John Carpenter – John Carpenter’s Lost Themes II

lost themes 2

Nikt nie spodziewał się, że John Carpenter jeszcze się kiedykolwiek odezwie. Ten kultowy reżyser niskobudżetowych horrorów w zeszłym roku wydał instrumentalny album „Lost Themes”, który brzmiał jak ścieżka dźwiękowa do niezrealizowanego filmu mistrza. Teraz wyszła druga część tej płyty i mogę powiedzieć z ręką na sercu – znowu się udało.

I nadal jest to muzyka elektroniczna. „Distant Dream” daje mocnego kopa w postaci uderzeń perkusji i dziwnych pasaży z podrasowana gitarą, by potem wejść w niepokojący bas z dyskotekową perkusją (mocniej uderzającą w środku), by wzbudzić aurę niepokoju. Do tego nie potrzebuje zbyt wiele, a to co ma (syntezatory i sporadyczna obecność gitary elektrycznej wystarczą). Czuć to nawet w „White Pulse” z tykającymi zegarami na początku i delikatnym klawiszom, przypominającym troszkę „Tubular Bells” Mike’a Oldfielda. Nawet tykające „Persia Rising” ma w sobie nieprzyjemną aurę, a „Angel’s Asylum” z sakralnego wstępu zmienia się w nocny pości, co podkreśla perkusja oraz rockowa gitara. I nawet odrobina spokoju, jest tylko chwilką na złapanie oddechu. A na finał tego utworu dostaje akustyczną gitarę.

Nawet pulsujący bit a’la Cliff Martinez nie pozwala na złapanie oddechu („Hofner Dawn”), a wodny strumyk okazuje się zdradliwy (ejtisowska „Windy Death”). Nad wszystkim czuć ducha Tangerine Dream (ciężki „Dark Blues”) oraz prac Carpentera do filmów z lat 80. (zwłaszcza kapitalny „Bela Lugosi”), a nawet czuć epicki rozmach („Utopian Facede”).

Jedno pozostało niezmienne – Carpenter nie stracił nosa do tworzenia klimatycznych melodii za pomocą oszczędnego instrumentarium. Jest mrocznie, niepokojąco, nawet lirycznie i przed oczami tworzy się film. Ja jednak czekam na nowy film Carpentera, bo soundtrack już do niego powstał.

8/10

Radosław Ostrowski


 

Atak na posterunek 13

Los Angeles, dzielnica Anderson. Tutaj znajduje się posterunek 13, który ma zostać zlikwidowany za kilkanaście godzin. I właśnie tutaj zostaje przydzielony nowy komendant, Ethan Bishop. I tutaj trafia trzech skazańców w drodze do aresztu (jeden z nich zachorował) ze sławnym Napoleonem Wilsonem. Jednak ostatnia noc nie będzie tak spokojna, gdyż posterunek z garstką osób w środku zostanie zaatakowany przez gang z zemsty za śmierć swoich ziomków.

atak_na_posterunek_13_1

Każdy kinoman zna nazwisko Johna Carpentera – reżysera, który swoje najgłośniejsze dzieła realizował w latach 70. i 80. Za pomocą skromnego budżetu zawsze był w stanie wykreować mroczne i klimatyczne kino. „Atak…” to jeden ze sztandarowych dzieł reżysera i mimo upływu lat, dzielnie się trzyma. Akcja jest bardzo prosta i nieskomplikowana – to takie uwspółcześnione (czyli w realiach lat 70.) „Rio Bravo”, czyli oblężony posterunek, mała liczba obrońców i dosłownie hordy przeciwników do pokonania. Jednak zanim dojdzie do właściwej akcji, czeka nas długa ekspozycja. Zaczyna się od obławy na członków ulicznego gangu, ale ci – uzbrojeni dzięki skradzionej broni – szykują zemstę (scena ślubowania krwi), a o bezwzględności antagonistów świadczy mocna (wtedy) scena z lodziarzem. Jednak kiedy dochodzi do oblężenia komisariatu, Carpenter sięga po arsenał środków – mrok, serie strzałów (broń z tłumikiem), solidnie budowane napięcie za pomocą elektronicznej muzyki oraz oszczędnych dialogów. Dodatkowo, przeciwnicy atakują falami niczym zombie z horrorów – pojawiają się szybko i jeszcze szybciej znikają, a surowa realizacja potęguje klimat osaczenia.

atak_na_posterunek_13_2

Sama sytuacja jest bardzo nietypowa, gdyż gliniarze i skazańcy stają ramię w ramię, walcząc z przeciwnikami. Ten wątek dawałby spore pole do popisu, a reżyser wybiera chyba najbardziej zaskakujący – animozje zostają zawieszone i powoli między komendantem a groźnym Wilsonem tworzy się szorstka przyjaźń, co jest nietypowe zważywszy na czas realizacji, gdy Ameryka była pęknięta. Jeszcze w ekspozycji pojawia się scena (choć to może moja nadinterpretacja), gdy ojciec razem z córką jadą samochodem, gubiąc się w mieście. Dziecko proponuje zapytanie o drogę policjantów, jednak mijają radiowóz. Pośpiech czy nieufność do policjantów przemówiła za tym faktem? Sami to oceńcie.

