Piosenki o miłości

Czasami pojawia się taki film, który wygląda jakbyśmy już go znali, widzieli, słyszeli. Trochę tak jak mężczyzna widzi kobietę i na podstawie jej wyglądu zaczyna ją rozpracowywać. Że już wie o niej wszystko. Dopóki się nie odezwie i wtedy się wszystko okazuje – czy jest naprawdę urodziwa, czy to tylko wygląd zewnętrzny. Takie myśli przyszły mi po seansie „Piosenek o miłości” debiutanta Tomasza Habowskiego.

piosenki o milosci1

Zaczyna się banalnie, bo od uroczystości w knajpie. Rocznicy pracy artystycznej aktora Andrzeja Jaroszyńskiego (Andrzej Grabowski), gdzie zebrali się goście i rodzina. Wśród tego towarzystwa znajduje się Robert (Tomasz Włosok), który nie posiada żadnego zawodu, masę ambicji oraz jest niezdecydowany w kwestii, co dalej. I to bardzo działa ojcu na nerwy. Podczas imprezy mężczyzna wychodzi na zewnątrz, gdzie słyszy śpiewającą dziewczynę. Alicja (Justyna Święs) jest kelnerką i udaje się Robertowi umówić z nią. Powoli zaczyna między nimi iskrzyć, a nawet udaje się coś napisać.

piosenki o milosci2

Pierwsze, co uderza to czarno-białe zdjęcia, niemal w całości ruchoma, jakby rozedrgana. Kolorowe ujęcia pojawiają się tylko na kadrach z telefonu komórkowego. Razem z bardzo intymną pracą kamery (ze sporą ilością zbliżeń) buduje to klimat, troszkę ocierający się o melancholię. Jest bardzo delikatnie, wszystko toczy się bardzo spokojnym rytmem, a w tle gra liryczna muzyka. Nie brakuje jednak momentów spięć oraz konfliktów, a wszystkie one dotyczą Roberta. Jego niespełnienia artystycznego, bycia nikim, próby udowodnienia ojcu, że jest do czegoś zdolny. I ta ambicja zaczyna działać jak trucizna, bo jak nie teraz to nigdy.

piosenki o milosci3

I to wewnętrzne spięcie Tomasz Włosok pokazuje na różny sposób: od bardzo drobnych gestów po ekspresyjne wybuchy czy prób ubłagania innych o czas, o pieniądze. Rozumiałem go, choć nie zawsze byłem w stanie go polubić. Po części przez swoją ambicję, przez którą staje się skupionym na sobie palantem. Potrafi to o sobie przypomnieć zarówno podczas kłótni z ojcem (Grabowski tworzy mocną, szorstką kreację), jak i relacji z Alicją. Fakt, że Justyna Święs jest świetną, magnetyzującą wokalistką wie każdy, kto słuchał płyt The Dumplings. Jako aktorka była dla mnie zagadką i zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Wypada bardzo naturalnie, uroczo, a chemia między nią a Włosokiem jest wręcz potężna. Z jednej strony wydaje się uzdolnioną dziewczyną, z drugiej bardzo nieśmiałą, trochę obawiającą się kariery wokalistki (choć nigdy nie wiemy z czego to wynika). To jest dla mnie serce tego filmu, bez którego mielibyśmy szablonową historię miłosną.

„Piosenki o miłości” to jest przykład filmu, który na pierwszy rzut oka wydaje się znajomy. Ale różnice widać w szczegółach, bez poczucia pretensjonalności, ze świetnym aktorstwem oraz klimatem. Proste, szczere, czułe, słodko-gorzkie.

8/10

Radosław Ostrowski

The Dumplings – Raj

raj-b-iext53230258

Jeśli jest ktoś, kto na polskie scenie alternatywnej dzieli i rządzi, przy okazji zdobywający dużą popularność jest to duet The Dumplings, czyli Justyna Święs (wokal i teksty) oraz Kuba Karaś (muzyka). Ich poprzednie dwie płyty, mieszające pop z elektroniką oraz bardziej alternatywnym sznytem osiągnęły status złotych, co pokazuje ich siłę. Jednak “Raj” ma być zupełnie innym doświadczeniem. Dlaczego?

