Tornado

Były już dawniej próby wrzucenia samurajów poza swoim naturalnym środowiskiem w postaci Japonii jak „Samuraj i kowboje” z 1971 roku. Teraz swoje zderzenie honorowych wojowników z Zachodem prezentuje „Tornado” – pierwszy od 10 lat film szkockiego reżysera Johna Macleana. I jest to ciekawe, choć nie dla wszystkich doświadczenie.

Tytułowa Tornado (Koki) to młoda dziewczyna, która razem z ojcem przemierza różne części świata. Występują ze swoim teatrem kukiełkowym. Tym razem są gdzieś w szkockiej prowincji pod koniec XVIII wieku. Jednak spokój nie trwa wiecznie, a wszystko z powodu gangu niejakiego Sugarmana (Tim Roth). Właśnie dokonał napadu, zabierając dwa spore worki złota, jednak te… zostają skradzione podczas występu Japończyków. Przez małego chłopca, który dołącza do Tornado. A to doprowadza do konfrontacji z gangiem, zakończoną śmiercią ojca dziewczyna i jej ucieczką.

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że będziemy kino zemsty z samurajką w brytyjskich krajobrazach. Tylko, że to nie jest do końca prawda. Ale zamiast krwawej jatki, rzezi oraz mordowni Maclean bardziej stawia na klimat, atmosferę i nastrój. Sama fabuła jest bardzo prosta, surowa, wręcz minimalistyczna oraz nie prowadzona chronologicznie. Dialogów jest tu bardzo niewiele, gdzie przebija temat relacji rodzic-dziecko, której potem nie daje się naprawić. Z różnych powodów. Bardziej czuć tutaj pewnego rodzaju melancholię oraz przygnębienie, dotykające wszystkich. Całość jest pięknie sfotografowana (mimo ograniczonej ilości lokacji i skromnego budżetu), co jest zasługą niezawodnego Robbiego Ryana. W tle gra bardzo oszczędna muzyka, sprawnie budowane jest napięcie (cała scena w rezydencji), kończąc się z krwawym finałem w stylu kina samurajskiego. Czyli przemoc jest nagła, gwałtowna.

Aktorsko jest bardzo solidnie, choć wszystko na barkach trzymają trzy kreacja. Pierwsza to Koki, wcielająca się w tytułową Tornado. I nie jest to twarda, silna kobieta, przynajmniej na początku, lecz jej transformacja w anielicę zemsty wypada bardzo przekonująco. Świetny jest za to Tim Roth w roli szefa gangu, coraz bardziej przypominającego siwego lisa, czarującego, sprytnego i bezwzględnego mafiozo. Trzecim jasnym punktem jest Jack Lowden, czyli coraz bardziej zbuntowany syn gangstera, Mały Sugar.

To już kolejny przykład skromnego, ale bardzo kreatywnego podejścia do znajomej konwencji. Mi jednak szkoda, że z tego zderzenia japońskiej mentalności z europejską można było wycisnąć coś więcej poza wizualną estetyką. Ale i tak jest to ciekawe kino.

7/10

Radosław Ostrowski

Willow

Zanim Peter Jackson dokonał niemożliwego i przeniósł na ekran „Władcę Pierścieni”, w latach 80. był dosłowny boom na kino fantasy. Pojawiły się takie produkcje jak „Excalibur”, „Conan Barbarzyńca”, „Legenda” czy „Zaklęta w sokoła”. Jedną z ostatnich wartych uwagi produkcji z tego okresu był pochodzący z 1988 roku „Wiilow”. Produkcja, za którą odpowiadał reżyser Ron Howard oraz producent George Lucas, poniosła w kinach klęskę. Po latach jednak zaczęła zyskiwać miano kultowego.

willow1

Sama historia jest prosta, w zasadzie można powiedzieć, że to „Gwiezdne wojny” w wydaniu fantasy. I nie ma w tym przesady. Jest przepowiednia, która musi się spełnić (inaczej nie byłaby przepowiednią) o narodzonym dziecku, co ma obalić tyranię królowej Bavmordy. Z takim imieniem musi być ZŁA. Jest młody karzeł Willow, który chce zostać czarodziejem i to właśnie do niego trafia dziewczynka. Decyzją rady wioski mężczyzna musi oddać dziecko ludziom, którzy mają się nią zająć. Po drodze poznaje zamkniętego w klatce wojownika Madmartigana oraz dwójkę leśnych elfów.

willow2

Howard bardzo sprawnie opowiada historię tak archetypiczną jak tylko jest to możliwe. Magia, rycerze, przepowiednie i monstra pojawiają się obowiązkowo. Może nie ma tutaj zaskoczeń, ale jednak reżyserowi udaje się zanurzyć w ten świat. „Willow” jest zaskakująco mroczny i brutalny, mimo umowności przemocy. I tego bardziej poważnego tonu nie burzy ani humor (głównie slapstikowy w wykonaniu dwóch elfów), ani zachwycające plenery. Akcja też jest zrobiona bardzo porządnie, choć z dzisiejszej perspektywy wydaje się spokojna i bardziej kameralna (w porównaniu do trylogii Jacksona). Niemniej jednak czuć rozmach w scenach przemarszu wojsk (z masą statystów) czy potyczkę w zamku Tir Aiseen – tam dołącza jeszcze dwugłowy monstrum.

willow3

Realizacyjnie wygląda to więcej i porządnie – nie brakuje pięknych plenerów oraz scenografii, same walki dynamicznie sfilmowane. A wszystko to podbija absolutnie rewelacyjna muzyka Jamesa Hornera, nadająca epickiego charakteru. Plus absolutnie rewelacyjnie zagrany duet Warwick Davies/Val Kilmer. Pierwszy to bardzo sympatyczny Willow, muszący wziąć na siebie spory ciężar oraz dojść do roli czarnoksiężnika, zaś drugi to zawadiacki wojownik z błyskiem w oku, choć czasami bywa pierdołowaty. Równie wyraziści są antagoniści (lekko przerysowana Jane March oraz budzący grozę prezencją Pat Roach), co podnosi całość na wyższy poziom.

„Willow” brzmi jak klasyczne fantasy, ale ma w sobie masę czaru oraz uroku. Mimo lat nadal bronią się efekty specjalne (choć mocno widać blue screen), zachwyca wizualnie i ma wyraziste postacie, których los obchodzi. Więcej w zasadzie do szczęścia nie trzeba fanowi gatunku.

8/10

Radosław Ostrowski

Na krawędzi mroku

Ronald Craven jest inspektorem policji w Yorkshire. Żona zmarła, zaś córka Emma studiuje i udziela się w organizacji proekologicznej Gaja. Spokojne życie zmienia się w momencie, gdy przed wejście do domu dziewczyna zostaje zastrzelona. Wszystko wygląda tak, jakby to nasz policjant miał być celem ataku. Dawne porachunki, świeżo wypuszczony skazaniec? Inspektor ma wątpliwości, które potęgują odebrane ze szkoły rzeczy dziewczyny oraz fakt, że jest… napromieniowana. Czy Emma była terrorystką? Zaczyna się prywatne śledztwo.

na krawedzi mroku1

Martin Campbell to reżyser, który dzisiaj jest znany z produkcji pełnych dużego budżetu oraz świetnie zainscenizowanych scen akcji. Wystarczy wspomnieć takie dzieła jak „GoldenEye”, „Maska Zorro”, „Casino Royale” czy niedocenionego „Green Lanterna”. Nie zrobiłby jednak zrobić tych rzeczy, gdyby nie pewien serial telewizyjny z roku 1985. Produkcja zebrała kilka nagród BAFTA (w tym za najlepszy serial oraz główną rolę męską), lecz w naszym kraju jest praktycznie nieznana. A szkoda, bo mimo lat oraz dość spokojnego tempa, jest to zaskakująco wciągająca produkcja. Zaczyna się jak rasowy kryminał, pełen mroku, powoli odkrywając kolejne elementy układanki. Zwykłe dochodzenie w sprawie morderstwa zaczyna sięgać szczytów władzy, wywiadowczej gry i pewnego składowiska odpadów radioaktywnych. Zaś w tle mamy potencjalne skażenie środowiska oraz nielegalne produkowanie plutonu. I to wszystko w czasach rządów Margaret Thatcher, nuklearnego wyścigu zbrojeń oraz parę miesięcy przed wybuchem reaktora w Czarnobylu.

na krawedzi mroku2

Najbardziej zadziwił mnie fakt, że serial skutecznie trzyma się realizmu. Zapomnijcie o szybkich pościgach, popisach strzeleckich czy pędzącej na złamanie karku akcji. Campbell wspierany przez scenarzystę Troya Kennedy’ego Martina pokazuje brudny świat na styku polityki, tajnych służb i biznesu. Co gorsza, nie wiadomo komu tak naprawdę można zaufać. Szpiedzy prowadzą własne gry, korporacje idą na układy z rządem, zaś gdzieś w tle jest potencjalna katastrofa nuklearna. Kto na tym zyska, kto straci i jaki jest naprawdę cel? Pojawiają się kolejne poszlaki i tropy, klimat bardzo zaczyna przypominać szpiegowskie dreszczowce, zaś napięcie podnoszone jest stopniowo oraz konsekwentnie. Czuć, że są to lata 80., wiele momentów nie wytrzymało próby czasu (włamanie do komputera MI5 za pomocą terminala) i jest parę scen zapychaczy jak wizyta u psychiatry. Pewne spięcia mogą wywołać sceny, gdzie Craven widzi swoją zmarłą córkę i z nią rozmawia, przez co wiele osób poczuje się dziwnie. Dla mnie te momenty pokazywały tą wrażliwszą stronę psychiki Cravena. Ja nie mam z tym problemu, ale rozumiem, że może to być problem.

na krawedzi mroku3

Nawet pozornie spokojne momenty jak przesłuchanie przed komisją, potrafi zaangażować. Dialogi są proste, nie pozbawione filozoficznych wątków oraz czarnego humoru. Realizacyjnie też trudno się do czegokolwiek przyczepić. Zdjęcia bardzo dobrze pomagają w budowie klimatu, zwłaszcza kadry nocne, nie brakuje mastershotów czy równoległego montażu. W tle za to gra bardzo rockowa muzyka Erica Claptona, w której czuć podwaliny pod „Zabójczą broń”. Nie brakuje też paru świetnie zrobionych scen akcji jak włamanie do Northmoor, ucieczka przed policją czy zgubienie ogona przez Cravena. Wtedy reżyser trzyma mocno za gardło, zaś mimo piętrowej intrygi, śledzi się to świetnie. Wątpliwości może budzić gorzkie i niejednoznaczne zakończenie, które może skłonić do myślenia.

na krawedzi mroku4

Jeszcze lepsze jest tutaj aktorstwo, chociaż większość obsady nie jest tutaj zbyt rozpoznawalna. Tutaj najważniejsze są dwie postacie, które mimo woli zawiązują współpracę. W Cravena wciela się absolutnie fenomenalny Bob Peck, który – choć pozornie wydaje się wyciszony – jest zdeterminowany oraz twardszy niż się wydaje. Słychać to w jego szorstkim głosie, rzadko pozwalając sobie na ekspresję i wściekłość. Kontrastem dla niego jest agent CIA Jedburgh w wykonaniu Joe Don Bakera, czyli Teksańczyk zakochany w UK oraz golfie. Równie uparty co Craven, bardziej rubaszny, nie bojący się śmierci i bardziej cyniczny niż kolega z UK. Chemia między nimi tworzy się w sposób naturalny, niemal praktycznie bez słów. Swoje robi też jedyna wyrazista kobieta, czyli Joanne Whalley jako Emma Craven. Ślicznie wyglądająca, pozornie delikatna i niewinna, w praktyce skrywająca wiele tajemnic. Dla mnie drugi plan kradnie duet wywiadowczy Pendleton/Harcourt, czyli Charles Kay oraz Ian McNeice. Niby typowi Angole, czyli bardzo flegmatyczni, spokojni i opanowani, lecz tak naprawdę mają bardzo wnikliwe umysły, wyciągając sensowne wnioski. Tutaj nawet drobne rólki zapadają w pamięć, co w przypadku BBC to jest standard, który później osiągnęło HBO.

na krawedzi mroku5

Choć serial skończył 35 lat, a zagrożenie nuklearne nie wydaje się tak silne jak wtedy, „Na krawędzi mroku” pozostaje absolutnie znakomitym serialem. Bezbłędna reżyseria, precyzyjny scenariusz, rewelacyjne aktorstwo oraz bardzo pewna realizacja tworzy bardzo nieprzeciętną produkcję BBC. Jeśli możecie, dorwijcie. Zwłaszcza, że niedawno wyszła wersja odrestaurowana na Blu-Ray.

9/10

Radosław Ostrowski