Na karuzeli życia

Coney Island, lata 50. To tutaj pracuje Ginny. Jest kelnerką u boku męża robiącego przy karuzeli w tutejszym parku rozrywki. I do tego miejsca przybywa Carolina – córka mężczyzny z pierwszego małżeństwa. Dziewczyna była związana z gangsterem, przed którym się ukrywa, bo powiedziała za dużo federalnym. Troszkę na złość żonie, mąż pozwala córce zostać. Ale by nie było zbyt nudno, jest jeszcze kolejny wierzchołek tej figury: Mickey, student literatury i ratownik na plaży.

na karuzeli zycia1

Woody Allen jest konsekwentny w realizacji swoich filmów. Zawsze co rok pojawia się nowy tytuł, nawet jeśli nie jest to popis jego pełnych umiejętności. Jednak zamiast komedii, reżyser próbuje jeszcze raz pokazać swoje poważniejsze oblicze jak w „Blue Jasmine”. Humoru jest tutaj jak na lekarstwo, za to wątków tyle, iż można z niego kilka filmów zrobić. Poza typowymi motywami mistrza (miłosne komplikacje) jest jeszcze: poczucie zmarnowanego życia oraz marzeń, które nigdy nie zostaną spełnione, tkwienie w bezsensownej egzystencji, walka z uzależnieniem czy „rywalizacja” rodziców o realizowanie potrzeb swoich dzieci. Dla mnie jednak problemem było to, że nie bardzo byłem w stanie się zaangażować w tą historię. Tylko wątek dotyczący Ginny oraz jej demonów wydaje się być najbardziej rozwiniętym, najciekawszym, zaś reszta (w tym zagrożenia gangsterów) sprawia wrażenie tła. Tła, z którego nie chce się tutaj nic połączyć ze sobą. Wątek romansowy wybijał mnie z rytmu swoimi dialogami, pozbawionymi tego błysku, z jakiego znany był Nowojorczyk.

na karuzeli zycia2

Nie mogę się przyczepić do kwestii formalnych, bo film wygląda bardzo stylowo. Klimat lat 50. Robi wrażenie, chociaż mam pewien problem ze zdjęciami. I nie chodzi mi o to, że Vittorio Storaro schrzanił robotę. Chodzi mi o to, że kolory w tym filmie, zwłaszcza podczas rozmów są wręcz przesycone, za bardzo odwracają uwagę od wszystkiego innego. To troszkę przeszkadza w seansie.

na karuzeli zycia3

Tak naprawdę jedynym mocnym punktem jest tutaj Kate Winslet, absolutnie magnetyzująca jako kobieta dusząca się w swoim związku, zakładająca kolejne maski. Tłumiąca swoje pragnienia, niby próbująca coś zmienić, ale chyba już się przyzwyczaiła do obecnego status quo. Równie świetny jest James Belushi jako jej mąż – troszkę prostak i raptus, ale bardziej trzyma się ziemi. Troszkę od tego duetu odstaje Juno Temple (zagubiona Carolina) oraz Justin Timberlake (pretensjonalny, początkujący dramaturg), chociaż radzą sobie naprawdę nieźle.

Allen kolejny raz próbuje być troszkę bardziej serio, idąc troszkę ku dziełom Tennessee Williamsa. Tylko, że zabrakło tej klasy, wnikliwości oraz trafnych obserwacji. Lepiej jeszcze raz obejrzeć „Blue Jasmine”, gdzie wszystko to było lepsze.

6/10

Radosław Ostrowski

VA – Inside Llewyn Davis

Inside_Llewyn_Davis

Kino od zawsze kochało muzykę. Kolejną muzyczną opowieścią jest najnowszy film braci Coen „Inside Llewyn Davis” (finezyjnego polskiego tytułu nie będę używał). Jest to historia tytułowego bohatera – muzyka folkowego próbującego odnaleźć swoje miejsce na Ziemi. I w zasadzie jest to kompilacja sprawdzonych tematów i stylu braci Coen z ich specyficznym humorem na pierwszym planie. A skoro bohaterem pośrednio jest muzyka, to musiała ona zostać wydana w formie płyty.

A jak wiadomo, braciszkowie lubią współpracować z Carterem Burwellem, jednak tutaj postanowili zrobić tak jak w przypadku filmu „Bracie, gdzie jesteś?”, czyli wydali kompilację piosenek pochodzący z epoki (w tym przypadku początek lat 60.). Za produkcję tego cover albumu (poza Coenami) odpowiada T-one Burnett, z którym współpracowali przy wspomnianym już „Bracie…”.

