Amerykańska fikcja

Ileż to było filmów, gdzie głównym bohaterem był pisarz. Ale samego środowiska literacko-wydawniczego rzadko pokazywane jest na ekranie. Mi do głowy przychodzi „Geniusz” Michaela Grandage’a o relacji pisarz-redaktor czy (bardziej pobocznie) „Przypadek Harolda Cricka”. Do tego grona dołącza satyryczna „Amerykańska fikcja”, czyli reżyserski debiut Corda Jeffersona.

american fiction1

Bohaterem jest Theleonius „Monk” Ellison (Jeffrey Wright) – pisarz i wykładowca akademicki, wywodzący się z rodziny lekarzy miasta Boston. Mieszka we wielkim mieście, pisze wysoko oceniane powieści, lecz niezbyt dochodowe. Do tego czasem ma dość ostre opinie na kilka tematów, co doprowadza do przymusowego urlopu z uczelni. Wraca do Bostonu, gdzie ma odbyć się festiwal literacki, jednak zostaje on zignorowany przez jedno wydarzenie – wysoko ocenianą powieść Sintary Golden (Issa Rae). Monk jest wkurzony i to z dwóch powodów: a) znowu popularna i realna jest powieść pełna stereotypów o życiu czarnoskórych (getto, bieda, gangsterka, dilerka itp.) b) Monk próbuje wydać swoją powieść, ale jest „zbyt mało czarna”. Czy może być gorzej? Jak się okazuje tak, kiedy nasz bohater odwiedza rodzinę, z którą ma dość luźne kontakty. U matki pojawiają się pierwsze objawy Alzheimera, brat-gej pojawia się jeszcze rzadziej, do tego dbająca o matkę siostra… umiera. Ktoś musi zająć się matką, zaś opieka wymaga kasiory. W końcu Monk nie wytrzymuje i dla żartu piszę najbardziej „czarną” powieść jaką tylko może wyciągnąć jego wyobraźnia. Tak powstaje „Moja patola” i przesyła ją agentowi, Arthurowi (John Ortiz). Następne wydarzenia wywołają ogromne zawirowania niczym tornado.

american fiction4

„Amerykańska fikcja” to tak naprawdę dwa filmy sklejone w jeden. Pierwszy to obyczajowa historia, gdzie bohater próbuje ogarnąć swoje rodzinne życie. Zająć się coraz bardziej chorującą matką, naprawić relacje z bratem i zmierzyć się z paroma demonami przeszłości. Przy okazji pojawia się całkiem interesująca sąsiadka Coraline (Erika Alexander) – jak się okazuje fanka jego powieści. Coś tam się powoli kiełkuje i jest między nimi chemia, ale… czy to zakiełkuje w coś poważniejszego? Ten wątek jest w zasadzie solidny, ma kilka mocnych scen (głównie każda scena z matką) oraz uroczych chwil (poboczny wątek służącej oraz zakochanego w niej gliniarza), potrafiący zaangażować.

american fiction3

Ale najciekawsze były dla mnie wątki satyry na środowisko literackie oraz szeroko spotykanej głupoty. Bo cała ta książka napisana „dla jaj” (nawet ksywa Stagge R. Lee to żart) okazuje się „gorącym towarem”. Wydawnictwo proponuje kosmiczne pieniądze (jak dla naszego bohatera), co wywołuje lawinę wydarzeń. A ja nie mogłem uwierzyć w to, jak ci wszyscy ludzie (nie tylko wydawnictwo, ale jurorzy festiwalu literackiego – zgadnijcie, kto się wśród nich znajduje czy… producent filmowy) dostrzegają w tym paździerzu „szczery i prawdziwy portret życia Afro-Amerykanów”. Monk chce powstrzymać całe to szaleństwo, ale nic nie może z tym zrobić. Każde kolejne spotkanie doprowadzały mnie do nagłego ataku śmiechu ze skali głupoty. Wydawca nawet zgadza się na zmianę tytuły z „Moja patola” na… „Kurwa” (SERIO!!!), zaś Monk musi udawać „stereotypowego” czarnucha w rozmowach z innymi. A wszystko kończy się szalonym i mocarnym finałem.

