F1: Film

Coś ostatnio chyba wracają do kin produkcje o sportach motoryzacyjnych jak „Wyścig”, „Le Mans 66” czy „Gran Turismo”. Teraz do grona rajdowych filmów dołącza „F1”, czyli najnowsze dzieło Josepha Kosinskiego o Formule 1. Czy twórca „Top Gun: Maverick” i tym razem dowiózł imponujący spektakl filmowy?

Głównym bohaterem jest Sonny Hayes (Brad Pitt) – kiedyś obiecujący kierowca Formuły 1, jednak jeden wypadek zmienił wszystko. Od tamtej pory przez 30 lat bierze udział w różnych rajdach, przegrywał kasę w kasynach i mieszka w wozie kempingowym. Po wygranym wyścigu Daytona pojawia się jego dawny kolega, Ruben Cervantes (Javier Bardem). Obecnie jest szefem zespołu wyścigowego Apex GP, walczącego w wyścigach Formuły 1 i nie radzi sobie zbyt dobrze. Jest wręcz tragicznie, bez żadnego wygranego wyścigu, bardzo słabym bolidem oraz obiecującym zawodnikiem, Jamesem Piercem (Damson Idris). Ruben chce zatrudnić Sonny’ego jako… drugiego kierowcę w drużynie, wręczając mu bilet do Londynu. Początkowo rajdowiec nie jest zainteresowany udziałem.

Zawiązanie akcji brzmi tak banalnie jak to tylko jest możliwe, ale… to wszystko jest tylko zasłoną dymną. Kosinski ze scenarzystą Ethanem Krugerem wykorzystują znajome schematy oraz klisze, by nimi się zabawić. Mamy stawiającego na jedną kartę szefa firmy, starego i doświadczonego (choć bezczelnego) wilka, młodego (równie bezczelnego) wilczka, szefową inżynierów (z potencjalnym romansem wiszącym w powietrzu) oraz niemal wszechobecne problemy. Od niezbyt dobrego modelu bolida przez bardzo ostrą rywalizację między dwoma kierowcami (bardziej doświadczony i skupiony na wyścigach kontra młody, bardziej zajęty social mediami i menadżerem Pearcem) po wyścigi, gdzie poczucie zagrożenia jest ciągle namacalne. Nieważne, czy mówimy o wyścigu z dużą stawką, czy o treningowej jeździe – każda taka droga może skończyć się kraksą, zderzeniem lub czymś gorszym. Choć pojawiają się pewne oczywiste klisze w rodzaju członka zarządu firmy, próbującego doprowadzić do upadku zespołu czy wątek romansowy (zaczynający się spokojnie, by potem skręcić w oczywistym kierunku), to jednak ta opowieść potrafi złapać.

A propos scen wyścigowych, Kosiński robi „Top Gun” na kółkach, czego akurat się spodziewałem. Sporych ilości scen na kokpit kierowcy, podkręcony do maksimum dźwięk opon i silników oraz bardzo dynamicznego montażu. Do tego dostajemy zaskakująco stonowaną muzykę Hansa Zimmera z paroma świetnymi kawałkami (początek z wyścigiem Daytona oraz hitem Led Zeppelin). Muszę przyznać, że te momenty (razem z momentami testów bolidów, analizowania i symulatorów) podkręcały adrenalinę, przyspieszały mi bicie serducha, zaś ostatni wyścig w Abu Zabi to prawdziwy majstersztyk. Szczególnie moment, gdy w trakcie jazdy Hayesa słyszymy tylko jego oddech, zaś kamera pokazuje jazdę przeskakując z widoku kierowcy na POV od pojazdu. Czysta magia.

Pozornie nie ma tutaj dla aktorów zbyt wiele do zagrania, ale i tak radzą sobie lepiej niż mieli prawo. Brad Pitt wygląda jak ciągle młody bóg i nadal ma charyzmę mierzoną w cysternach. Jego postać to mieszanka brawury, opanowania, błysku w oku oraz ogromnego doświadczenia. Choć początki na torze są niełatwe (delikatnie mówiąc), staje się mocnym sercem ekipy. Równie wyrazisty jest nieznany mi Damson Idris w roli młodego, zdolnego Pearce’a. Bardzo przebojowy, z równie dużym ego i mniej pokorny zawodnik (niczym dowolny piłkarz polskiej reprezentacji w piłkę nożną), zaś dynamika jego postaci z Hayesem daje dodatkowe paliwo. Choć finał tej relacji wydaje się oczywisty, droga do niego już niekoniecznie. Równie mocno film kradną Javier Bardem (Ruben) oraz Kerry Condon (Kate, główna inżynier) – każde z nich tworzy ciekawą więź z postacią graną przez Pitta. To te relacje dają dodatkowy ciężar dla tego dzieła.

