Przyznaj się, Fletch

Finansowa i artystyczna porażka „Fletch żyje” spowodowała, że plany na trzecią część zostały zawieszone. Dopiero w połowie lat 90., gdy prawa do książek McDonalda kupiło Miramax. Chevy Chase miał wrócić, zaś reżyserem miał zostać Kevin Smith. Prace się jednak przedłużały, aktor zrezygnował i zaczęły pojawiać się plany rebootu. Zmieniali się aktorzy, mający zagrać głównego bohatera, reżyserzy i trwało to kilkanaście lat. Dopiero w 2020 roku wszystko zaczęło ruszać z kopyta, kiedy obsadzono w roli Fletcha Jona Hamma, zaś reżyserem został Greg Mottola, czyli twórca „Supersamca”. I ku mojemu zaskoczeniu powstała najlepsza filmowa odsłona cyklu o Irwinie Fletcherze.

Nasz bohater teraz przebywa w Bostonie i gdy go poznajemy, wraca z Rzymu do wynajmowanego mieszkania. Na miejscu w środku znajduje się trup młodej kobiety. Fletch wzywa policję i… staje się głównym podejrzanym w sprawie. Tylko dlaczego Fletch miałby ją zabijać? Tylko, że bohater tak naprawdę ma o wiele poważniejszą sprawę na głowie. Otóż nasz bohater (niezależny dziennikarz) został zatrudniony przez Angelę (Lorenza Izzo), by rozwiązać sprawę kradzieży cennych obrazów z kolekcji włoskiego hrabiego de Grassi. Arystokrata został porwany, zaś sprawcy tego czynu chcą w zamian za wolność… obraz Pablo Picassa. Nawet będąc pod okiem policji Fletcher ma kilka tropów, z których najbardziej obiecujący jest Ronald Horan (Kyle MacLachlan) – handlarz dzieł sztuki, co niedawno sprzedał dwa zaginione obrazy.

„Przyznaj się, Fletch” ma wiele z komedii kryminalnej w starym stylu. Choć akcja jest osadzona współcześnie (tuż po pandemii), bardziej klimatem przypomina poprzednie filmy z Fletchem. Tylko bez elementu charakteryzacji i przebieranek, za to z bardzo piętrową intrygą. Reżyser bardzo powoli odkrywa całą historię, podrzuca kolejne tropy oraz galerię bardzo wyrazistych postaci. A kiedy wydaje się, że sprawa wydaje się jasna, pojawia się kolejna poszlaka i wszystko staje się jeszcze bardziej mętne, pokręcone. Nadal jest tu sporo sarkastycznego humoru oraz ciętych ripost czy sprytnego kombinowania Fletcha, próbującego ogarnąć różne sytuacje (jak choćby pozbycie się nadajnika GPS, śledzenie czy włamanie się do łódki). Cały czas mamy różne niespodzianki, a najlepszą dostajemy na sam koniec. Więcej nie zdradzę, bo to była by większa zbrodnia niż brak oceny dla kierowcy Ubera.

To pomówmy troszkę o obsadzie. Jon Hamm wszedł w rolę Fletcha jak masełko w chlebek, cały czas balansując między powagą a zgrywą. Taki uroczy i zaradny cwaniak, któremu nawijką dorównuje chyba tylko Saul Goodman. Godne zastępstwo za Chase’a, który wydawał się nie do zastąpienia. Wyrazista jest Lorenza Izzo jako Angela de Grassi – jak na Włoszkę jest temperamentna, pełna pasji i jednocześnie skrywa parę tajemnic. Dobrze też wypada duet Roy Wood Jr./Ayden Mayeri, czyli prowadzący śledztwo inspektor policji oraz młoda praktykantka. Dla mnie jednak film skradli Marcia Gay Harden jako bardzo elegancka hrabina de Grassi, co jest mocno przywiązana do luksusu (jak wypowiada „Fletch” – perełka!) oraz John Slattery w roli byłego szefa Fletcha, czyli naczelny z nastawieniem (podkreśla je bardzo często rzucane słowo na „k”).

Jeśli ten film ma być początkiem nowej serii przygód Irwina Maurice’a Fletchera, to jestem jak najbardziej za. Wszyscy tęskniący za sarkastycznym, ale dociekliwym i inteligentnym dziennikarzem powinni sięgnąć po „Przyznaj się, Fletch”. Bardzo elegancka, zgrabna oraz dowcipna rozrywka, na którą warto było czekać ponad 30 lat.