american fiction2

Wszyscy tutaj grają świetnie: od cudownego Sterlinga K. Browna (Cliff, brat-gej) przez poruszającą Leslie Uggams (Agnes, matka) po uroczo-zadziorną Erikę Alexander (Coraline). Ale tak naprawdę „American Fiction” to koncert Jeffreya Wrighta. „Monk” Ellison w jego wykonaniu to tak naprawdę kilka osób w jednej: strasznie poważny pisarz, który chce przełamać stereotypowanie portretowanie czarnoskórych w literaturze; zdystansowany ironista, pierwszy raz od dawna biorący odpowiedzialność za rodzinę, a także osoba o bardzo mocnych, stałych przekonaniach. Aktor potrafi być bardzo powściągliwy, pokazując wiele samym spojrzeniem czy ruchem brwi. Ale nawet udając stereotypowego czarnucha z osiedla (od sposobu mówienia i słownictwa po mowę ciała) jest jednocześnie rozbrajająco zabawny, a także zażenowany cała sytuacją. Fantastyczna kreacja, zasługująca na wszelkie wyróżnienia.

american fiction5

Dawno nie widziałem tak ciętej satyry na ludzką głupotę i polityczną poprawność jak „Amerykańska fikcja”. Debiutujący reżyser bardzo pewnie wyśmiewa promowanie dzieł, w których bardziej liczy się tematyka niż sposób opowiadania. Innymi słowy: zderzenie kultury wysokiej z niską, który można dopasować do każdej dziedziny sztuki.

8/10

Radosław Ostrowski

Nie!

Jordan Peele – filmowiec, z którym mam problem i to poważny. Nie chodzi nawet o to, że komik postanowił wziąć się za gatunek horror und groza. Facet nieźle kombinuje, umie budować atmosferę i napięcie. Problem w tym, że zakończenie (zazwyczaj wzięte z jakiegoś tandetnego kina klasy B) psuło całą tą misterną układankę. Przez co Peele nie porywa mnie tak bardzo jak wielu krytyków uważa. Dlatego na „Nie!” nie czekałem za bardzo, spodziewając się powtórki z rozrywki. Jeszcze nigdy się tak nie pomyliłem. Nie uprzedzajmy jednak wydarzeń.

Cała historia skupia się na rodzinie Haywood zajmującej się hodowlą koni do filmów. Prawda jednak jest tak, że interes nie idzie za dobrze i konie coraz częściej są sprzedawane. Komu? Sąsiadowi Ricka Jupe, co prowadzi wesołe miasteczko dla cowboy’ów i radzi sobie nieźle. Wydaje się, że naszej familii – Otisowi Seniorowi, OJ oraz Emerald – może się udać, dzięki angażowi do pewnego filmu. Niestety, najpierw w dziwnych okolicznościach ginie ojciec (od… monety z nieba), zaś podczas próby koń się płoszy. Wszystko wskazuje na to, że farma zostanie wystawiona na sprzedaż. Niemniej w okolicy dzieją się dziwne rzeczy o charakterze nadnaturalnym, więc planują je „uchwycić” na taśmie/zdjęciu i zarobić na tym.

Początek jednak jest zupełnie gdzie indziej, bo podczas realizacji serialu komediowego. Jedynie słyszymy wypowiadane dialogi, w tle pojawiają się loga filmów. Śmiechy i słowa padają, aż wreszcie jest krzyk oraz wreszcie widzimy coś niepokojącego. Plan wygląda jak pole bitwy, po widowni nigdzie śladu, a panoszy się zakrwawiony małpiszon. Dezorientacja gwarantowana. Im dalej w las, tym bardziej dziwne rzeczy się dzieją – statyczna chmura, coś chyba jakby latający spodek i coś z niego wypada. Peele powoli buduje całą aurę niepokoju, z wieloma długimi ujęciami, nagłym brakiem prądu oraz długimi ujęciami. Wszystko na pustyni, co daje „Nie!” posmak westernu. Gdzie tu jeszcze czai się Spielberg z czasów „Bliskiego spotkania trzeciego stopnia”, więc elementy horroru nadal są obecne. Szczególnie tego spod znaku monster movie, z trzymającym w napięciu zakończeniu.