Czy „F1” Kosiński to najlepszy film wyścigowy czy najlepszy film o Formule 1? W obu wypadkach odpowiedź brzmi: nie. Nadal „Wyścig” Rona Howarda pozostaje niepokonanym w tej kategorii, jednak reżyser nadal tworzy imponujący technicznie szoł. Może i historia czasami bywa zbyt znajoma, dialogi bywają sztampowe, zaś niektóre wyścigi zbyt efekciarskie, to bawiłem się świetnie niczym młody dzieciak. Jeśli szukacie świetnego blockbustera na początek sezonu letniego, może to być świetny początek tego okresu.

8/10

Radosław Ostrowski

Pajęcza Głowa

Chyba od czasu „Czarnego lustra” nastała moda na SF opisujące dystopijną przyszłość czy pokazujące różnego rodzaju wynalazki, eksperymenty. Nie inaczej jest w przypadku nowego filmu Josepha Kosinskiego dla Netflixa. Udało mu się zebrać ekipę ludzi, co zna się na swojej robocie (m.in. stałego autora zdjęć Claudio Mirandę, montażystę Stephena Mirrione czy duet scenarzystów Paul Wernick/Rhett Reese). A jednak ciężko pozbyć się nutki rozczarowania, ale po kolei.

pajecza glowa2

Akcja toczy się w ośrodku badawczym Pajęcza Głowa, gdzie więźniowie dobrowolnie są poddawani eksperymentom naukowym. Czego człowiek nie zrobi, by nie spędzić zbyt wiele czasu w więzieniu. Zwłaszcza, że jest to spora przestrzeń na odludnej wyspie, gdzie przebywające króliki doświadczalne mają wiele swobody: kuchnia, automaty do gier, nie ma cel ani krat. A cóż badają ci rezydenci? Mianowicie substancje wywołujące konkretne emocje: śmiech, płacz, strach itd. Ich twórcą jest Steve Abnesti (Chris Hemsworth), który na tej podstawie chce stworzyć nowe lekarstwa. Do każdego z ochotników wszczepione jest w ciało urządzenie zwane MobiPakiem, gdzie są umieszczone poszczególne substancje. Jeden z „pacjentów” – Jeff (Miles Teller) wydaje się radzić najlepiej w tej sytuacji. Jednak pewnego dnia podczas testu coś idzie bardzo mocno nie tak.

pajecza glowa1

Sama historia ma bardzo obiecujący punkt wyjścia i daje spore pole manewru do stworzenia mocnego thrillera psychologicznego w klimatach „Black Mirror”. Tutaj Steve mógłby być kimś w rodzaju demiurga, który pod maską uśmiechniętego, eleganckiego i wyluzowanego kolesia skrywa bezlitosnego manipulatora. Czuć to choćby w scenach, gdy nasz szef daje wybór której z pań w pokoju testów podać Darkenfloxx, czyli substancję wywołującą strach oraz paranoję. Kosinski w tych momentach potrafi zbudować napięcie i rzucić parę twistów, zaś poczucie izolacji potęguje retro-futurystyczna scenografia.

pajecza glowa3

ALE w pewnym momencie cała misternie budowana układanka zwyczajnie nudzi. Zakręty oraz niespodzianki stają się przewidywalne, retrospekcje z przeszłości Jeffa (oraz tłumaczenie, że nie jest to jego wina) zwyczajnie irytują, zaś wątki poboczne wydają się tylko dodatkami. Jakby tego było mało, pod koniec filmu pojawiają się sceny akcji. Samo w sobie nie jest niczym złym, ale sprawiają one wrażenie mechanicznych, pozbawionych jakichkolwiek emocji. Tak samo jak dodanie w tle piosenek z lat 70. i 80. oraz niezbyt wysokich lotów żarty. Jest jeszcze relacja Jeffa z pracującą w kuchni Lizzy (Journee Simonett) i jako jedyna działa.