8/10

Radosław Ostrowski

Top Gun: Maverick

36 lat minęło jak jeden dzień, a Tom Cruise wygląda jakby czas kompletnie go nie tknął. Prawda jest taka, że raczej nikt nie spodziewał się powrotu do „Top Gun”. Zwłaszcza po tylu latach – trochę nie za późno na taką lotniczą eskapadę? Czy to tylko bezczelny skok na kasę wobec fanów oryginału, zakonserwowany w dawnych czasach? Bo powrót do starych marek to nowa żyła złota? Oczekiwałem, że sceny w powietrzu będą lepsze od oryginału i… w sumie tyle. Bo co jeszcze można ciekawego wymyślić? Dodatkowo zatrudnienie Josepha Kosinskiego, który ma oko wizualne, lecz z fabułami bywało… różnie nie nastrajało optymizmem. Ale z Cruise’m już pracował przy „Niepamięci”, a za scenariusz do „Mavericka” odpowiadał m.in. Christopher McQuarrie. Więc jestem zdumiony, że z tak schematycznego scenariusza oryginału (czepiać mi się nie chcę, bo lista jest za długa), powstał… zaskakująco emocjonalny film, choć też oparty na znajomych kliszach. Jak to się stało i co za czary tu zastosowano?

top gun2-3

Pete „Maverick” Martell dalej służy jako pilot marynarki, jednak nadal pozostaje trochę ryzykantem i buntownikiem. Co wyjaśnia, czemu nigdy nie awansował, bo swoim nastawieniem wkurzał swoich przełożonych oraz przenoszenie z miejsca na miejsce. To ostatnie dzięki swojemu kumplowi „Icemanowi” – admirałowi Flory Pacyfiku. Jednak w czasach, gdy Ju Es Armi bardziej korzysta z nowoczesnych technologii w stylu dronów, Maverick jest równie potrzebny jak łysemu grzebień. Ale dostaje szansę – prawdopodobnie ostatnią w swojej karierze. Wraca do szkoły lotniczej Top Gun, gdzie ma wyszkolić młodych pilotów do wykonania diablo niebezpiecznego zadania: zniszczenie znajdującego się w podziemnym bunkrze tajnym magazynie wzbogaconego uranu. Równie łatwe jak rozwalenie najsłabszego punktu Gwiazdy Śmierci, a czasu jest niewiele. Fakt, że wśród młodej krwi mamy syna Goose’a, czyli Roostera nie ułatwia sprawy.

top gun2-4

Historia w zasadzie ma o wiele więcej rąk i nóg niż w oryginale, choć sporo czerpie z oryginału. Nadal mamy jako pilotów młodych, bardzo pewnych siebie kolesi (a nawet jest koleżanka), zbyt mocno trzymających się przepisów służbistów, bardzo drogie samoloty. Jest też nawet scenka grania na plaży z gołymi klatami. Ale to wszystko wydaje się mieć więcej sensu niż w chaotycznym (choć nadal dającym sporo frajdy) poprzedniku. I co najważniejsze, twórcy czynią z Mavericka… człowieka z krwi i kości, a nie tylko pewnego siebie aroganta. Tutaj zaczyna dojrzewać do roli lidera, zaczyna czuć odpowiedzialność za swoich podwładnych. Chociaż trenuje ich, wyciskając z nich siódme poty oraz ciągle udowadniając, że jeszcze nie stracił formy (pierwszy trening).

top gun2-1

Muszę przyznać, że Kosinski nadal porywa wizualnie. Sceny lotnicze (głównie dzięki mikrokamerom) wyglądają niesamowicie i są kapitalnie zmontowane, co podnosi napięcie oraz adrenalinę do ściany. Nie chcę nawet wspominać o scenie, gdy Maverick – chcąc udowodnić sobie i przełożonym – że mission jest possible sam wsiada za samolot. Tą scenę oglądałem na krawędzi fotela, zaś finałowa misja – nawet jeśli miejscami wydaje się jakby z innej bajki – jest fantastycznie wykonana, z niesamowitą choreografią oraz namacalnym poczuciem bycia w samolocie.

top gun2-2

Jednocześnie czuć hołd oraz miłość do filmu Tony’ego Scotta (zresztą jest mu dedykowany) jest namacalna. Czerpie garściami, ale nie popada w przesadę i fan service jest w punkt: od muzyki przez wręcz niemal kopiowanie scen z oryginału (sam początek zrobił mi mętlik w głowie i przez chwilę zastanawiałem się, czy przypadkiem nie pokazali pierwszego „Top Gun”). Młodzi aktorzy też dają radę – zwłaszcza Miles Teller – i czuć, że to zgrana ekipa, Tom Cruise także wypada więcej niż dobrze, zaś użycie praktycznych efektów specjalnych jest wręcz odświeżające w czasach blockbusterów przeładowanych komputerowymi trickami. Drugi plan też ma przebłyski w postaci Jona Hamma jako przełożonego Mavericka