Reżyser tym razem o wiele delikatnie bawi się w społeczny komentarz, tym razem przyglądając się branży filmowej i ludziom, o których mniej się mówi. Zarówno o koniarzach, jak i operatorach, ale też ile muszą poświęcić dla naszej satysfakcji/przyjemności przed ekranem. Można uznać „Nie!” za wyraz wdzięczności dla tej anonimowej grupy ludzi, jednocześnie czy scena za ten spektakl nie jest aby za wysoka. Czy to dążenie do sławy/prestiżu/pieniędzy warta jest tej ceny? Odpowiedź nie jest wcale jednoznaczna i sami ją oceńcie.

Wszystko to trzyma świetna obsada. Duet Daniel Kaluuya/Keke Palmer (OJ i Em) działają na zasadzie kontrastu: on małomówny, zdeterminowany, ona wygadana, wyluzowana. Dlatego tak świetnie się uzupełniają, zaś ich więź jest bardzo namacalna. Równie kluczową postacią jest kowboj Ricky o twarzy Stevena Yeuna z mocno brutalną przeszłością. Emanuje pewnością siebie jakby dawne przejścia dały mu siłę oraz moc ujarzmiania nieujarzmionego. Szoł na parę scen kradnie dawno nie widziany Michael Wincott jako operator Holst. Takiego zachrypniętego głosu nie zapomnicie na długo.

To jest na razie jedyny film Peele’a, który podobał mi się, choć nic tego nie zapowiadało. Jako horror nigdzie się nie wywala, klimat osadzenia jest namacalny, a hybryda horroru, westernu i SF funkcjonuje bez zgrzytu. Jak widać, cuda w branży filmowej się zdarzają.

7,5/10

Radosław Ostrowski

21 mostów

Nowy Jork, późną nocą. Miasto zazwyczaj śpi, ale nocą budzą się bandyci i wtedy dochodzi do wielu zbrodni. Coś o tym wie detektyw Andre Davis, którego ojciec zginął jak był dzieckiem przez paru gnojów. Już jako dorosły poszedł w ślady ojca, tylko bardziej nie patyczkował się z ludźmi, co zabijali policjantów. I przez to ma na pieńku z wydziałem wewnętrznym, ale dostaje nową sprawę. Doszło do włamania, co skończyło się śmiercią kilku policjantów. Do śledztwa dołącza policjantka z narkotykowego, bo na miejscu zbrodni znaleziony kilkaset kilo koksu.

21 mostow1

Film Briana Kirka to niemal klasyczny w konstrukcji kryminał, skupiony na śledztwie. Sama narracja przebiega dwutorowo. Z jednej strony mamy policjanta z reputacją, przydzieloną tymczasowo partnerkę oraz dużą presję czasu. Z drugiej strony mamy dwóch przestępców, działających ewidentnie na czyjeś zlecenie. Nawet oni sami nie wiedzą w co się pakują, bo zlecenie staje się dla nich skomplikowane. Czemu dragów było więcej niż planowano? I skąd się wzięło tylu policjantów? Zasadzka? Ustawka? Czy jakieś brudne, policyjne akcje na boku? To będzie próbował ustalić Davis, ale to nie będzie proste. Reżyser bardzo powoli odkrywa element układanki, chociaż dla fanów gatunku nie będą niczym zaskakującym. Niemniej trudno “21 mostom” odmówić klimatu przypominającego troszkę kino noir. Akcja osadzona niemal w nocy, jazzowa muzyka w tle, wiele ujęć na miejski krajobraz oraz powolne tempo.

21 mostow2

Nie oznacza to jednak, że twórcy rezygnują z pościgów czy strzelanin, bo tych nie brakuje. I są bardzo porządnie zrobione, lecz bez fajerwerków, służąc historii oraz budując napięcie. Wszystko jest bardzo przy ziemi, bez popisów pirotechnicznych, co sprawdza się bez zarzutu. Ale jest krwawo oraz z bluzgami.

