Uwięzieni w kosmosie

Filmy SF, skupiające się na eksploracji kosmosu są w zasadzie podgatunkiem samym w sobie. Takie produkcje jak „Pierwszy krok w kosmos”, „Apollo 13” czy „Pierwszy człowiek” to w zasadzie klasyka gatunku. Ale są też filmy z nurtu fantastyki naukowej, gdzie liczyło się przetrwanie jak choćby „Grawitacja” czy (między innymi) „2001: Odyseja kosmiczna”. Rok po produkcji Stanleya Kubricka pojawił się film, który mógłbym uznać za wariację na temat sytuacji z „Apollo 13”. Tylko, że jest to adaptacja powieści Martina Caidina z 1964 roku.

„Uwięzieni w kosmosie” opowiada historię załogi statku kosmicznego „Ironman 1” (nie, nie nazwano go na cześć Tony’ego Starka). Trzech ludzi: komandor Jim Pruett (Richard Crenna), pilot „Buzz” Lloyd (Gene Hackman) oraz dr Clayton Stone (James Franciscus) zostaje wysłanych na stację badawczą, będącą swoistym laboratorium. Mają tam spędzić osiem miesięcy, jednocześnie testując wpływ otoczenia na ich stan psychofizyczny. Po pięciu miesiącach ekipa wraca do domu swoim Człowiekiem z żelaza (nie, film Wajdy wtedy nie istniał), jednak pojawia się problem. Silnik robi focha i nie odpala się, co rodzi dwie poważne komplikacje. Statek baaaaaaaaaaaardzo powoli zbliża się do Ziemi, do której ma baaaaaaaaaardzo duży kawałeczek. Na tyle duży, że załoga nie dożyje powrotu do domu (pod warunkiem, że nie spłoną wkraczając do atmosfery). NASA w postaci doktora Charlesa Keitha (Gregory Peck) początkowo przekreśla jakąkolwiek szansę na pomoc. Wszystko zmienia interwencja samego prezydenta USA – najpotężniejsza osoby świata, która nie zna słowa niemożliwe. Co oznacza, że trzeba przygotować ekipę ratunkową.

Wydaje się, że jest tu wszystko konieczne do stworzenia angażującego, pełnego emocji dramatu. Do tego za kamerą stał John Sturges, wówczas znany z „Siedmiu wspaniałych”, „Wielkiej ucieczki” oraz powstałej rok wcześniej „Stacji arktycznej Zebra”. Całość wygląda niczym dokument, gdzie w ogóle nie pojawia się muzyka, w większości czasu będąc w NASA. Dużo jest dyskusji, przygotowań i oczekiwania, co mogłoby być ciekawe. Jednocześnie przebijamy się do pojazdu z załogą, gdzie próbują przeżyć. Problem jednak w tym, że historia kompletnie nie angażuje. I tu nawet nie chodzi o nadmiar statycznych ujęć czy mocno archaiczne efekty specjalne, lecz bardzo wolne i senne tempo.

Najbardziej widać to w roli Gregory’ego Pecka, który – w teorii – ma być pozbawionym emocji, opierającym się na faktach specjaliście. Jednak w jego sposobie grania czuć pewne znużenie oraz brak zaangażowania. Lepiej jest w momentach z załogą, co jest zasługą Richarda Crenny (opanowany dowódca) oraz Gene’a Hackmana (przechodzący załamanie nerwowy pilot) – szczególnie podczas ich rozmów z żonami w bazie. Jednak takich angażujących emocjonalnie scen jest zwyczajnie za mało. I nawet huragan przeszkadzający wystrzeleniu rakiety nie był w stanie zmienić tego stanu.

„Uwięzieni w kosmosie” są przykładem produkcji ze sporymi środkami oraz grupą uzdolnionych ludzi, z której ostatecznie wychodzi całkowity średniak. Czas nie był dla niego zbyt łaskawy, efekty specjalne wyglądają śmiesznie, zaś aktorzy nie maja za bardzo nad czym pracować. Nie sposób pozbyć się wrażenia, że jest to bardzo tania oraz niedziałająca wersja „Apollo 13”. Wiem, że film Howarda powstał później, lecz to skojarzenie mocno naznaczyło ten seans.

5/10

Radosław Ostrowski

Samotny detektyw McQ

Po sukcesach „Bullitta” oraz „Brudnego Harry’ego” filmy policyjne zaczęły łapać drugi oddech, tworząc nowy typ stróża prawa. Człowieka silnego, balansującego na granicy prawa, nie będącego na żadnej politycznej smyczy. Swoją wariację inspektora Callahana postanowił stworzyć sam John Wayne w jednej ze swoich ostatnich ról, zatrudniając weterana od kina akcji Johna Sturgesa. Tak narodził się „Samotny detektyw McQ”, czyli powolny kryminał z odrobiną akcji.

Film zaczyna się tajemniczo, gdzie widzimy starszego faceta zakładającego okulary oraz jeżdżącego po mieście. Po drodze zabija dwóch policjantów i – idąc do jadłodajni – odkrywamy, że on sam jest policjantem. Wychodząc podrzuca coś do przyjeżdżającego auta, by następnie… dostać kulkę w plecy. Wiadomość ta mocno szokuje jego partnera, detektywa Lona McQ (John Wayne). Gliniarz mieszka na łodzi, jeździ bardzo starym autem i jest starym rozwodnikiem. Przy okazji ktoś próbuje go zabić, ale nie z nim te numery. I nawet podejrzewa kto może stać za morderstwem – niejaki Manny Santiago (Al Lettieri). Oficjalnie – biznesmen, nieoficjalnie – handlarz narkotyków. Problem w tym, że nie ma na to żadnych dowodów, lecz dla McQ to nigdy nie był problem. Próbuje wybadać sprawę i przy okazji dowiaduje się, że przygotowany jest skok.

Historia prowadzona jest o wiele wolniej niż można się było spodziewać. Z drugiej strony grający główną rolę Wayne miał już 67 lat i nie było tu już miejsca na bieganie oraz gonienie fizyczne. Jednak to powolne tempo daje spore miejsca dla całkiem niezłych dialogów, odrobiny humoru. Sturges zadziwiająco sprawnie odkrywa kolejne elementy układanki, gdzie podrzuca kolejne tropy oraz postacie (w tym dwójkę informatorów). Czuć tutaj klimat epoki, w tle gra bardzo intensywny jazz w stylu Lalo Schifrina czy Davida Shire’a (dla mnie najjaśniejszy punkt filmu), zaś całość jest pozbawiona zbędnych wątków. Wybijają się też dwa świetne pościgi samochodowe (jeden za wozem pralni, drugi w finale na plaży), nie brakuje strzelania, a zakończenie jest mocne oraz satysfakcjonujące.

Równie aktorsko jest bardzo solidnie. Wayne ma już swoje lata i jest o jakieś 10 lat za stary do tej postaci. Aczkolwiek jego szorstkość, bezkompromisowość oraz odrobina sprytu może budzić sympatię. Dla mnie najmocniejszym punktem jest Lettieri, najbardziej znany z roli Solozzo w „Ojcu chrzestnym”. Bardzo opanowany gangster, która ma w zasadzie jedną mocną scenę, lecz cały czas dominuje ekran. Cholernie dobrze wypadają na drugim planie David Huddlestone (prywatny detektyw „Pinky”), Diana Muldaur (wdowa po zastrzelonym gliniarzu, Lois Boyle) oraz Collene Dawhurst (informatorka Myra, była narkomanka).

Jeden z ostatnich filmów Sturgesa może nie jest najlepszym policyjnym kryminałem z lat 70. i nie dorasta „Bullitowi”, „Brudnemu Harry’emu” czy „Francuskiemu łącznikowi”. Niemniej jest to bardzo kompetentnie wykonany film, z paroma mocnymi scenami akcji, fantastyczną muzyką oraz pewną ręką reżysera. Może z dzisiejszej perspektywy trochę staroświecki, jednak zapewnia bardzo przyzwoitą rozrywkę.

6,5/10

Radosław Ostrowski