UWAGA!!!
Tekst zawiera pewne spojlery, więc jeśli nie widziałeś/aś filmu, czytasz na własne ryzyko.
Są tacy reżyserzy, po których nazwisku wiadomo czego mniej więcej się można spodziewać. W przypadku Guya Ritchie można być pewnych kilku rzeczy: gangsterskie kino z teledyskowym montażem, na jakim się wzorował Edgar Wright, Jason Statham na pierwszym planie oraz błyskotliwe, szybkie dialogi. Ostatnimi czasy jednak reżyser zaczął wyrywać się ze swojego stylu, co pokazał w poważnym kryminale „Jeden gniewny człowiek” czy szpiegowskiej „Grze fortuny”. Ale tym razem Brytyjczyk skręcił w najmniej oczywistym kierunku – dramatem wojennym.

„Przymierze” zabiera nas do Afganistanu roku 2018, gdzie jeszcze stacjonowali Amerykanie. Naszym bohaterem jest chorąży John Kinley (Jake Gyllenhaal) – dowódca oddziału szukającego składów ładunków wybuchowych. Podczas jednej z akcji ginie jeden z żołnierzy oraz tłumacz, co wprowadza do zmiany składu. Do grupy dołączy nowy tłumacz, niejaki Ahmed Abdullah (Dar Salim). Mężczyzna okazuje się być cennym nabytkiem, który – dzięki wrodzonej intuicji – udaje się uratować oddział przed śmiercią. Choć robi to troszkę nie podporządkowując się swojemu dowódcy, ale powoli zaczyna budzić respekt. Jeszcze bardziej podtrzymuje tą więź akcja wysadzenia jednego z obiektów. Na nieszczęście, ginie niemal cały oddział, oprócz Kinleya i Ahmeda, których ścigają wrogowie.

Więcej wam nie zdradzę, ale „Przymierze” to zupełnie inny Ritchie. Nie bawiący się montażem, repetycjami dialogów czy humorem. To zaskakująco poważny, choć dość skromny w skali film, pokazujący Afganistan z zupełnie innej perspektywy. Dla amerykańskich to obcy teren, dlatego korzystają z pomocy informatorów, współpracowników czy – jak w tym przypadku – tłumaczy. Taka kolaboracja przez talibów jest uważana za zdradę, a kara może być tylko jedna: śmierć kolaboranta oraz całej rodziny.

Dlatego tak duży nacisk jest stawiany na budowaną więź dwójki obcych ludzi: pewnego siebie i twardego Kinleya oraz wycofanego, spokojnego Ahmeda. Wszystko bez używania (przez większość czasu) dużych słów, lecz gestów oraz reakcji. Najmocniej widać to w momentach ucieczki dwójki bohaterów przed ścigającymi ich talibami. Panowie mogliby się rozdzielić czy pójść na łatwiznę, zostawiając drugiego na pewną śmierć. Tylko czy łatwiejszy wybór jest tym słusznym? Dlatego Ahmed ratuje rannego Kinleya, by odesłać go do bazy. I dlatego Kinley po powrocie do kraju decyduje się ratować Ahmeda oraz jego rodzinę, która stała się wrogiem publicznym numer jeden. Choć można zarzucić reżyserowi poruszanie politycznego i niewygodnego tematu, Ritchie nie robi agitki ani manifestu.

Nie brakuje tu scen akcji czy strzelanin, ale zrobione są naprawdę przyzwoicie. Niemniej, jak już mam się czepiać, widać tu ograniczenia budżetowe. Czasem efekty specjalne są niespecjalne (głównie tzw. błysk wylotowy, czyli to widoczne po odstrzeleniu kuli, także niektóre wybuchy), przestrzeń jest dość mała, ale krajobrazy są cudne. Jest parę ciekawych ujęć (m. in. z góry), a w tle gra niepokojąca muzyka. To wszystko by jednak nie zaangażowało emocjonalnie, gdyby nie rewelacyjne główne role, czyli Jake Gyllenhaal i Dar Salim. Pierwszy sprawdza się jako pewny siebie dowódca, z czasem walczący o przetrwanie, przechodzący załamanie nerwowe z powodu wyrzutów sumienia aż do wycofanego, milczącego wojownika. Z kolei Salim jest wycofany, małomówny, pełen agresji, ale jednocześnie bardzo empatyczny. Ta dynamika zrobiła dla mnie o wiele większe wrażenie niż wszystkie sceny akcji razem wzięte.
„Przymierze” jest kolejnym nieoczywistym, zaskakującym filmem w dorobku Guya Ritchie. Nie jest napakowanym akcyjniakiem z łopoczącą amerykańską flagą w tle, tonami patosu oraz czarno-białej wizji świata. To dramat o szorstkiej męskiej przyjaźni hartowanej w bojach i długach do spłacenia, która jest w stanie zaangażować emocjonalnie.
7,5/10
Radosław Ostrowski