TBone.BurnettPiosenki te są śpiewane (w większości) przez aktorów grający główne role w tym filmie. A jak folk, to wiadomo – musi być gitara, najlepiej akustyczna. I ona nie tylko dominuje, ale też narzuca tempo, zazwyczaj spokojne, wręcz liryczne jak w lekko sentymentalnym „Five Houndred Miles” (gitarze towarzysza tutaj skrzypce) czy otwierającym całość „Hang Me, Oh Hang Me”. Nie ma tutaj jednak miejsca na nudę, choć szybkich numerów tu niewiele (pod tym względem wyróżnia się brawurowy „Please Mr. Kennedy”, który został specjalnie napisany do filmu czy „The Roving Gambler” zespołu The Down Hill Struglers grany na banjo, skrzypcach i gitarze). Zaś przy paru piosenkach aktorów wspiera muzycznie zespół Punch Brothers, który tutaj radzi sobie bardzo dobrze.

Tutaj najbardziej wybija się na polu wokalnym Oscar Isaac, który gra główną rolę. Jego dość delikatny głos, potrafi poruszyć i działa bardzo emocjonalnie na słuchaczu. Słychać, że ten aktor ma naprawdę potencjał wokalny (najbardziej to słychać w „The Death of Queen Jane” czy melancholijnym „The Shoals of Herring”). Drugim mocnym głosem tutaj jest Justin Timberlake, który zaskakująco dobrze wpasował się w konwencje (pięknie brzmi w „Five Hundred Miles” wspólnie z Carey Mulligan oraz Starkiem Sandsem czy zaśpiewanym a capella z czterema osobami w „The Auld Triangle”). Naprawdę jestem zaskoczony.

Jednak poza piosenkami śpiewnymi przez aktorów (bardzo dobrze śpiewającymi) jest kilka utworów oryginalnych. Wspomniane już „The Roving Gambler” to jeden z czterech takich utworów. Pozostałe pochodzą z samego końca filmu i albumu. Mocno etniczne i bardzo żywiołowe „The Storms Are on the Oceans” (w filmie wykonanie tej pieśni zostaje brutalnie przerwane przez Llewyna głośnymi krzykami i wyzwiskami), minimalistyczne „Farewell” Boba Dylana (gdy bohater wychodzi na zewnątrz wykonuje ją sam Dylan – przynajmniej tak wyglądał) oraz pojawiające się w napisach końcowych „Green, Green Rocky Road” Dave’a Van Ronka, który był pierwowzorem postaci Davisa pięknie się uzupełniają z resztą piosenek.

Innymi słowy jest to świetna kompilacja, której słuchanie sprawiało mi olbrzymią frajdę i nie jest wymagana znajomość filmu, co powoduje, że można jej słuchać praktycznie wszędzie. Jeśli lubicie jeszcze folkowe granie, możenie podnieść ocenę o punkt lub pół.

8/10

Radosław Ostrowski

Justin Timberlake – The 20/20 Experience 2 of 2

The_2020_Experience_2_of_2

Aż trudno w to uwierzyć, ale Justin Timberlake poszedł za ciosem i postanowił przypieczętować swój powrót. Świetnie przyjęta płyta „The 20/20 Experience” wydana wiosna tego roku doczekała się drugiej części. Czyżbyśmy mieli dostać więcej tego samego?

Produkcja się nie zmieniła, nadal zamieszany jest Timbaland, J-Roc i sam Justin. Nadal są to długie utwory (najkrótszy ma 4 i pół minuty), jednak nie ma tego swingowania i pójścia w stronę soulu, ale bardziej współczesne brzmienia. Elektronika dominuje i szaleje, choć zdarzają się pociągające i chwytliwe melodie jak „Take Back The Night” (dęciaki i smyczki ładnie wplecione w elektronikę) czy w „Murder” zgrabnie dodając jeszcze orientalną perkusję. Pojawia się też jeszcze gitara elektryczna  w pulsującym „Drink You Away” czy „Not a Bad Thing” (zawiera ukrytą balladę „Pair of Wings”), jednak duża część to w najlepszym wypadku dobre numery, co w przypadku poprzednika wypada nie najlepiej. Tutaj zdarzają się odrobiny postoju, pójścia w bardziej taneczne klimaty. I nawet piosenki umieszczone w specjalnej edycji niespecjalnie porywają (zwłaszcza nijaki „Electric Lady”).

Owszem, Justin nadal ma czarujący wokal, teksty są dość proste i nieskomplikowane, ale jednak nie działa aż tak jak „20/20 Experience” pierwszy. Trochę szkoda.

6/10

Radosław Ostrowski


Jay-Z – Magna Carta… Holy Grail

00jayzmagna_carta_holy_grailweb2013

Jay-Z to jedna z tych postaci, których nie trzeba przedstawiać. Od 1995 roku na scenie hip-hopowej wyrobił sobie wysoką markę, która zawsze wywołuje zainteresowanie. Po wspólnie nagranym albumie z Kanye Westem, nagrał już 13 album. I cóż…

…”Magna Carta… Holy Grail” (tytuł zapowiadał, że będzie coś wielkiego) zawiera utworów 16 utworów, za których produkcję odpowiadają m.in. Timbaland, Pharell Williams i Swizz Beatz. I trzeba przyznać, że podkład jest naprawdę dobry, zaś wykorzystane sample (co jest normą) wzbogacają bity, co słychać m.in. w „Picasso Blue” (ten bas). Zaś różne cykacze i elektronika wywołują skręt w stronę popu (minimalistyczny „Tom Ford” czy „FuckWithMeYouKnowIGotIt”), a i nawet nie brakuje epickości (bębny w „Oceans”) czy jazzowych wstawek („F.U.T.W.”). Jednak też nie ma tutaj zbyt wiele zaskoczeń. Jest po prostu solidnie.

Jeśli chodzi o nawijkę, raper nawija o tym co zawsze: czarni, sztuka, miłość, kasa. I jeśli chodzi o technikę, to nadal trzyma poziom, to jednak słowa i treść już nie robią takiego wrażenia, bo już wcześniej Jay-Z nawijał w bardziej błyskotliwy sposób. Za to raper zaprosił wielu gości, którzy nie zawiedli, m.in. Justina Timberlake’a, Ricka Rossa, Nasa i Franka Oceana.

Nie jest to płyta, która odmieni oblicze hip-hopu czy wyznaczy nowe kierunki w tym gatunku. To prostu solidny materiał, choć niektórzy pewnie liczyli na więcej.

6,5/10

Radosław Ostrowski

 

Justin Timberlake – The 20/20 Experience

2020_Experience

Ten facet był obiektem pożądania każdej kobiety do 30-latki (choć myślę, że i starszym mógłby się spodobać), robił udane i dobrze przyjmowane popowe kawałki. Potem zrobił sobie przerwę od muzyki i zaczął grać w filmach, z powodzeniem (m.in. w „The Social Network”). Teraz Justin Timberlake postanowił zrobić sobie przerwę od grania i wrócił do muzyki. I jaki jest tego efekt?

7 lat przerwy i dostajemy album dość nietypowy. Dlaczego? Bo mamy 10 piosenek, z których najkrótsza trwa 4 i pół minuty, zaś reszta to 7-8 minutowe kolosy, czyli niezbyt radiowe kompozycje. W dodatku Justin poszedł tutaj w stronę soulu i r’n’b w starym, dobrym stylu, zaś za produkcję odpowiadają m.in. Timbaland, Rob Knox i sam Timberlake. Więc powinno być nudno i mało angażująco? Bzdura. Owszem, jest tu bardziej elegancko (smyczki i dęciaki obowiązkowe), naszpikowane jest to różnego rodzaju elektroniką (pulsujące „Don’t Hold the Wall”, gdzie jeszcze szaleją bębny i gitara elektryczna czy „Strawberry Bubblegum”), jednak nie drażni ona ani nie irytuje, chociaż pojawiają się fragmenty nie zbyt przyjemne („Tunnel Vision” i częściowo „Spaceship Coupe”, gdzie słychać takie ciągające się coś, jednak pojawiająca się w połowie gitara elektryczna zaciera ten dźwięk). A jednocześnie każdy utwór ma różne smaczki, które dodają uroku tej płycie, co jest zasługą producentów (m.in. lekko orientalna perkusja w „Let The Groove Get In”). Jest świeżo, kreatywnie, różnorodnie i ambitnie.

Sam gospodarza nie tylko świetnie sobie poradził i czuje się w tej muzyce jak ryba w wodzie, to jeszcze zrezygnował z featuringów (wyjątkiem był Jay-Z w „Suit & Tie”, ale jemu się po prostu nie odmawia) i kradnie całe szoł. Tekstowo jest bardzo romantycznie i lirycznie, więc tu nie ma zaskoczeń, a i brzmi to całkiem przyjemnie.

Ta płytą Justin próbował udowodnić, że jest kimś więcej niż serwującym stacjom radiowym hity i gościnnie występującym u innych. I moim zdaniem się to udało, choć nie jestem fanem jego twórczości. Ale nie sposób nie docenić świetnej produkcji, lekkości brzmienia (mimo bogactwa i długości realizacji) oraz wysokiej klasy. Zaimponował mi facet i tyle.

7,5/10

Radosław Ostrowski