Dwa powody. Po pierwsze, album w calości jest śpiewany po polsku i zawiera tylko 8 piosenek (plus jeszcze dwa bonusy). Po drugie, więcej tutaj ducha i brzmienia z lat 80., jakie ostatnio wykorzystywał choćby Król. Inny klimat serwuje choćby otwierające całość “Kino”. Najpierw słychać bicie dzwonu oraz dziwaczne perkusjonalia, podlane coraz intensywniejszymi dźwiękami syntezatora, budującymi atmosferę mroku (niczym z filmu Johna Carpentera), co podkreśla jeszcze nisko śpiewająca Święs, jakby od niechcenia. Potem ten głos nabiera coraz większej siły, wręcz pewności. Po dwóch minutach podkręcić tempo ku bardziej tanecznym barwom oraz dźwiękom z 8-bitowych gier, zaś głos staje się taki bardziej “męski” (refren), by wskoczyć wyżej I zakończyć wokalizami, wspartymi przez perkusyjne “strzały”. Jesteście w szoku? Singlowy “Raj” utrzyma was w nim na dłużej – najpierw odgłos odbezpieczenia pistoletu, pędząca na złamanie karku perkusja oraz synthpopowe klawisze zmieszane z odbijającym się niczym echo wokalem. Ciarki gwarantowane, a refren z ciepłymi dźwiękami fortepianu będzie nucony długo po usłyszeniu. Równie niepokojący jest “Deszcz” z odbijającą się, metaliczną gitarą, surową perkusją oraz rozpędzonymi klawiszami w połowie. Powrót do melodyjnego synth popu serwuje “Uciekam” z nakładającymi się klawiszami, serwujący mocne ciosy perkusji “Frank” (mocno inspirowany “Zapachem kobiety”) oraz odpowiednio budującego poczucie lęku “Przykro mi”.

Nawet “Nieszczęśliwa” okazuje się pułapką – śmiech na samym początku z “afrykańskimi” perkusjonaliami zapowiada coś innego, lecz wtedy wchodzą dęciaki imitowane przez syntezatory (brzmi to dziwnie), przez co wchodzą kolejne popisy perkusyjno-elektroniczne, dodające kolejne warstwy (wokalizy, przerobione głosy, melorecytacje, tamburyn), wprowadzając w niemal psychodeliczny trip. Zaś na koniec dostajemy “Tam gdzie jest nudno, ale będziemy szczęśliwi” z niemal patetycznym fortepianem, by wejść ku bardziej dyskotekowym pasażom, nie gasząc mroku, potęgowany przez głos Kuby Karasia na końcu.

Są też umieszczone dwa bonusowe kawałki. O ile “Ach nie mniej jednej” już znałem i nadal uważam za świetny utwór (smyki w środkowej części), o tyle cover “Jestem kobietą” Edyty Górniak z gościnnym udziałem Mary Komasy nie do końca mnie przekonuje. Nie wiem, czy to przez tą melorecytację zmieniającą się w obojętność, czy zbyt odjechaną aranżację z przerobionymi głosami w tle.

“Raj” kompletnie odcina się od poprzednich albumów, zmieniając kompletnie klimat, zaś Święs niczym kameleon zmienia tempo, sposób ekspresji w taki sposób, że nie da się tego opisać słowami. Bardziej taneczne rytmy mogą odwrócić uwagę od tekstów, dotykających spraw bliskości, miłości, szczęścia. Może to przypominać skok na głęboką wodę, ale potrafi porazić.

8/10 

 

Radosław Ostrowski

Różni wykonawcy – Albo Inaczej 2

okladka_ALbo Inaczej alkopoligamia 2

Pamiętacie taki projekt, który się nazywał Albo Inaczej? Alkopoligamia postanowiła zaprosić weteranów polskiej muzyki (poza Marylą Rodowicz i Krzysztofem Krawczykiem) do zmierzenia się z klasyką polskiego rapu, dodając nutkę jazzowego posmaku. Do tego udział wykonawców takiego kalibru jak Krystyna Prońko, Zbigniew Wodecki czy Felicjan Andrzejczak sprawił, że znane hity Peji, Kalibra 44 czy Mor W.A. zyskały nowy blask. Wytwórnia postanowiła pójść za ciosem i zrobić część drugą, ale tym razem z innym składem. Do sequela zaproszone młode pokolenie wykonawców kojarzone z szeroko rozumianą muzyką alternatywną, zaś aranżacjami oraz opracowaniem tekstów zajął się Mariusz Obijalski – pianista jazzowy. Czy możemy mówić tutaj o sukcesie? Hmm.

