Mindhunter – seria 2

Kolejne spotkanie z „Łowcami umysłów”, czyli serialem o początkach Wydziału Behawiorystyki FBI. Agenci Holden i Tench nadal prowadzą rozmowy z seryjnymi mordercami, by móc łatwiej ich złapać pod nadzorem dr Wendy Carr. Nadal jednak ich praktyki trochę są traktowane z pewnym dystansem wobec reprezentantów wymiary sprawiedliwości (policja, prokuratura). Jednak pojawia się szansa na wykorzystanie zdobytej wiedzy w praktyce – w Atlancie dochodzi do zaginięć i morderstw dzieci.

Początkowo w tym sezonie reżyserzy (David Fincher, Andrew Dominik i Carl Franklin) wydają się podążać znajomym schematem poprzedniej serii. Czyli przeplatanki życia prywatnego naszej trójki bohaterów z przesłuchaniami kolejnych seryjnych morderców. ALE tutaj jakby większy nacisk jest na prywatne życie Tencha oraz dr Carr. Ten pierwszy mierzy się z powoli rozsypującą się rodziną (chodzi tu o syna, który wskutek pewnego drastycznego wydarzenia niejako cofa się w rozwoju), z kolei ona poznaje potencjalną partnerkę – Kay (Lauren Grazier). Tutaj udaje się zachować równowagę między dramatem obyczajowym a thrillerem i kryminałem. Cały czas czuć napięcie podczas rozmów z seryjnymi mordercami (David Berkowitz, Elmer Wayne Henley Jr.), wraca nawet stary znajomy Kemper (na jedną scenę) i pojawia się sam Charles Manson. Ale tak jest przez pierwszą połowę serialu.

Bo ostatnie cztery odcinki odsuwają kwestię rozmów na dalszy plan, kiedy nasi agenci zostają wysłani do Atlanty. I tutaj „Mindhunter” błyszczy najmocniej. Nasz duet agentów zostaje wsparty przez tamtejszego agenta Jima Barneya. Sprawa jednak jest więcej niż tylko delikatna. Same ofiary są czarnoskórymi dziećmi, więc podejrzany wydaje się oczywisty – Ku Klux Klan. Tutaj zaczyna też dochodzić do tarć między Holdenem a Tenchem – pierwszy z obsesją na punkcie profilu, drugi przytłoczony brakiem równowagi między życiem zawodowym a prywatnym. To jest jedno źródło problemów, ale nie jedyne. Wrogie nastawienie „czarnej” społeczności do władz, ominięcie kilku istotnych świadków i tropów, nieufność policji wobec dziwnych, biurokratyczne procedury, niedoświadczeni policjanci. Jeszcze w grę wchodzi polityka, bo to rok 1980 i powoli zbliżają się wybory – chaos, panika, zamieszanie, wściekłość mieszkańców. Ten wątek błyszczy najmocniej, gdzie czuć tutaj bezsilność śledczych kolejnymi poszlakami prowadzącymi donikąd oraz furię rodzin ofiar (mocna scena przemówienia burmistrza w kościele). A wszystko kończy się bardzo słodko-gorzkim finałem, który zostanie na długo. Jest on tym bardziej frustrujący, że Netflix skasował ten serial.

Bo jest tutaj kilka kwestii otwartych (m. in. pojawiający się często na początku odcinka tajemniczy serwisant ATD, który wydaje się być fetyszystą w damskich ciuchach), które nadal pozwalały na eksplorację tego tematu. Twórcy nie idą ku robieniu z tego jakiegoś sensacyjnego dreszczowca, zdominowanego przez akcję, pościgi, strzelaniny itd. (jak w pierwszej serii). To powolny, lecz nadal niepokojący tytuł, pozwalający wejść do najmroczniejszych zakamarków ludzkiego umysłu. Fantastycznie wykonany, napisany, zagrany – absolutnie flagowe dzieło Netflixa, które znać trzeba. Kropka.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Pukając do drzwi

M. Night Shyamalan – pamiętam jeszcze te czasy, kiedy to nazwisko elektryzowało. Specjalista od thrillerów z elementami nadnaturalnymi oraz finałowymi twistami, wywracającymi całą historię do góry nogami. Choć nigdy do poziomu „Szóstego zmysłu” i „Niezniszczalnego” się nie zbliżył, to zawsze dawałem mu szansę. Dlaczego? Bo zawsze szukał oryginalnych, intrygujących konceptów, balansujących na granicy śmieszności (jak nie jest w formie) albo grozy, zaskoczenia i napięcia. Jaki jest przypadek jego najnowszego filmu, czyli „Pukając do drzwi”?