pajecza glowa4

Aktorzy próbują tu coś ugrać, lecz scenariusz podcina skrzydła. Hemsworth jako bardziej negatywna postać była dość nieoczywistą decyzją, ale wypada naprawdę nieźle i skrywa pewną tajemnicę. Lepiej prezentuje się Teller, choć jego bohater nie należy do zbyt rozmownych. Lecz w tym jest jego siła – w niemal kamiennym spojrzeniu, tłumiącym lęki, demony oraz emocje. Czuć chemię między nim a Simonett, która wydaje się najbardziej zdystansowana z tej całej sytuacji. To jednak tylko pozory, które poznajemy niemal w finale.

Niektórzy złośliwcy twierdzą, że Netflix pozbawia twórców talentu, mimo wolnej ręki oraz braku ingerencji w dane tytuły. Patrząc na „Pajęczą Głowę” można odnieść wrażenie, iż jest w tym ziarno prawdy. Kosinski zanurza się w oceanie przeciętności, marnując obiecujący punkt wyjścia oraz nie wykorzystując w pełni talentu swoich współpracowników.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Top Gun: Maverick

36 lat minęło jak jeden dzień, a Tom Cruise wygląda jakby czas kompletnie go nie tknął. Prawda jest taka, że raczej nikt nie spodziewał się powrotu do „Top Gun”. Zwłaszcza po tylu latach – trochę nie za późno na taką lotniczą eskapadę? Czy to tylko bezczelny skok na kasę wobec fanów oryginału, zakonserwowany w dawnych czasach? Bo powrót do starych marek to nowa żyła złota? Oczekiwałem, że sceny w powietrzu będą lepsze od oryginału i… w sumie tyle. Bo co jeszcze można ciekawego wymyślić? Dodatkowo zatrudnienie Josepha Kosinskiego, który ma oko wizualne, lecz z fabułami bywało… różnie nie nastrajało optymizmem. Ale z Cruise’m już pracował przy „Niepamięci”, a za scenariusz do „Mavericka” odpowiadał m.in. Christopher McQuarrie. Więc jestem zdumiony, że z tak schematycznego scenariusza oryginału (czepiać mi się nie chcę, bo lista jest za długa), powstał… zaskakująco emocjonalny film, choć też oparty na znajomych kliszach. Jak to się stało i co za czary tu zastosowano?

top gun2-3

Pete „Maverick” Martell dalej służy jako pilot marynarki, jednak nadal pozostaje trochę ryzykantem i buntownikiem. Co wyjaśnia, czemu nigdy nie awansował, bo swoim nastawieniem wkurzał swoich przełożonych oraz przenoszenie z miejsca na miejsce. To ostatnie dzięki swojemu kumplowi „Icemanowi” – admirałowi Flory Pacyfiku. Jednak w czasach, gdy Ju Es Armi bardziej korzysta z nowoczesnych technologii w stylu dronów, Maverick jest równie potrzebny jak łysemu grzebień. Ale dostaje szansę – prawdopodobnie ostatnią w swojej karierze. Wraca do szkoły lotniczej Top Gun, gdzie ma wyszkolić młodych pilotów do wykonania diablo niebezpiecznego zadania: zniszczenie znajdującego się w podziemnym bunkrze tajnym magazynie wzbogaconego uranu. Równie łatwe jak rozwalenie najsłabszego punktu Gwiazdy Śmierci, a czasu jest niewiele. Fakt, że wśród młodej krwi mamy syna Goose’a, czyli Roostera nie ułatwia sprawy.

top gun2-4

Historia w zasadzie ma o wiele więcej rąk i nóg niż w oryginale, choć sporo czerpie z oryginału. Nadal mamy jako pilotów młodych, bardzo pewnych siebie kolesi (a nawet jest koleżanka), zbyt mocno trzymających się przepisów służbistów, bardzo drogie samoloty. Jest też nawet scenka grania na plaży z gołymi klatami. Ale to wszystko wydaje się mieć więcej sensu niż w chaotycznym (choć nadal dającym sporo frajdy) poprzedniku. I co najważniejsze, twórcy czynią z Mavericka… człowieka z krwi i kości, a nie tylko pewnego siebie aroganta. Tutaj zaczyna dojrzewać do roli lidera, zaczyna czuć odpowiedzialność za swoich podwładnych. Chociaż trenuje ich, wyciskając z nich siódme poty oraz ciągle udowadniając, że jeszcze nie stracił formy (pierwszy trening).