Choć jest parę drobnych niedociągnięć (wątek romansowy troszkę wydaje się wciśnięty na siłę), to nie spodziewałem się tak silnego ładunku emocjonalnego. To jest przykład świetnego sequela, zrobionego z pasji, zaangażowania, a nie chłodnej kalkulacji i bezmyślnego powtarzania się. Taka sztuka zdarza się tak często jak zestrzelenie trzech samolotów w jednej akcji.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Dobry omen

Było już wiele wizji końca świata na ekranie. I zawsze w nich pojawiały się takie elementy jak Antychryst, anioł, diabeł, Armageddon, Szatan, Czterej Jeźdźcy Apokalipsy itp. Jednak to, co postanowił spłodzić Prime Video do spółki z BBC można określić mianem wielkiego szaleństwa. Zdecydowano się przenieść w formie miniserialu powieść Terry’ego Pratchetta i Neila Gaimana, opisującą najbardziej zwariowany koniec świata jaki możecie sobie wyobrazić.

A wszystko zaczęło się od początku świata, czyli… 6 tysięcy lat temu, kiedy to Adam i Ewa opuścili Eden. Wtedy też poznali się po raz pierwszy reprezentanci dwóch stron konfliktu: anioł Azifaral oraz demon Crowley. Ich drogi wielokrotnie się przecinały, ale nigdy nie doszło między nimi do konfrontacji. Nawet zaczęli się przyjaźnić i czasem jeden wyciągał drugiego z tarapatów. Jednak musiało dojść do nieuniknionego: sprowadzenia Antychrysta na ten świat, by ten w wieku 11 lat doprowadził do zagłady, przybędą Czterej Jeźdźcy Apokalipsy i dojdzie do ostatecznej konfrontacji. Tylko, że naszym dwóch kumplom/wrogom jest to wybitnie nie na rękę. Obaj zamierzają obserwować chłopaka po tym, jak zostanie zamieniony z dzieckiem amerykańskiego dyplomaty w małym klasztorze. Syna Diabła ma ściągnąć Crowley, jednak w tym samym czasie przybywa kolejne małżeństwo spodziewające się porodu i to doprowadziło do komplikacji. Z tego powodu Niebo oraz Piekło obserwowało nie tego chłopaka, co trzeba.

Przewodnikiem po tym świecie jest pełniący rolę narratora… Bóg, którego nigdy nie widzimy. Ale za to ma bardzo charyzmatyczny głos Frances McDormand, więc słuch i uwagę ma się od razu. Zaś sam świat jest pokazany w bardzo krzywym zwierciadle, gdzie przedstawiciele obu stron dążą za wszelką cenę do konfrontacji. Panuje też niby biurokracja, choć prawda jest taka, że nikt nie sprawdza danych, zaś poza naszymi bohaterami, reprezentanci Nieba i Piekła słabo się maskują wśród ludzi. Ale twórcom udaje się zbalansować wszystkie wątki: od przyjaźni naszych bohaterów (ich historię poznajemy w połowie odcinka 3) przez dorastającego Adama – tak się zwie Antychryst – i jego paczkę kumpli po jedynego łowcę wiedźm oraz potomkinię autorki trafnych przepowiedni, Agnes Nutter. Wszystko zbalansowane między powagą a zgrywą i absurdem, co jest zasługą świetnego, nieprzewidywalnego scenariusza oraz pewnej reżyserii.

Równie realizacyjnie serial wypada bardzo dobrze: od zabawy montaż (fantastyczne wprowadzenie o początku świata czy opowieść o sztuczce z trzema kartami) przez scenografię oraz kostiumy po bardzo przyzwoite efekty specjalne (chociaż nie wszystko wygląda tak dobrze jakbym chciał). No i samo osadzenie całości w Londynie pozwala na ponabijanie się z tamtejszej kultury i mieszkańców. Ale niejako przy okazji stawiane jest pewne banalne pytanie: co decyduje o naszym losie? Oraz jaki wpływ mają na nas pewne nazwijmy to wpływy Dobra i Zła? Można też potraktować „Dobry omen” jako parodię kina satanistycznego (plan podmiany Antychrysta budzi skojarzenia z „Omenem” z 1976), satyrę na religię czy głupotę dorosłych ludzi.

I jak to jest rewelacyjnie zagrane. I nie brakuje tutaj znanych twarzy czy głosów (poza McDormand mamy m.in. Briana Coxa, Jona Hamma, Mirandę Richardson czy Michaela McKeana), ale tak naprawdę ten serial straciłby ponad ¾ swojej siły, gdyby nie absolutnie genialny, fenomenalny, rewelacyjny, wręcz boski duet w rolach głównych. Czyli Michael Sheen oraz David Tennant – pierwszy jest rozbrajająco uroczy i naiwny w swojej dobroci, drugi z szelmowskim spojrzeniem, lekko zblazowanym sposobem wypowiedzi. Trudno o bardziej niedobrane, a jednocześnie tak idealne połączenie z chemią znajdującą się poza jakąkolwiek skalą.