Punkt wyjścia jest bardzo prosty: jesteśmy w domku gdzieś w lesie. Z dala od cywilizacji. Przybywa tutaj małżeństwo gejów ze swoją adoptowana córką. Cisza, spokój, sielanka. Ale do czasu, bo pojawia się w tej okolicy wielkolud z trzema kompanami. Niby chcą tylko porozmawiać, lecz są uzbrojeni w dziwne bronie. Kim są? Czego chcą? I dlaczego sprawiają wrażenie, jakby zostali do czegoś zmuszeni? Lider Leonard (Dave Bautista) mówi krótko: „Musicie dokonać wyboru. Jedno z was musi się poświęcić albo będzie koniec świata.” Co k***a?

pukajac do drzwi1

Pomysł brzmi wariacko, choć tym razem reżyser oparł się na książce Paula Tremblaya. Już sam początek buduje aurę tajemnicy, kiedy podczas czołówki widzimy jakieś tajemnicze rysunki. W karcie pacjenta, stronie z krzyżówką, w tle grają niepokojące smyczki. Coś wisi w powietrzu. Potem jest początek, gdzie widzimy dziewczynkę zbierającą koniki polne. Wtedy z daleka wyłania się wielkolud, ale głos ma bardzo spokojny, łagodny. Zaczyna się rozmowa i podskórnie czułem napięcie. A to dopiero początek całej hecy. Shyamalan nie zapomina o budowaniu napięcia, aż do momentu ataku na dom. Czyżby to miało być dobre home invasion movie? I mamy tą przerzutkę z końcem świata, która daje spore pole do manewru. Czy ci ludzie są nawiedzeni? Są członkami sekty? Chorzy psychicznie? Stawka jest wysoka i namacalna. A jeśli wybór nie zostanie dokonany, jeden z czwórki zostanie zabity i nowa „plaga” zejdzie na ziemię.

pukajac do drzwi4

Pierwsze 30-40 minut trzyma za mordę, wręcz szokuje i wali w ryj. Cały czas główkowałem co tu się dzieje, chcąc zrozumieć całą tą sytuację. Mocno idącą w absurd, lecz Shyamalan nie daje jednoznacznej odpowiedzi, zderzając dwa punkty widzenia. Innymi słowy, klasyczne zderzenie wiary i umysłu. Dla mnie jednak problem w tym, że ta konfrontacja ogranicza się na rzucaniu argumentów i… obie strony okopują się na swoich stanowiskach. A co gorsza, nie pada parę istotnych pytań wobec tej czwórki, np. skąd się wzięły te wizje, jak się poznali? Brakowało próby przekonania drugiej strony, że to wszystko jest wyłącznie zbiegiem okoliczności. Ale jedno na ich twarzach widać: strach i odczucie, że nie chcą tu być. To by pomogło lepiej wejść w buty tych „porywaczy”. Podobnie jak w „Split” mamy retrospekcje z życia naszej pary rodziców (Jonathan Groff i Ben Aldridge), pozwalając lepiej poznać ich relację. O dziwo, nie wybijało to z rytmu. To wszystko dobrze wygląda w obrazku (film kręcono na taśmie 35 mm), nie brakuje znajomych ruchów kamery czy niemal zapełniających cały obraz twarzy.

pukajac do drzwi2

Niestety, jest jeden poważny problem. A mianowicie zakończenie i wyjaśnienie całej sytuacji jest tak bardzo w mordę, że już bardziej się nie da. Wolałbym pozostawienie tego w stanie zawieszenia. Parę dialogów też może przyprawić o ból uszu i efekty specjalne parę razy są niespecjalne, ale można na to przymknąć oko. Zwłaszcza, że całość jest bardzo dobrze zagrana. Odkryciem jest tutaj Dave Bautista jako Leonard – lider grupy porywaczy. Bardzo wycofany, tłumiący swoje emocje, mówiący bardzo spokojnym głosem, bardzo przekonująco pokazuje lidera tej dziwnej grupki nieznajomych (równie dobrze zagranych m.in. przez Ruperta Grinta). Fantastyczny jest także Ben Aldridge, który z Jonathanem Groffem tworzą parę naszych protagonistów. Ten pierwszy jest bardziej agresywny, ekspresyjny i racjonalny, ten drugi to spokojniejszy, wycofany gość. Cała ta relacja jest prowadzona bez fałszu, szczególnie jak mamy jeszcze debiutującą Kristen Cui (córka Wen), który pięknie uzupełnia ten obrazek.

pukajac do drzwi3

Czyżby Shyamalan wrócił do formy? Częściowo tak. „Pukając do drzwi” przypomina, że ten zdolny twórca nadal potrafi trzymać w napięciu aż do (prawie) samego końca. Niestety, zdarzają się potknięcia w nie za dobrych dialogach czy zakończeniu, niemniej trudno odmówić atmosfery osaczenia i niepokoju. Dowód na to, że tego reżysera nie należy jeszcze skreślać.

7/10

Radosław Ostrowski

Mindhunter – seria 1

Popularność produkcji typu true crime jednoznacznie potwierdza, że jesteśmy zafascynowani zbrodnią, mordercami. Na ile to wynika z dreszczu i ekscytacji, a ile próby rozgryzienia sprawców tych zbrodni, których nie potrafimy zrozumieć, gdzie motyw wydaje się nie istnieć. Od czego jednak są profilerzy – tworzący portrety psychologiczne agenci Jednostki Analizy Behawioralnej FBI. Ale od czego się to wszystko zaczęło? O tym w 2017 roku postanowił opowiedzieć Joe Penhall w serialu Netflixa „Mindhunter”, który oparty jest na książce Johna Douglasa (emerytowanego agenta FBI i szefa JAB FBI).

Wszystko zaczęło się w roku 1977, gdy w FBI pracował Holden Ford (Jonathan Groff) – młody agent specjalny, głodny wiedzy i szukający nowych metod pracy dla FBI. Gdy go poznajemy, zostaje wezwany do sytuacji, gdzie szaleniec wziął ludzi za zakładników. Akcja kończy się samobójstwem porywacza i to skłania agenta do szukania sposobów na „rozgryzienie” ludzi. Wreszcie trafia do niszowej, jednoosobowej komórki zajmującej się analizą behawioralną. Kierujący nią Bill Tench (Holt McCallany) jeździ od komisariatu do komisariatu, przekazując gliniarzom wiedzę oraz metody stosowane przez FBI. Problem w tym, że jest to czas seryjnych morderców i psychopatów, gdzie rozumiane do tej pory motywy oraz okrucieństwo było nie do rozgryzienia. Ford – niejako za plecami swojego szefa – wpada na pomysł przeprowadzania rozmów ze skazanymi wielokrotnymi mordercami. Po co? By znać ich sposób działania i móc skuteczniej wyłapywać kolejnych morderców. Wkrótce do grupy dołącza doktor psychologii Wendy Carr (Anna Torv), pomagająca skatalogować i uporządkować zdobytą wiedzę.

Jeśli mamy do czynienia z produkcją o seryjnych mordercach, a dodatkowo palce przy niej macza David Fincher, wiemy czego się mniej więcej spodziewać. „Mindhunterowi” bliżej jest tutaj do „Zodiaka” (również o seryjnym mordercy osadzony w latach 70.) niż „Siedem”, co widać już choćby w warstwie wizualnej. Stonowana kolorystyka, nocne ujęcia zdominowane przez żółć czy zieleń, dynamiczna praca kamery i montaż. Stylizowane oraz jednocześnie bardzo dokumentalne – pozornie brzmi to sprzecznie, ale to się łączy w spójną całość.