top gun2-1

Muszę przyznać, że Kosinski nadal porywa wizualnie. Sceny lotnicze (głównie dzięki mikrokamerom) wyglądają niesamowicie i są kapitalnie zmontowane, co podnosi napięcie oraz adrenalinę do ściany. Nie chcę nawet wspominać o scenie, gdy Maverick – chcąc udowodnić sobie i przełożonym – że mission jest possible sam wsiada za samolot. Tą scenę oglądałem na krawędzi fotela, zaś finałowa misja – nawet jeśli miejscami wydaje się jakby z innej bajki – jest fantastycznie wykonana, z niesamowitą choreografią oraz namacalnym poczuciem bycia w samolocie.

top gun2-2

Jednocześnie czuć hołd oraz miłość do filmu Tony’ego Scotta (zresztą jest mu dedykowany) jest namacalna. Czerpie garściami, ale nie popada w przesadę i fan service jest w punkt: od muzyki przez wręcz niemal kopiowanie scen z oryginału (sam początek zrobił mi mętlik w głowie i przez chwilę zastanawiałem się, czy przypadkiem nie pokazali pierwszego „Top Gun”). Młodzi aktorzy też dają radę – zwłaszcza Miles Teller – i czuć, że to zgrana ekipa, Tom Cruise także wypada więcej niż dobrze, zaś użycie praktycznych efektów specjalnych jest wręcz odświeżające w czasach blockbusterów przeładowanych komputerowymi trickami. Drugi plan też ma przebłyski w postaci Jona Hamma jako przełożonego Mavericka

Choć jest parę drobnych niedociągnięć (wątek romansowy troszkę wydaje się wciśnięty na siłę), to nie spodziewałem się tak silnego ładunku emocjonalnego. To jest przykład świetnego sequela, zrobionego z pasji, zaangażowania, a nie chłodnej kalkulacji i bezmyślnego powtarzania się. Taka sztuka zdarza się tak często jak zestrzelenie trzech samolotów w jednej akcji.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Tron: Dziedzictwo

Pierwszy „TRON” był przełomowy pod względem technicznym filmem z prostą historią, ale opartą na szalonym pomyśle. Jak wiemy bohaterem był informatyk Kevin Flynn, który trafił do wnętrza komputera. Na szczęście wrócił do świata naszego i został szefem ENCOM-u. Ożenił się i starał się połączyć pracę z wychowaniem syna, Sama. Ale w 1988 roku mężczyzna wyrusza do pracy i… tyle go widziano. Po wielu latach Sam wyrasta na outsidera, który działa na poboczu firmy. Jednak jego spokojne życie zmienia się w momencie, gdy dzięki przyjacielowi ojca – Alanowi Bradleyowi dostaje wiadomość od ojca. Z biura jego dawnego salonu gier, który nie działa od zniknięcia Kevina. I korzystając z ukrytego komputera trafia do innego świata – Planszy. Lecz na miejscu sprawy bardzo mocno się komplikują.

tron2-1

Nie byłem przekonany do robieniu kontynuacji kultowego filmu Stevena Liesbergera. Zwłaszcza po tylu latach przez Disneya. Ale w 2010 roku sytuacja się zmieniła, a przed kamerą stanął debiutant Joseph Kosinski. Sama koncepcja – nawet jeśli bardzo znajoma – dawała spore pole do popisu. Tylko, że już wizja tego świata oraz jego znajome elementy (pojedynki na dyski, motocykle) nie robią aż tak wielkiego wrażenia jak w oryginale. I nie wiem, czy to wynika z szaro-burej kolorystyki, czy wykorzystywaniu ogranych szablonów (próba stworzenia idealnego świata, zakończone zdradą i tyranią, tworzenie armii, ojciec-mentor ze stoickim spokojem oraz strojem a’la Obi-Wan Kenobi) oraz dialogów tak banalnych, że aż bolą zęby. Brakuje tutaj jakiegoś powiewu świeżości, bo intryga jest bardzo znajoma i przewidywalna. Słowo nuda krążyło mi po głowie, a wszystko było mi totalnie obojętne.

tron2-2

Chociaż samo wkroczenie do nowego świata oraz pojedynek na dyski wyglądał porządnie, ale czegoś tu brakowało. Niby wizualnie jest na co zawiesić oko, a kilka scen akcji robi wrażenie (rzeźnia w klubie „End of Line”). Tylko, że przez to „Dziedzictwo” wydaje się efekciarską wydmuszką bez charakteru, co jest wielkim paradoksem. Sama muzyka Daft Punk to troszkę za mało.

tron2-3

Nawet nie ma tutaj zbyt wiele materiału dla aktorów do zagrania. Jeff Bridges wraca jako Flynn oraz stworzony przez niego program CLU (z komputerowo odmłodzoną twarzą aktora) broni się w swojej roli i nadal ma tą charyzmę. Ale jako CLU troszkę wygląda nienaturalnie jego twarz, przez co ogląda się dziwnie. Garret Hedlund w roli Sama jest po prostu ok, ale nic ponadto. Brakuje tej postaci czegoś więcej. Najlepiej pod tym względem wypada kradnący film Michael Sheen jako ekscentryczny Castor – właściciel klubu „End of Line”. Nie jest to duża rola, ale bardzo mocno zapada w pamięć. Tak samo jako Olivia Wilde wcielająca się w Quorrę, będącą twardą kobietą i jednocześnie ciągle zafascynowaną światem poza Planszą.

Chciałbym powiedzieć coś dobrego o „Tronie: Dziedzictwo”, ale to – moim zdaniem – kontynuacja kompletnie niepotrzebna i nieudanie próbująca żerować na sentymencie fanów oryginału. Nudny, szablonowy, pozbawiony własnej tożsamości oraz finezji.

5/10

Radosław Ostrowski

Niepamięć

Rok 2077. Ziemia na skutek wojny z padlinożercami zostaje zniszczona razem z Księżycem. Ocalała ludzkość przeniosła się na Tytana – satelitę Saturna. Na Ziemi znajdują się tylko Jack i Victoria, którzy zajmują się naprawami dronów i ochroną maszyn pobierających wodę. Jednak pewnego dnia Jack znajduje rozbity statek z ocalałą kobietą. To odkrycie wywróci cały jego światopogląd do góry nogami.

niepamiec1

Kino SF wydaje się zjadać swój ogon, bo trudno wymyślić w tej materii coś oryginalnego i intrygującego. Choć takie filmy jak „Moon” czy „Dystrykt 9” pokazują, że nawet z tak ogranych tematów można stworzyć kino z najwyższej półki. Joseph Kosinski podjął wyzwanie i zrobił film będącym z jednej strony kompilację wątków z takich filmów jak „2001: Odyseja kosmiczna”, „Jestem legendą” czy wspomnianego „Moon”. Planeta skrywa pewną tajemnicę opartą na kłamstwie, przy okazji jak zawsze stawiając pytania o kondycję i sens człowieczeństwa. Sama post-apokaliptyczna Ziemia wygląda genialnie (znakomite zdjęcia, scenografia) budująca klimat wyalienowania i pustki, zaś cała fabuła wciąga nawet jeśli opiera się na kliszach. Nawet sceny akcji (efektowna rozpierducha) nie sprawiają wrażenia niepotrzebnych. Więcej o fabule nie chcę powiedzieć, bo zepsuje to przyjemność z oglądania.

niepamiec2

Aktorsko film prezentuje się całkiem przyzwoicie. Tom Cruise po raz 1645 jest zbawcą ludzkości, Morgan Freeman jest (któryś już raz z rzędu) mędrcem, a piękna Olga Kurylenko robi za partnerkę przywódcy. Najciekawiej jednak wypadła Andrea Riseborough jako posłuszna i lojalna Victoria.

niepamiec3

 

Trudno dzisiaj o ciekawy i dobry film SF, jednak „Niepamieć” mimo klisz jest udanym filmem. Wciąga, wygląda świetnie (wiadomo, Hollywood), ma niezłą muzykę i przyzwoitą obsadę. Gotowi zaryzykować?

7/10

Radosław Ostrowski