifer Connelly, czyli rozważnej żony Noego, która jest tutaj nadekspresyjna.

Noe3

Aronofsky postawił sobie trudne zadanie, ale wyszedł z niego z obronną ręką i pokazał, że nie ma dla niego zadań niewykonalnych. Ciekawe jak wypadnie jego kolejne przedsięwzięcie, które określono jako „Fargo” w kosmosie.

7/10

Radosław Ostrowski

Krwawy diament

Lata 90. W Sierra Leone trwa wojna domowa, zaś przedmiotem walk są surowce naturalne. Przypadkowo zostaje w to wplątany rybak Solomon Vandy, który siłą zostaje zmuszony do pracy przy wydobywaniu diamentów, a jego rodzinę rozdzielono. I wtedy pojawia się koło niego przemytnik diamentów Danny Archer, który obiecuje mu pomóc w odnalezieniu rodziny w zamian za diament, który znalazł Vandy i gdzieś ukrył. Razem z nim jest jeszcze dziennikarka Maddy Bowen.

diament1

Kino rozrywkowe, które próbuje przemycić ważnie i poważne treści? To trudne zadanie, wręcz niewykonalne. Jednak Edward Zwick nie boi się ryzykować i w konwencji kina sensacyjnego pokazuje rzeczywistość Afryki, wykorzystywanej przez białych do grabienia i łupienia. W podobny sposób próbował opowiadać „Wierny ogrodnik”, gdzie Afryka była dużym laboratorium dla koncernów farmaceutycznych, jednak tutaj chodzi diamenty z regionów ogarniętych wojną domową, na której zarabiają biali. Rebelianci zmuszający dzieciaków do walki (znany temat choćby z „Wiedźmy wojny”), podtrzymywanie wojny, by na niej zarabiać, równie chciwi najemnicy – mocne tematy, które można było bardziej pogłębić, zamiast okraszać strzelaninami i wybuchami (efektownymi, mocnymi i nie pozbawionymi bardzo realistycznej przemocy). A jednak to wszystko zaskakująco dobrze działa, zaś wyprawa po diament okaże się drogą przez zapomniany przez Boga kontynent. Piękne plenery zmieszane z surową realizacją robią mocne wrażenie, zaś bohaterowie są ludźmi z krwi i kości. Można się przyczepić do łzawego finału, ale i tak wyszedł z tego ciekawy film.

diament2

Również aktorstwo trzyma więcej niż solidny poziom. Świetnie wypadł Leonardo DiCaprio w roli przemytnika Archera. Cyniczny cwaniak, któremu zależy tylko na forsie i diamentach, choć okazuje się zdolnym do poświęcenia, zaś to jak mówi ten facet zasługuje na uznanie (akcent południowoafrykański jest naprawdę trudny). Równie mocna jest Jennifer Connelly, czyli piękna dziennikarka, która wygłasza najmocniejsze zdania na temat sytuacji w Afryce. Nie jest słodką, naiwną reporterką, raczej osobą potrzebującą odrobiny adrenaliny. No i w końcu – last but not least – Djimon Hounsou, czyli prosty (ale nie głupi) Solomon rozdarty między potrzebą znalezienia rodziny, a szukaniem diamentu. Mocna, choć prosta postać.

diament3

Zwick z jednej strony tworzy dynamiczne i mocne kino akcji, z drugiej pokazuje Afrykę jako bardzo niebezpieczne i niestabilne miejsce. I wyszło z tego naprawdę dobre kino, choć lekko hollywoodzkie.

7/10

Radosław Ostrowski