Nie ma tutaj dynamicznej akcji, pościgów czy zawodów strzeleckich. Twórcy skupiają się tutaj na aspekcie psychologicznym, dominują tutaj bardzo spokojne ujęcia, zaś akcja ogranicza się do pomieszczenia i dialogu. Niemal jak w teatrze, co nie jest żadną wadą. Serial z jednej strony skupia się na psychologicznych portretach sprawców (rozmowy m.in. z Edem Kemperem, Richardem Speckiem czy Jerrym Brudosem), próbując znaleźć jakieś wspólne oraz różniące elementy. Toczące się w odpowiednich celach budziły poczucie klaustrofobii, zaś niektóre opisy zbrodni potrafiły zszokować szczegółami albo postawą sprawców (obojętnością, wypieraniem się czy wręcz knajackim językiem jak u Specka). Z drugiej strony serial w konstrukcji przypomina procedural. Bo niemal w każdym mieście któryś z policjantów zaczepia naszych agentów i prosi o pomoc w świeżej sprawie (pobicie starszej pani i zarżnięcie psa, makabryczne zabójstwo nastolatki). Zdobywana wiedza i analiza miejsc zbrodni wielokrotnie pomaga znaleźć sprawcę. Te momenty potrafią trzymać w napięciu, a skupienie na detalach jest wręcz nieprawdopodobne. I jak zawsze oglądałem jak zaczarowany, czekając na rozwiązanie kolejnej sprawy.

By jednak nie było tak słodko, „Mindhunter” ma pewne drobne (na szczęście) wady. Chodzi mi głównie o tempo oraz momenty przestoju, gdy przyglądamy się życiu prywatnemu naszych śledczych. Nie chodzi mi o to, że są one niepotrzebne, bo potrafią pokazać jak praca ma wpływ na ich życie domowe. Miałem jednak wrażenie, że za dużo czasu poświęca się agentowi Fordowi oraz jego relacji z poznaną przypadkowo dziewczyną (Hannah Gross), zaś reszta zespołu zostaje zepchnięta na dalszy plan. Tu mi zabrakło balansu i tej ekscytacji jak podczas scen w terenie czy rozmów z mordercami, chociaż rzadkie momenty życia rodzinnego Tencha potrafiły mnie poruszyć. Drugi problem to pojawiające się (od drugiego odcinka) na początku serialu chwile z facetem, pracującym jako serwisant firmy ATD. Rzucone są jakieś poszlaki, że ten facet może namieszać wkrótce, jednak to wywoływało niedosyt.

To, co najmocniej działa (poza realizacją i dialogami) to aktorstwo. Odkryciem był dla mnie Jonathan Groff jako lekko zafiksowany na punkcie sprawy agent Ford (luźno oparty na postaci Johna Douglasa). Trudno odmówić mu ambicji i pewności siebie, jednak czasami skrywa się arogancja, obsesja oraz zbyt duże przekonanie o swoich możliwościach. Bardzo analityczny, skłonny do improwizacji śledczy, co potrafi być bronią obosieczną. Kontrastem dla niego jest kapitalny Holt McCallany jako agent Tench (postać wzorowana na Robercie Resslerze), który jest o wiele bardziej doświadczony w sprawach. Bardziej opanowany, szorstki i małomówny – jego twarz oraz mowa ciała wyraża więcej – niczym klasyczny twardziel, początkowo sceptycznie nastawiony do pomysłu rozmów z mordercami. Z czasem jednak okazuje się silną podporą zespołu, co widać w scenach przesłuchań czy jak z Fordem analizują miejsce zbrodni. Jeszcze jest Anna Torv jako równie analityczna i skupiona na pracy dr Carr (jej pierwowzorem była prof. Ann Burgess), próbująca stworzyć zarówno coś w rodzaju kwestionariusza oraz narzędzi do budowania portretów psychologicznych, katalogowania, opracowania metod. Także aktorzy grający skazanych rozmówców (ze szczególnym wyróżnieniem Camerona Brittona, Happy’ego Andersona i Jacka Erdie) zapadają bardzo mocno w pamięć.

„Mindhunter” ma bardzo wyrazisty styl Davida Finchera (poza nim sezon reżyserowali także doświadczony dokumentalista Asif Kapadia, współscenarzysta filmów Thomasa Vinterberga Tobias Lindholm oraz specjalizujący się w teledyskach Andrew Douglas) ze względu na tematykę oraz techniczną jakość. Mroczny, niemal horrorowa opowieść o tej ciemnej stronie człowieka, która może obudzić się w najmniej oczekiwanych momentach. I która pokazuje tych najbardziej niebezpiecznych bez przerysowania, karykatury czy robienia z nich super inteligentnych nadludzi. Jeśli lubicie takie produkcje jak „Siedem”, „Zodiak”, serialowego „Hannibala” czy „Zabójcze umysły”, to jest to propozycja nie do odrzucenia.

8/10

Radosław Ostrowski