21 mostow3

Aktorsko jest więcej niż okej, a każdy ma tutaj coś do roboty. Świetnie sprawdza się Chadwick Boseman jako Davis, który najpierw myśli, dopiero potem sięga po broń. Chociaż na początku mówi się nam zupełnie coś innego, a charyzma aktora sprawdza się tutaj bardzo dobrze. Równie wyrazisty jest duet bandytów w wykonaniu Taylora Kitscha oraz Stephana Jamesa, z czego ten drugi wydaje się bardziej opanowany i nie strzela do nikogo na ślepo. Chyba, że zostaje postawiony pod ścianą. Solidnie wspierają ich na dalszym planie Sienna Miller (detektyw Burns) oraz J.K. Simmons, nawet nie mając za wiele do roboty.

“21 mostów” ma wiele z klasycznego kryminału, a mimo schematów potrafi zaangażować i wciągnąć do samego, krwawego końca. Angaż Bosemana oraz producenckie wsparcie braci Russo zaprocentowało bardzo porządnym dreszczowcem w starym stylu.

7/10

Radosław Ostrowski

Pitch Black

To miał być prosty lot, gdzie grupa miała wyruszyć na inną planetę. Jednak w trakcie ekspedycji dochodzi do jakiejś awarii i pojazd musi przymusowo lądować na nieznanym miejscu. Dochodzi do zderzenia, pojazd się nie nadaje do lotu, a wielu pasażerów zginęło, w tym kapitan. Wśród ocalonych jest szeryf Jones oraz przetrzymywany przez niego więzień Riddick. Planeta na której się znajduje okazuje się być niezbyt przyjazną przestrzenią, gdzie przebywają bardzo niebezpieczne monstra.

pitch black1

David N. Twohy to twórca intrygujący, pełniący głównie rolę scenarzysty. Napisał – lub współtworzył – fabuły do takich filmów jak „Czarnoksiężnik”, „Ścigany” czy „Impostor”. Próbował swoich sił jako reżyser, jednak mało kto słyszał o jego produkcjach. Wszystko zmienił rok 2000 oraz film „Pitch Black”. Na pierwszy rzut oka ten horror SF może wydawać się zmodyfikowaną wersją „Obcego” czy „Coś”. Jest garstka ludzi próbująca uciec przed monstrami, niby otwarta, lecz niezbyt przyjazna przestrzeń. No i nie wszyscy dożyją do końca. Powoli są odkrywane kolejne tajemnice związane z planetą, dochodzi do spięć w grupie, zaś jucha leje się mocno. Nadal wrażenie robią zdjęcia (sceny za dnia mają bardzo mocną kolorystykę, tak samo wykorzystywanie mroku nocą) oraz bardzo atmosferyczna, lekko orientalna muzyka, a efekty specjalne i wygląd kreatur godnie znosi próbę czasu.

pitch black2

Najbardziej zadziwiające jest jednak to, że reżyserowi udaje się zbudować klimat grozy oraz poczucie izolacji. Wystarczy sam odgłos stworów, by zacząć się bać, a po drodze będzie parę niespodzianek. Czuć tutaj mały budżet, jednak jest on bardzo efektywnie wykorzystany. Nie ma tutaj zbyt wielu (wtedy) znanych aktorów, oprócz Keitha Davida jako Imama, głęboko religijnego muzułmanina. Jest jeszcze jedna rzecz, która wybija „Pitch Black” z grona klonów dzieła Ridleya Scotta. Jest to postać Richarda Riddicka zagrana przez Vina Diesla. Morderca, potrafiący widzieć po ciemku, nie jest zbyt rozmowny, ale kiedy mówi, potrafi skupić na siebie uwagę. To klasyczny antybohater, którego największą zaletą jest nieprzewidywalność. Nigdy nie możemy być całkowicie pewni, czy wymorduje resztę ekipy, czy ucieknie, czy zdradzi. A może ma w sobie bardzo głęboko stłumione resztki człowieczeństwa? To jedna z najbardziej zniuansowanych postaci w dorobku tego aktora, czego nigdy bym się nie spodziewał, w czym pomaga początkowe budowanie jego historii z ust Johnsa. Reszta obsady też się sprawdza dobrze, ze szczególnym wskazaniem na Radhę Mitchell (kapitan mimo woli) i Cole’a Hausera (Johns), ale to Riddick zostaje w pamięci na długo.