Na dzisiejsze czasy potrzebny jest zwariowany humor oraz nadzieja, że to nie jest jeszcze koniec świata. „Dobry omen” daje obie te rzeczy, dostarczając także masę frajdy fanom literackiego pierwowzoru oraz brytyjskiego kina/telewizji. Potrzebna dawka pozytywnej energii, oj bardzo potrzebna.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Źle się dzieje w El Royale

Czym jest tytułowe El Royale? Jest to motel, znajdujący się na granicy Kalifornii i Nevady, gdzie nawet środek hotelu przechodzi przez granicy. Gdy trafiamy do niego, jest już po sezonie, gdzie wszystko jest niemal puste. Poza chłopcem hotelowym nikogo nie ma. Ale właśnie tutaj pojawia się grupa postaci: czarnoskóra wokalistka, sprzedawca odkurzaczy, stary ksiądz oraz hipiska. El Royale ma być jedynie przystankiem w dalszej drodze, ale burza oraz tajemnice związane z bohaterami komplikują sytuację.

el royale1

Drew Goddard już w swoim debiutanckim „Domie w głębi lasu” pokazywał zapędy ku postmodernistycznej zabawie z gatunkami. Nie inaczej jest ze „Źle się dzieje…”, jednak zamiast horroru mamy pulpowy kryminał a’la Tarantino. Inspiracja twórczością „Pulp Fiction” jest czytelna aż nadto: od wykorzystania retrospekcji przez dialogi aż po wykorzystaną muzykę. Całość osadzona jest w latach 70., za czasów prezydenta Nixona, zaś sam hotel wygląda bardzo zjawiskowo. Więcej z fabuły zdradzić nie mogę, bo całość ma tyle wolt, zaskoczeń i niespodzianek, że zdradzenie ich byłoby psuciem satysfakcji z odkrywania kolejnych elementów układanki. Bo nie wszyscy są tym, za kogo się podają, a i sam hotel też ma inne cele niż zaspokajanie potrzeb klientów. Już pierwsza scena sugeruje, że sprawa ma drugie dno, ale po drodze zdarzy się wiele: porwanie, kradzież pieniędzy, sekta, taśma, zawiązywanie koalicji oraz układów.

el royale2

I przez większość czasu, gdy okrywamy kolejne fragmenty z życia bohaterów (mających dwie twarze), reżyser uatrakcyjnia całą historię. Kolejne retrospekcje, wydarzenia ukazane z innej perspektywy, długie ujęcia oraz chwytliwa muzyka z epoki. Problem jednak w tym, że z odkrywaniem kolejnych kart, film zaczyna tracić swoją siłę oraz zainteresowanie. Parę scen można było spokojnie wyciąć (retrospekcja związana z przywódcą sekty), pewne repetycje, zaś kilku rzeczy zacząłem się domyślać po kilku pierwszych minutach i nie wywołały we mnie takiego zaskoczenia. Czuć tutaj granie znaczonymi kartami oraz poczucie deja vu. I nie wszystkie postaci dostają tle czasu, by troszkę bliżej je poznać.

el royale3

Goddardowi udaje się utrzymać napięcie oraz ciągłego oczekiwania na to, jak się to wszystko skończy. I zebrał do tego znakomitych aktorów, choć nie wszyscy są wykorzystani do końca (zwłaszcza Jon Hamm oraz Nick Offerman). Klasę potwierdza Jeff Bridges jako mający objawy demencji duchowny, który jest kimś więcej niż się wydaje. Zaskakuje za to Chris Hemsworth jako pociągający, lecz psychopatyczny Billy Lee. Dla mnie jednak odkryciem była Cynthia Erivo w roli Darlene Sweet – czarnoskórej wokalistki, która z powodu koloru skóry jest traktowany w branży jak śmieć, a jej głos jest zwyczajnie cudowny.

Najnowsze dziecko Goddarda mocno pachnie pulpowymi kryminałami, choć sprawia wrażenie przerostu formy nad treścią. Nie mniej jest to intrygujące, sprawnie wykonane kino ze świetną obsadą oraz (przez sporą część) wciągającą fabułą.

7/10

Radosław Ostrowski

Bejrut

Stolica Libanu w 1983 roku była już pogrążona w wojnie domowej, gdzie kraj został podzielony na dwie strony: Zachodni i Wschodni. Muzułmanie, Żydzi, chrześcijanie wciśnięci do jednego worka – to musiało w końcu eksplodować. Tutaj kiedyś mieszkał zastępca ambasadora USA, Mason Skiles, ale to było 10 lat temu i to było zupełnie inny kraj. Teraz nasz Mason pełni rolę negocjatora w Izbie Handlowej, próbując pogodzić związkowców z szefami. Jednak nasz bohater musi wrócić do dawnego domu. Jego przyjaciel z tamtego okresu, agent CIA zostaje uprowadzony, a porywacze chcą jego jako negocjatora.

bejrut1

Kolejne dzieło od Netflixa, ale tym razem jest to sensacyjny thriller szpiegowski z mocnymi fundamentami. ale czy może być inaczej, jeśli za scenariusz odpowiada Tony Gilroy (seria o Jasonie Bournie), a reżyseruje specjalizujący się w psychologicznych dreszczowcach Brad Anderson? Początek to ten okres świetności Masona, by zobaczyć jego upadek z alkoholem w dłoni. Wszystko jest tutaj poprowadzone tylko za pomocą dialogów (w końcu to film o negocjowaniu) w miejscu przecięcia się wpływów wielu krajów: USA, Izrael, Palestyna, zaś sami Libańczycy wydają się nieobecni. Twórcom bardzo przekonująco udaje pokazać się skomplikowaną układankę, gdzie nie do końca wiadomo komu można zaufać. Mimo sporej ilości gadaniny, nie ma tutaj miejsca na nudę, zaś intryga potrafi utrzymać w napięciu. I to jest dla mnie sporym zaskoczeniem.

bejrut2

Realizacja zdecydowanie broni się stylówką oraz odtworzeniem realiów. Chociaż problem w tym, że więcej słyszymy o tym, co się stało. Nie brakuje zniszczonych budynków, wiele posterunków, wojska oraz zabawy w podchody. Może i jest to przewidywalne, niepozbawione paru uproszczeń, ale to wszystko potrafi zaangażować. Tak samo jak mocno orientalna muzyka w tle.

bejrut3

Jeżeli jest coś, co trzyma ten film w ryzach to fantastyczna rola Jona Hamma. Aktor świetnie sprawdza się jako negocjator z demonami, gdzie samym spojrzeniem potrafi pokazać wiele. Największe wrażenie robi podczas scen negocjacji (tutaj błyszczy inteligencją) oraz podczas wizyt w barze. Słucha się go cudownie i ma w sobie prawdziwą charyzmę, gasząc kompletnie wszystkich, zarówno telewizyjnych weteranów (Dean Norris i Shea Whigham), jak i Rosamond Pike jako agentkę Crowder, z którą tworzy dość nieoczywisty duet.

„Bejrut” pokazuje, że Netflix jeszcze potrafi zaskoczyć i zrobić dobry film. Niby spokojny, ale trzyma w napięciu, niby thriller, lecz skupiony na dialogach niż akcji (choć całkiem porządnie wykonanej). Nie jest to naiwne, mocno uproszczone spojrzenie na Bliski Wschód, czego bardzo się obawiałem.

7/10 

Radosław Ostrowski

Marjorie Prime

Wyobraźcie sobie świat, gdzie dla ludzi zaczynają tworzyć hologramowe wersje ludzi zwane Prime. One pomagają radzić osobom z Alzheimerem. Tak jak w przypadku Marjorie – bardzo niemłodą kobietą, zaś jej towarzyszy Walter, czyli hologramowa wersja jej zmarłego męża. Kobieta ma też córkę Tess – niezbyt wielką fanką nowoczesnej technologii – oraz jej zięcia Jona.

marjorie_prime1

Niby niepozorny film SF, który skupiony jest na rozmowie dwojga bohaterów. Ale dla Michaela Almayedę ten tytuł staje się pretekstem do dyskusji. I nie chodzi tu tylko o wykorzystywanie sztucznej inteligencji, ale w ogóle o pamięć, wspomnienia. Tego, co możemy zrobić z nimi, czy możemy pewne rzeczy zapomnieć, przeinaczyć dla dobra najbliższych. Nie ważne, czy mówimy o cierpiącej na Alzheimera staruszce, niepogodzonej ze stratą córką czy samotnym mężczyźnie po odejściu żony. Samo tempo przypomina żółwia pędzącego w maratonie, ale wymaga to skupienia, bo łatwo można przeoczyć pewne detale, zagubić się w niektórych sytuacjach, a pewne sytuacje mogą być mętne. Uderza tutaj pewna ascetyczność realizacyjna, bez wielkich fajerwerków, popisów operatorskich czy zabawy montażem. Aczkolwiek pojawiają się pewne retrospekcje (elegancko wplecione w całą opowieść), dodające wiarygodności, zaś w tle gra bardzo intensywna muzyka Miki Levi.

marjorie_prime2

Wszystko jest tutaj oparte na dialogach, rozmowach, gdzie poznajemy zarówno interakcje między postaciami oraz powolnym odkrywaniu kto jest kim w tym świecie. Przez to reżyser parę razy potrafi zaskoczyć, zmusić do pewnego zastanowienia się. Nie tylko nad technologią oraz sposobem wykorzystywania jej, ale tego jak nasze wspomnienia mogą być modyfikowane (finałowa rozmowa), by ochronić innych, dać szczęście, radość. Widać to w drobnych gestach, spokojnej reżyserii oraz wielu poruszających scenach.

marjorie_prime3

A całość jest fantastycznie zagrana. I nie ważne, czy mówimy o Jonie Hammie (Walter), Lois Smith (Marjorie – zarówno starsza, jak i… troszkę inna), przypominająca o sobie Geena Davis (Tess) lub absolutnie wybijający się Tim Robbins (Jon), każdy z tej postaci wyciska ze swoich ról soki. Zwłaszcza ten ostatni jako pełen empatii, życzliwości mężczyzna weryfikujący swoje przekonania podczas rozmowy z hologramem swoje żony, rozsadza ekran. Nie potrafię tego wyrazić słowami.

„Marjorie Prime” jest przykładem kameralnego, wyciszonego SF, gdzie efekty specjalne nie są tutaj najważniejsze. Tutaj kwestie bardzie filozoficzno-etyczne wybijają się na pierwszy plan, rozmowy oraz obserwowanie ludzi. Niby nic wielkiego, ale ma w sobie to słynne coś.

7/10 

Radosław Ostrowski

Baby Driver

Kim jest Baby? To młody chłopak, który z autem robi to, co wielu mężczyzn z kobietami. Innymi słowy – to szatan. Jest szybki i wściekły, a podczas jazdy lubi słuchać muzyki i to nie jest żadne tam disco polo czy hardkorowy rap, tylko klasyczne, melodyjne granie wszelkich gatunków. Pracuje dla niejakiego Doktorka, który jest mózgiem i planuje każdy skok. Młody w ten sposób spłaca dług wobec szefa. I kiedy wydaje się, że jeszcze będzie tych parę skoków, ale pojawia się Ona – imię jej Debora. To fajna dziewczyna, z którą można zacząć nowe życie. Tylko trzeba zrobić jedną robótkę, co może pójść nie tak?

baby_driver1

Jak możecie wywnioskować z tego opisu, nowe dziecko Edgara Wrighta to klasyczne kino kryminalne, z ogranymi kliszami rodem z podrzędnej opowiastki pulpowej. I w zasadzie to jest takie komiksowe kino, kierujące się swoją własną logiką i zasadami. „Baby Driver” to dziwaczna mieszanina komedii, sensacji, romansu i… musicalu. Jesteście zdumieni i lekko w szoku? Ja też byłem, zwłaszcza że ten koktajl smakował dla mnie bardzo zagadkowo. Początek jest mocny i wprawia w konsternację: napad na bank. Wszystko z perspektywy kierowcy, słuchającego muzyki. Właśnie, muzyka. Ona narzuca tempo, buduje klimat i wszystko jest jej podporządkowane, włącznie z montażem. Wystarczy obejrzeć początek, scenę przedstawienia planu skoku czy strzelaniny podczas kupna broni. I to wygląda po prostu rewelacyjnie podczas pościgów, strzelanin lub czołówki, gdzie fragmenty tekstu piosenki pojawiają się czy to w formie graffiti lub naklejek. Dla mnie problemem nie była realizacja, brak wyrazistych postaci albo komiksowa, wręcz bajkowa konwencja (może poza zakończeniem).

baby_driver2

Dla mnie problemem było to pomieszanie gatunków, przez co całość nie wybrzmiała tak mocno, jak bym tego chciał. Przyznam się (bez bicia), że liczyłem na więcej pościgów i akcji, chociaż wątek miłosny między Baby’m a Deborą poprowadzony był lekko oraz z gracją (tylko czułem lekkie znudzenie). Jest to przewidywalne, przerysowane (rzadkie, ale intensywne sceny przemocy), a także z kilkoma retrospekcjami, co mnie wybijało z rytmu. I jeszcze ten przesłodzony finał, po którym można było zacząć wymiotować tęczą.

baby_driver3

Aktorzy szarżują (nawet bardzo), ale jest to całkowicie zrozumiały zabieg. Ansel Elgort jest uroczy jako małomówny, wrażliwy chłopak, kochający szybkie fury i muzykę. I jak fajnie wygląda w tych okularach, ze słuchawkami na uszach. Jak się nie zakochać w takim ciastku. Na drugim planie mamy spokojnego Kevina Spacey (Doktorek) oraz prześliczną Lily James (kelnerka Debora), jednak całość kradnie dwóch psychopatów: Jamie Foxx (Bats) oraz Jon Hamm (Buddy), wnosząc sporo czarnego humoru.

baby_driver4

„Baby Driver” to taka ładnie opakowana, stylowa (nawet przestylizowana) bajka, niepozbawiona mroku i niepokoju. Sama historia nie jest może najciekawsza, ale sposób realizacji podnosi całość na wyższy poziom. Czegoś mi w tym miksie zabrakło, by utkwił w pamięci na dłużej i nie bardzo wiem co. Ale jako czysta rozrywka daje radę.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Ramię za milion dolarów

Krykiet to gra mało interesująca i mało dynamiczna dla kina, gdzie chodzi o odbicie piłki.  I to właśnie przypadkowe obejrzenie meczu krykieta staje się inspiracja dla J.B. Bernsteina. Mężczyzna jest agentem sportowym, który działa na własną rękę i to bez sukcesów. Pomysł, który mu przychodzi do głowy jest dość niecodzienny – pojedzie do Indii, gdzie krykiet jest bardzo popularny i zorganizuje talent show, w którym zwycięzca otrzyma milion dolarów i trening na baseballistę, a w zasadzie dwóch – drugi dostanie dziesięć tysięcy dolarów.

ramie_za_milion1

Baseball nie jest zbyt popularną dyscypliną w USA, podobnie jak krykiet. Ale próba połączenia jednego z drugim, może stać się ciekawym eksperymentem. Zazwyczaj filmy wytwórni Disneya kojarzą się z infantylizmem, sentymentalizmem, ale potrafiły też poruszyć i czasami rozbawić. Tak tez jest z prawdziwą historią opowiedziana przez Craiga Gillespie (reżyser „Miłości Larsa”) oraz scenarzystę Thomasa McCarthy’ego („Dróżnik”). Sam film to kolejna z opowieści o spełnieniu swojego amerykańskiego snu, co nie jest zawsze łatwe, szczególnie dla osoby spoza USA. Jednak sama historia jest może troszkę przewidywalna (nie zabraknie wzlotów i upadków, zapatrzenia w forsę czy poruszających mów motywacyjnych), jednak wszystko to jest wyważone i potrafi nawet rozbawić. To naprawdę działa, przy okazji pokazując kontrast między bogatym Zachodem (samo mieszkanie Bernstein to niemalże pałac), a biedniejszymi Indiami (sam casting i program robiony jest ze sporym rozmachem – także wizualnym), gdzie mimo masy mieszkańców jest molochem biedy.

Źródłem humoru jest przede wszystkim próba aklimatyzacji dwójki Hindusów, zwycięzców programu oraz ich tłumacza w nowym środowisku, gdzie nie ma wind, boisko do baseballa jest kompletną nowością, ale są też kompletnie osamotnieni i zdani niemal sami na siebie.

ramie_za_milion2

Sporo emocji przynoszą same sceny programu, gdzie o wygranej decyduje siłą uderzenia (a dokładnie jej prędkość), a przemiana głównego bohatera pozostaje wiarygodna. Może i te wątki wydaja się dość oczywiste (relacja J.R. z lokatorką, próba odnajdywanie się w nowym środowisku czy finałowe spotkanie z łowcami talentów), jednak film ogląda się naprawdę przyjemnie i bardzo miło.

ramie_za_milion3

Co jest też zasługą dobrze radzących sobie aktorów. Największe pole do popisu miał Jon Hamm. Gwiazda serialu „Mad Men” odnajduje się w roli samotnego, szukającego forsy faceta, który jednak w decydującym momencie potrafi potraktować innych nie tylko jako źródło dochodów, jednak przebiega to w dość stopniowy sposób. Równie świetni i świeżsi są Suraj Sarma oraz Mahdur Mittal jako zwycięzcy programu „Million Dollar Arm”, a ich sceny adaptacji w USA potrafią być naprawdę zabawne.  Warto też zwrócić uwagę na solidny drugi plan z Alanem Arkinem (łowca talentów Ray) oraz Billem Paxtonem (trener Tom House) na czele.

Typowy disnejowski film sportowy, których wytwórnia trzaskała na potęgę. I jest to kolejny porządnie wykonany tytuł, który może niczym nie zaskakuje, jednak potrafi działać na emocje.

7/10

Radosław Ostrowski

Kongres

Robin Wright jest aktorką w średnim wieku, która swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą. Nikt już nie chce ją zatrudniać ze względu na nerwy oraz charakter panikary. W końcu dostaje bardzo nietypową propozycję, skomputeryzowania swojej twarzy ze wszystkimi swoimi emocjami. Dwadzieścia lat po tym wydarzeniu przybywa na kongres futurystyczny do animowanego miasteczka Abrahama, gdzie dochodzi do ataku terrorystycznego.