Pierwszy na scene wchodzi Piotr Zioła idący na starcie z “Nie mamy skrzydeł” Miousha,który tutaj przypomina typowy dla tego wykonawcy retro pop z lat 60., gdzie dominuje gitara elektryczna z klawiszami. Przyjemnie to buja, chociaż mroczna aura słów potrafi sprowokować. Jazzowo-reagge’owa hybryda towarzyszy w “Mogę wszystko” z całkiem nieźle sobie radzącą Natalią Nykiel, jednak szoł kradnie sekcja dęta w środkowej partii. Więcej ognia serwuje za to (ku mojemu wielkiemu zdumieniu) Mrozu w niemal rockowym “Gdyby miało nie być jutra”, zwłaszcza w refrenie. Ale też zwrotka z powoli tykającym fortepianem potrafi zaskoczyć. Efekt jest piorunujący. Znowu gitarowo, chociaż mniej agresywne jest “Nic”, gdzie refren jest tak cudnie zapętlony, że mógłbym słuchać go w nieskończoność, a delikatny głos Darii Zawiałow jest wartością dodaną.

I wtedy pojawia się perła w postaci melancholijnych “Sznurowadeł” z chropowatym głosem Fismolla, mającym w glosie tyle emocji, że można nimi obdzielić masę innych wykonawców. A gdy dodamy kolejne wejścia instrumentów, ze szczególnym wskazaniem gitarowej solówki oraz dęciaków, efekt jest znakomity. Znacznie intymniejszy (lecz nie gorszy) jest drugi mocny punkt, czyli “Chodź ze mną” z nisko śpiewającym Ralphem Kamińskim oraz fortepianem. Równie spokojna (poza refrenem oraz gitarą w tle), ale też naznaczona pewnym mrokiem jest “Czerwona sukienka”, co bardzo mnie zaskoczyło. Tak samo jak występująca Justyna Święs, dodająca pewnej delikatności. Za to większy groove dodaje Monika Borzym w bardzo dynamicznych “Złych nawykach”, zaś retro rockiem zaleciał Igo ze swoją zachrypniętą wersją “Mówią mi”. Nieźle wypada Rosalie naszpikowanym basem “Ile mogę” oraz mroczniejszy, przerobiony wokalnie Krzysztof Zalewski z “Chwilą”, zaś na finał wszyscy wykonują “Chwile ulotne” Paktofoniki.

Do samych aranżacji czy wykonań nie mam poważnych zastrzeżeń, ale jest jeden poważny zgrzyt jaki fanom rapu się nie spodoba – opracowania tekstów. Owszem, wiadomo, ze nie da się przenieść utwór jeden do jeden, bo wokaliści nie rapują i ślepe rekonstruowanie byłoby nijakie. Na poprzednim albumie też były pewne skróty, jednak Obijalski z wokalistami dokonali wręcz rzezi na materiale źródłowym. W wielu przypadkach wyleciało nawet ¾ całości, co najmocniej słychać w “Czerwonej sukience” (takie cięcia przy utworach będącymi opowieściami są bardzo bolesne), “Mogę wszystko” oraz “Ile mogę”, gdzie wiele niezapomnianych fraz poszło do kosza. I tego żadne wykonanie nie jest w stanie zastąpić.

Czy to znaczy, że sequel nie wypalił? Raczej nie do końca wykorzystał swój potencjał, a nowe wersje raczej nie będą w stanie przebić oryginału (może poza “Sznurowadłami”), chociaż niektórym zabrakło naprawdę niewiele. Bardzo przyzwoicie wykonane, chociaż nie jest w stanie dorównać poprzedniej części. Mimo to, kibicuje tej inicjatywie.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Wojtek Mazolewski – Chaos pełen idei

wojtek-mazolewski-chaos-pelen-idei-b-iext45139747

Drugiego takiego jazzmana na polskim podwórku jak Wojtek Mazolewski nie ma. Kontrabasista oraz lider Pink Freud, Wojtek Mazolewski Quintet tym razem postanowił zadziałać na własną rękę w swoim pierwszym solowym albumie, gdzie miesza wszystko, co się da i pozapraszał armię gości, co bardzo mocno oddaje tytuł albumu.