pitch black3

„Pitch Black” miało odpalić całą franczyzę związaną z postacią Riddicka i nie ma się co dziwić. To jedna z bardziej fascynujących postaci kina SF, który w horrorowym entourage’u sprawdza się znakomicie. Nawet jeśli czuć inspiracje kultowym „Obcym”, film stoi na własnych nogach, co nie jest zbyt częste.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Oni żyją

Wszystko zaczyna się jak w klasycznym westernie: pojawia się przybysz znikąd do wielkiego miasta. Nie chodzi mu o wiele: szuka pracy, która została mu odebrana, a całe życie ma w dość sporym plecaku, jaki nosi ze sobą. Wszystko przebiega bardzo spokojnie, nawet znajduje lokum w dużym obozie. Ale wszystko się zmienia z powodu pewnego nawiedzonego kaznodziei oraz dziwnym informacjom z telewizji, które są zagłuszane. Jeszcze są te tajemnicze okulary, po założeniu których świat wygląda jakoś dziwacznie.

oni_zyja1

To był jeden z pierwszych filmów Johna Carpentera jakie zobaczyłem. Jest to dziwne kino SF, w którym element fantastyczny jest tylko pretekstem do bardziej satyrycznego spojrzenia na ówczesną rzeczywistość. Czasy prezydenta Reagana, mające być czasem wielkiej prosperity (to wtedy powstał „Wall Street” Olivera Stone’a, gdzie padło hasło: „Chciwość jest dobra”), niby rozpędziły gospodarkę, tylko że – jak zawsze – skorzystali na tym nieliczni. Reszta albo znajdowała się na marginesie społeczeństwa, albo byli robolami do wynajęcia. Reżyser mocno drwi z konsumpcyjnego stylu życia (czarno-biały świat po założeniu okularów, gdzie zamiast reklam są hasła typu: „Bądź posłuszny”, „Żeń się i rozmnażaj”, „Śpij”), który okazuje się być tak naprawdę pułapką i zmienia ludzi w niewolników. A jak widzimy naszych rządzących, możemy odnieść wrażenie, że nie pochodzą z tego świata, prawda? Jeśli tak uważacie, to Carpenter potwierdzi wasze obawy, zaś policja jest tu podporządkowana prawdziwym mocodawcom i dlatego nie przebiera w środkach.

oni_zyja2

Ale „Oni żyją” nie są poważnym, głębokim dramatem z filozoficznym zacięciem. To kolejny niskobudżetowy film, mieszający westernowy szablon z pięknymi widokami miasta, wątkiem SF, odrobiną humoru oraz akcji. I ta hybryda tworzy całkiem niezły koktajl. Chociaż sama fabuła toczy się początkowo dość ospale, by troszkę przyspieszyć, polać sosem niedorzeczności (Nada po założeniu okularów jest w takim szoku, że zaczyna obcych zabijać – zamiast znaleźć kogoś, kto objaśni ten cały bajzel) oraz dziwacznych zachowań postaci (bijatyka między Nadą a Frankiem – to tylko pretekst, by pokazać kilka sztuczek wrestlerowskich), dorzucić popisami strzeleckimi, by zakończyć bardzo śmieszno-gorzkim finałem. By jeszcze bardziej namieszać we łbie, w tle słyszymy westernową muzykę (harmonijka ustna z gitarą robią robotę).

oni_zyja3

Aktorsko jest całkiem nieźle, choć szału nie ma. Naszego protagonistę, który jest prosty jak konstrukcja cepa zagrał wrestler Roddy Pipper i daje sobie radę. To prosty chłop z twardym kręgosłupem oraz sucharami w zapasie. Lepiej wypada Keith David (Frank), który staje się mimowolnym wspólnikiem naszego bohatera, a moment poznania prawdy poprzedzony jest solidnym łomotem. Ale ten duet zgrabnie się uzupełnia. Drugi plan dominuje Meg Foster (bardzo chłodna Holly) oraz zdystansowany George „Buck” Flower (przewodnik w finale).