atak_na_posterunek_13_3

Reżyser pewną ręką opowiada swoją opowieść, mimo klisz i schematów. Ale swoje też robią aktorzy – mało znane twarze z tamtego okresu. Siłą napędową jest tutaj zbudowany na kontrastach duet Austin Stoker (porucznik Bishop) i Darwin Joston (Napoleon Wilson). Pierwszy jest zwykłym gliniarzem, który po prostu robi swoje –  podejmuje walkę z przeważającymi siłami wroga, zachowując sie odpowiedzialnie. Zycie jego ludzi jest priorytetem, choć nie mówi tego na głos. Drugi bohater jest intrygujący, pełen tajemnicy. Okazuje się jednak był człowiekiem honoru (Bishop uratował mu życie), przez co darzy komendanta szacunkiem i podziwem za jego postawę. Z drugiego planu wybija się rozbrajający Tony Burton jako cwany „pechowiec” Wells.

atak_na_posterunek_13_4

Szczątkowa fabuła i brak dynamicznej akcji może wiele osób zniechęcić do „Ataku…”. Jednak trudno odmówić produkcji klimatu oraz surowego stylu, który pasuje do konwencji narzuconej przez Carpentera. Kolejny dowód na to, że prostota jest największą siłą – nawet filmowca.

7,5/10

Radosław Ostrowski

John Carpenter – John Carpenter’s Lost Themes

John_Carpenters_Lost_Themes

Nazwisko John Carpenter jest znane niemal każdemu pasjonatowi kina. Ten uznany reżyser kina klasy B, swoje największe osiągnięcia realizował w latach 70. i 80., tworząc takie kultowe filmy jak „Halloween”, „Coś” czy „Ucieczka z Nowego Jorku”. Carpenter także tworzył muzykę do swoich dzieł, potęgując klimat swoich dzieł. Tym razem wyszedł album zawierający „zaginione tematy” reżysera, a w ciągu tych ponad 40 lat się tego nazbierało.

Utworów jest tylko 9, jednak siłą jest tutaj klimat połączony z melodyjnością oraz mrokiem. Carpentera wsparli tutaj Cody Carpenter (multiinstrumentalista z zespołu Ludrium) oraz Daniel Davies, który współpracował przy tworzeniu muzyki do „Ja, Frankenstein”. Słychać to już w otwierającym całość „Vortex”, gdzie zarówno chwytliwy motyw pianistyczny wspierany przez pulsującą perkusję tworzy atmosferę osaczenia (może przeszkadzać dyskotekowy bit). Dołącza się potem krótko wchodząca gitara elektryczna oraz nawarstwiająca na siebie elektronika w różnym rytmie i tempie (z dziwacznymi wstawkami w tle) – i robi się naprawdę nieprzyjemnie.

Lekko magicznie robi się na początku „Obsidian” za pomocą „dzwoneczków”, jednak tak naprawdę jest to zapowiedź niepokoju, spotęgowana przez mocniejsze ciosy perkusji, niemal pulsującej gitary oraz niepewnego fortepianu. A to dopiero jest pierwsza minuta, gdyż coraz mocniej odzywają się gitary współgrające z pozornie łagodnymi nutami syntezatora. Ale w okolicach 2:20 robi się jak w horrorze – pulsujące, ambientowe tło (jakby bicie), rytmiczna, jednak spokojna gra perkusji oraz monotonne uderzenia fortepianu zapowiadają odrobine przerwy, to jednak zmyłka i nakładające się gitary z dzwonkami zapowiadają gonitwę. I pojawia się wtedy delikatna gra fortepianu oraz dźwięki wody – cisza przed niepokojącą burzą (organy oraz basowa gitara), serwujący prawdziwy, mroczny rollercoaster aż do samego końca.

Bardziej melodyjne jest „Fallen”, gdzie w całości słyszymy nakładające na siebie elektroniczne melodie, ale w połowie wchodzi gitara elektryczna z nakładkami dźwiękowymi. „Domain” balansuje na granicy kiczowatości (wspólne wejścia gitary, organów oraz perkusji), idąc w stronę nawet taneczną (ta perkusja oraz zapętlone klawisze) czy w tajemniczym „Mystery”. Nie brakuje też pełnego, niemal orkiestrowego rozmachu, imitowanego w „Purgatory”.

Więcej nie będę wam zdradzał, gdyż jest to muzyka, która idealnie sprawdziłaby się w kolejnej fabule Carpentera. Jeśli chcielibyście znać inspiracje Trenta Reznora czy Cliffa Martineza, to przesłuchajcie „Lost Themes”. Myślę, ze nie tylko jest to album dla fanów muzyki filmowej.

7,5/10

Radosław Ostrowski