Na czym polega chaos? Że mamy tutaj mieszankę jazzu (parę razy w utwory wpleciono kompozycje Mazolewskiego z w/w grup), rocka, popu i muzyki alternatywnej, co też wynika z udziału gości (m.in. Natalia Przybysz, Justyna Święs, Piotr Zioła, Ania Rusowicz, Misi Furtak czy Wojciech Waglewski), którzy udzielają się wokalnie. Ale na początek dostajemy wiele oryginalny piosenek jak skoczne „Organizmy piękne”, gdzie płynna melodia przeskakuje z fortepianu na trąbki czy gitarowy „Kolor czerwieni”, gdzie nie zabrakło krótkich (ale głośnych) wejść dęciaków. Osobiście świetny był cover „White Rabbit” Jefferson Airplane idący w psychodeliczno-orientalne klimaty (dęciaki i klawisze), gdzie idealnie wpasowała się Ania Rusowicz. Między piosenkami pojawiają się sporadyczne utwory instrumentalne, gdzie muzycy grają bardzo ciekawie (krótki, lecz prześliczny „Świt” czy czarujący perkusjonaliami „L.A.S.”).

Ale to właśnie fuzje i sklejki dwóch utworów zrobiły na mnie największe wrażenie. Polega to na tym, że mamy podkład od Mazolewskiego oraz wokal i tekst zaproszonego gościa. Pierwsza to bardzo stonowany „Angel of the Morning” połączony z „Bangkokiem”, gdzie śpiewa Natalia Przybysz. Dalej jest „Gdybym” z „Get Free” (wolny, przyjemny, niemal „letni” jazz), które brzmi co najmniej intrygująco, zwłaszcza gdy pod koniec dochodzi do ostrego ataku gitarowego, prawdziwa petarda w postaci „Twoi idole/Bombtrack” z udziałem Vienia oraz mocniej uderzającym duetem fortepian/perkusja, a także „skreczującym” (nie wiem, jak to inaczej nazwać) saksofonem czy sklejająca „Heart shared box” Nirvany z „Love at First Sign” (bardzo delikatny głos Misi Furtak).

W zasadzie można oskarżyć Mazolewskiego, że nie jest zdecydowany w jakim kierunku pójść, a „Chaos pełen idei” jest rzeczywiście chaotyczny i niespójny. Dla mnie jednak to wydawnictwo przypomina kosz z łakociami, gdzie można sobie wybrać coś dla siebie. A wszystko jedynie postać kompozytora, sklejającego w całość różne oblicza muzyki jazzowej, nie bojąc się także grać z innymi gatunkami, co jest zawsze fajne. Doceniam pomysłowość oraz różne twarze tego dzieła.

7,5/10

Radosław Ostrowski

The Dumplings – Sea You Later

sea-you-later

Duet Justyna Święs i Kuba Karaś – znani jako The Dumplings – byli objawieniem roku 2014. Ale jak wiadomo, że w muzyce rok to wiele czasu, więc przyszła pora na nowy materiał, który niejako kontynuował ścieżkę obraną wcześniej.

„Sea You Later” jest nadal pełne elektronicznego podkładu, co pokazuje otwierający „Odyseusz” (o dziwo, zaśpiewany po angielsku) pełen zapętlonych wokaliz w tle, wplecionych cymbałków oraz wolno uderzającej perkusji, a nawet przesterowanego cyfrowo wokalu. „Blue Flower” bardziej pulsuje cieplejszym tłem pachnącym latami 80. (z „kosmicznymi”, a „Możliwość wyspy” bardzo niepokoi, idąc w bardziej agresywny i szybszy puls z przerobionym wokalem pod koniec utworu. „Dark Side” zaczyna się pozornie spokojnie, jednak im dalej, tym większe „szumy” w tle. Zmianą jest bardziej gitarowy „Kocham być z Tobą”, choć klawisze w refrenie dominują i błyszczą całkowicie (nawet czuć tutaj starego Hammonda), z kolei „Don’t Be Afraid” to zapętlone, dyskotekowy trip pełen „mignięć”, a singlowe „Nie gotujemy” z oszczędną perkusją i płynnymi klawiszami tworzy magiczną aurę.