Jak dla mnie, „Oni żyją” to dziwaczna hybryda w bardzo komiksowym sosie, gdzie Carpenter miesza satyryczne spojrzenie, otoczkę SF oraz kino akcji. Miejscami bywa mocno ciosane, tempo jest mocno niestabilne, a aktorstwo wręcz śladowe, to można się na nim całkiem przyjemnie bawić, jak się wyłączy myślenie.

6,5/10 

Radosław Ostrowski

Nice Guys. Równi goście

Jak zrobić dobrą kumpelską komedię? Przepis jest bardzo prosty: trzeba znać dwóch bohaterów różnych jak noc i dzień, by się mogli nawzajem podocinać, dać im wspólną sprawę do rozwiązania, by zostali zmuszeni do połączenia sił, rzucić wieloma błyskotliwymi dialogami i gagami. Jeszcze dodać odpowiednich aktorów, porządnego reżysera, błyskotliwego scenarzysty, by jechać dalej. Ale od czasów „Zabójczej broni” niewiele powstało dobrych filmów w tym gatunku. Jednak w 2016 powrócił największy macher buddy movies, czyli scenarzysta Shane Black w swoim trzecim podejściu reżyserskim.

nice_guys1

Wszystko zaczyna się w Los Angeles roku 1977. W kinach szaleją „Gwiezdne wojny”, Oscara za najlepszy film dostał „Rocky”, ostatni raz zagrał Elvis Presley, zaczyna się rozkręcać era disco. I tutaj przyszło żyć naszym bohaterom. Jackson Healy to taki osiłek, którego się zatrudnia, by spuścił łomot komu trzeba. Holland March z kolei jest prywatnym detektywem, który samotnie wychowuje córkę i jest takim cwaniaczkiem. Co łączy tą parę? Niejaka Amelia, której wszyscy szukają i ktoś chce ją sprzątnąć. Kto i dlaczego?

nice_guys2

Black to spec, jeśli chodzi o komedie z wątkiem kryminalnym. Już na dzień dobry dostajemy wypadek gwiazdy kina porno, widziany przez młodego chłopaka. Jest krwawo i ostro, a to dopiero rozgrzewka. Reżyser czasami zapierdala na złamanie karku, serwując trzymające w napięciu pościgi, bijatyki, strzelaniny. Samo śledztwo i intryga jest równie prosta jak ustawy parlamentarne, coraz bardziej się gmatwa, kluczy, wpuszcza w maliny, by dokonać kilku wolt (w tym jednej bardzo krwawej). I co jest, że wszystko dzieje się na bardzo cienkiej granicy prawdopodobieństwa, a w sprawę są zamieszani politycy, firmy samochodowe, ekolodzy, gangsterzy i wymiar sprawiedliwości? To wszystko nie jest tak mocno istotne, choć zrealizowane pierwszorzędnie. Dlaczego to działa? Są dwie siły napędowe (plus dialogi i miejscami absurdalny, pełen ironii humor).

nice_guys3

Po pierwsze, stylizacja. Blackowi udaje się bardzo przekonująco odtworzyć klimat lat 70. Widać to nie tylko w strojach (takich hawajskich koszul i takich kolorowych garniturów dziś jak na lekarstwo) czy furach, bo to najmocniej, ale w całej warstwie wizualnej. Nie zawodzi scenografia (willa producenta porno), gdzie nawet takie drobne detale jak reklamy w gazecie czy wygląd telefonu. No i obowiązkowej muzyce z Earth, Wind & Fire oraz zespołem America na czele.

nice_guys4

Po drugie, to co w każdej takiej historii musi się sprawdzić, czyli chemia między głównymi bohaterami. Tutaj obsadzono znakomitych, chociaż nie unikających szarżowania Russella Crowe’a i Ryana Goslinga. Pierwszy, chociaż wygląda jak taki misio w hawajskiej koszuli z kurtką, to facet nie bojący się spuścić łomotu. Jednocześnie ma głowę na karku i jest dość inteligentny, wierzący w sprawiedliwość. Ale Gosling jest prawdziwą komediową petardą, opierającą swój humor na slapstickowych gagów (pobudka w wannie w pełnym ubraniu). Jednak to jest bohater złamany przez życie, z dużym ciężarem (zwróćcie uwagę na tatuaż na ręku) i bardzo widać jak zależy mu dziecku (cudowna Angourie Rice), które jest jego oczkiem w głowie. Ten duet rozkręca ten cały film, a docinki i złośliwości między nimi mają prawdziwego kopa. Może brakuje tutaj wyrazistego łotra (Matt Bomer jako Johnny Boy wydaje się troszkę komiksowy), ale nie jest to dużym problemem.

nice_guys5

„Nice Guys” przywraca wiarę w moc kumpelskiego kryminału, gdzie wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Konwencja gra, przemoc i humor idą ze sobą ręka w rękę, a chemia między bohaterami jest wręcz zabójcza. Czy powstanie sequel? Czas pokaże, bo duet Crowe/Gosling zasługuje, by nie być tylko jednorazowym wyskokiem.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Bird

Charlie “Bird” Parker uchodzi za jednego z najwybitniejszych muzyków jazzowych XX wieku, który stworzył nowy gatunek – bebop. Ale nie tylko o tym opowiada film Clinta Eastwooda. Próba opowieści o tym człowieku, które dość krótkie życie okazało się bardzo barwne.

bird1

Reżyser z rozmachem przedstawia jego historie od czasów, gdy jako dziecko odkrył w sobie talent muzyczny, przez poznanie żony Chan po jego nałogi – narkotyki i alkohol, ale samego ćpania nie pokazano. Ale widzimy jego skutki – próby samobójcze, załamanie nerwowe, niekontrolowane wybuchy. Ale też wpływ dragów na członków jego grupy. Trębacz Rodney był przekonany, że by grac tak jak Bird trzeba się tak samo szprycować. I jeszcze te kochanki. Jakby było tego mało, reżyser miesza chronologię, a jednocześnie świetnie buduje klimat epoki, w czym pomagają mu stylowe zdjęcia Jacka N. Greena. Wygląd tych spelun i knajp, gdzie są grane koncerty oraz mrocznych zaułków Nowego Jorku jest mocno namacalny. Wielu jednak może zniechęcić dość długi czas trwania (ponad 2,5 godziny) oraz pewne wybielenie tej postaci (nie znaczy to jednak, że nie mówi się o narkotykach) – to widać, że reżyser jest fanem tego człowieka i dlatego pewne rzeczy pozostają schowane pod dywan.

bird2

Jednak reżyser znakomicie wybrał odtwórcę głównej roli – Forest Whitaker jest po prostu bezbłędny jako Bird. Zarówno wtedy, gdy jest na haju i mówi bardzo cicho, jednak w sposób bardzo zrozumiały i wyraźny. Bardzo sugestywnie pokazuje swoje sprzeczne emocji, zatracanie się w muzyce oraz nałogu, a jednocześnie pewny siebie i walczący ze swoimi kompleksami. Nic dziwnego, ze aktor otrzymał nagrodę na festiwalu w Cannes, bo mu się należała. Bardzo dobrze sobie też poradziła Diane Venora w roli Chan – oddanej i lojalnej żony Parkera. Poza tym duetem jeszcze warto wspomnieć o Michaelu Zelnikerze (Red Rodney) oraz Keith Davidzie (Dizzy Gillespie).

bird3

Eastwood jest troszkę tutaj fanboyem i pewne niewygodne rzeczy niemal zamiata pod dywan. Jednak efekt jest zadowalający, choć nie jest to typowa biograficzna opowieść. I tym mocnym akcentem Eastwood zamyka lata 80.

7/10

Radosław Ostrowski

nadrabiam_Eastwooda