kongres1

Stanisław Lem nigdy nie należał do „filmowych” pisarzy, gdyż jego książki stanowiły dla filmowców materiał tak bogaty, ze trudno byłoby wybrać istotne elementy. Tym razem z „Kongresem futurologicznym” postanowił się zmierzyć izraelski reżyser Ari Folman. I stworzył mieszankę „żywego” filmu z animacją, nie do końca trzymając się literackiego pierwowzoru. Niby futurystyczny, ale bardzo dzisiejszy i opowiadający o świecie tak złudnym, że aż prawdziwym. Zaczyna się od świata, gdzie aktor jest zastąpiony przez awatara, imitującego jego ruchy, emocje, a prawdziwi aktorzy mają zakaz pojawiania się publicznie. Inaczej nie przetrwasz, ale to dopiero początek: wszelka chemizacja, gdzie możesz być każdym po zażyciu pigułki (nawet jedząc jogurt) – wszelki konsumpcjonizm i ekshibicjonizm w zamian za „wolny wybór”.

kongres2

Po 40 minutach żywych aktorów zastępuje animacja i to bardzo surrealistyczna, a wszelkie wizję wyglądają jak po zażyciu używek. A zaczynało się jak satyra na Hollywood, gdzie rządzi kult młodości, kończąc na krytyce konsumpcjonizmu i egoizmu, co bywa mocno powiedziane wprost. Moralizatorstwo zabija trochę ten film, a rzeczywistość wolna od halucynogenów wygląda znacznie gorzej. Jak wszyscy wiemy, prawda jest brzydka i Folman dosłownie to pokazuje. Kolejne dziwne halucynacje po drodze (zamach na korporację, atak halucynogenicznym gazem, odmrożenie) wywołują rozgardiasz, ale końcówka jest tak mocna, że trudno przejść obojętnie.

kongres3

Najmocniejszym punktem jest tutaj znakomita Robin Wright w roli samej siebie, podstarzałą gwiazdę „sprzedającą się” za święty spokój i możliwość spędzenia większego czasu z dziećmi. Jej naturalizm jest wielkim atutem, a wszelkie emocje (zagubienie, smutek, bezradność) wygrywa całkowicie. Wydaje się jedynym głosem sumienia ludzkiego w tym szalonym świecie. Poza nią są jeszcze niezawodny Harvey Keitel (agent Al – scena opowiadania o początkach w fachu – naprawdę mocna), wszechwładny Danny Houston (producent Jack) oraz mocny Kodi Smith-McPhee (syn Aaron).

„Kongres” to dziwna mieszanka, która jest miejscami zbyt moralizatorska, poważna i nie do końca udana. Jednak potrafi zaintrygować, zmusić do refleksji i zastanowić się nad sobą samym. Mimo wszystko – całkiem interesująca propozycja.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Co było, a nie jest

Nathan Flomm jest PR-owcem w firmie planującej sprzedaż samochodów na baterię, jednak jego temperament pozostawia wiele do życzenia. Podczas kłótni ze swoim szefem Willem Haneyem (poszło o nazwę) odchodzi z firmy i oddaje 10% procent swoich udziałów. Potem okazuje się, że nowy pojazd odniósł wielki sukces, przynosząc kupę pieniędzy. 10 lat później Nathan jako Rolly zamieszkuje w Martha’s Vineyeard. I wtedy pojawia się tam jego były szef, co zmusza bohatera do zemsty.

cobyloaniejest1

Komedia nakręcona dla HBO. Jeszcze przez jakiś czas wydawało mi się to zbyt abstrakcyjne i brzmiało jak kiepski żart. Tym jednak zadania podjął się Greg Mottola, reżyser „Supersamca”, a współscenarzysta został Larry David, czyli pamiętny Borys Jelnikow z „Whatever Works”. Poczucie humoru jest lekko allenowskie, oparte na ironicznym i sarkastycznych żartach. Nawet jeśli poczucie humoru jest czasami chamskie (Czeczen handlujący detonatorami albo o obciąganiu członkom zespołu Chicago), to jednak jest to autentycznie zabawne, w co niespecjalnie wierzyłem. Intryga bawi, postacie są wyraziste (pomysł wysadzenia budynku czy nieudanego podrywu zony Willa – perełka) i taka mieszanka działa naprawdę porządnie.

cobyloaniejest2

Swoje też robi obsada, która jest gwiazdorska (łącznie z zespołem Chicago). Larry David powtarza swoją role z „Whatever Works” – chamski, nieprzyjemny, choleryk kłócący się o byle co, ale lubimy go i chcemy, by udał się jego plan. W dodatku serwuje najlepsze teksty. Poza nim najbardziej w pamięci utkwił rozbrajający Michael Keaton jako szajbnięty piroman Stumpo oraz epizod Lieva Schreibera (Czeczen Tibor), a także Eva Mendes (walcząca z nadwagą Jennifer) i znany z „Mad Men” Jon Hamm (prezes Will).

cobyloaniejest3

Solidna i autentycznie zabawna komedia, choć miejscami poziom jest dość różnorodny. Ale całość jest naprawdę na dobrym poziomie i gwarantuje półtorej godziny zabawy, ale i refleksji na temat zaczęcia od nowa.

7/10

Radosław Ostrowski