Całość jest spójną i konsekwentną muzyką, pełną elektroniki z wyższej półki, a bardzo delikatny i eteryczny wokal Święs współgra z całą resztą. Jedynie zbyt mroczne „Sama wkracza w pustkę” odstaje od reszty (może to zasługa podkładu oraz dziwacznie przestrzennego głosu Tomka Makowieckiego, który gościnnie występuje), ale reszta to bardzo interesująca i świeża muzyka duetu. Jak tak dalej pójdzie, to aż strach myśleć, co będzie przy albumie nr 3.

8/10

Radosław Ostrowski

The Dumplings – No Bad Days

No_Bad_Days

Duet ten działa już trzy lata, ale dopiero w tym roku wydał swój debiutancki album. Justyna Święs i Kuba Karaś jako The Dumplins w maju tego roku zaserwowali nam ciekawą płytę, zrobioną w dość modnym gatunku – elektropopu.

Mój stosunek do elektroniki jest raczej negatywny, choć tak naprawdę zależy od tego o jakiej elektronice mówimy. Tutaj jest bardzo przebojowo i wielowarstwowo, co słychać już w „Słodko-słonym ciosie”, gdzie słychać przyśpieszenie w refrenie, basowy bit czy przypominającą przestrzenną wodę „Everything is a Cyrcle” z przypominającym gry z Atari tłem. Nie brakuje tutaj przebojowego potencjału (singlowe „Technicolor Yawn”) oraz intrygujących inspiracji latami 80., czyli elektroniką oraz nową falą („Man Pregnant” z przyjemnym chórkiem oraz lekkimi klawiszami czy najlepszy w zestawie klaskany „Betonowy las”), co nie jest niczym nowym (autotune w końcówce „Freeze”), jednak słucha się tego naprawdę przyjemnie. czasami elektroniczne tło jest delikatne („Getaline” z agresywniejszym wejściem w refrenie), a bardzo eteryczny głos Justyny Swięs współtworzy klimat każdego utworu, bez względu na to czy śpiewa po polsku czy po angielsku.

Rytmicznie, przebojowo i popowo, jednak jest to pop z wyższej półki. To taki rodzaj elektroniki, który mógłbym słuchać bez poczucia zażenowania. Brawo, brawo, brawo. Czekam na drugi album.

8/10

Radosław Ostrowski

Fisz Emade Tworzywo – Mamut

mamut

Fisz i Emade to sprawny duet hip-hopowy działający od lat jako Tworzywo Sztuczne, a także pod swoim własnym szyldem. Jednak jako Tworzywo wrócili po 10 latach przerwy i… zrobili wszystkim niespodziankę.

Panowie zazwyczaj grali surowe bity, pachnące mocno oldskulowym brzmieniem. Tym razem jednak poszli ku nowoczesności. I słychać to już w niemal dyskotekowym „Pyle” oraz jeszcze bardziej pulsującym „Zwiedzam świat”. Elektronika w niemal dyskotekowym stylu jest też mocno obecna we „Wróć” czy instrumentalnym „Mamucie” wspieranym przez niemal etniczny bit. Dzieją się tutaj rzeczy zaskakujące, nawet dla mnie – osoby mało obeznanej z rapem polskim (i nie tylko polskim). Zaskakują tutaj wydawałoby się zapomniane skrecze, pojawiają się żywe instrumenty jak trąbka („Bieg”), etniczne wstawki perkusji („Wojna”, gdzie jeszcze są poruszające smyczki) czy pójście w funky (gitara i Hammondy w „Karate”). Pod tym względem jest tutaj naprawdę wysoki progres, a całość ma mocno popowy sznyt.

Do tego zarówno świetnie grająca nawijka Fisza oraz bardzo interesujące teksty (refreny to wyszły świetne), w których mówią o sprawach ważkich (relacje międzyludzkie itp.). Do tego panowie zaprosili dwójkę gości, która dopełniła całości. Najwięcej, bo aż trzy razy pojawia się Justyna Święs z zespołu The Dumplings i myślę, że nie było to dziełem przypadku, za to klasą samą w sobie była Kasia Nosowska w „Wojnie”.

Czyżby to był kandydat do hip-hopowej polskiej płyty roku? Na to wygląda. Wszystko jest dopięte, brzmi bardzo energetycznie, różnorodnie i ciekawie. Przesłuchać koniecznie.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski