Prawdziwe życie aniołów

Podobno między ludźmi żyją anioły, a najwięcej jest ich w Krakowie. Przynajmniej tak uważał przez długie lata reżyser Artur „Baron” Więcek, odpowiedzialny m.in. za „Anioła w Krakowie”. Teraz po wielu wraca z nowym filmem, gdzie znowu są anioły, znowu gra Krzysztof Globisz. Jednak nie jest to trzecia część historii anioła Giordano, lecz mocno inspirowana historią Globisza opowieść o walce z chorobą oraz jak ważne jest w niej wsparcie najbliższych.

„Prawdziwe życie aniołów” dzieje się w niejako dwóch rzeczywistościach, ale obie łączy Adam (Krzysztof Globisz) – ceniony aktor i pedagog. W pierwszej, czyli prawdziwej mężczyzna pada ofiarą udaru, który doprowadza go do paraliżu połowy ciała oraz afazji (problemów z komunikacją za pomocą mowy). Próbuje mu pomóc żona Agnieszka (Kinga Preis), choć lekarze nie dają mu zbyt wiele nadziei. Jest jednak druga rzeczywistość, czyli świat tworzony w jego głowie. Tutaj pojawiają się odwiedzający go przyjaciele, pracownicy personelu szpitala, a w większości przestrzeń stanowią góry oraz góralska chata.

Więcek traktuje tą historię bardzo osobiście, chcąc oddać hołd swojemu przyjacielowi. I widać tutaj mocno wie rzeczy: że podchodzi do sprawy z szacunkiem oraz nadal czuć inspirację filozofią księdza profesora Józefa Tischnera. Czyli muszą pojawić się pewne proste, dla wielu może banalne, mądrości na temat życia oraz całej reszty. Na szczęście, reżyser potrafi odpowiednio zbalansować powagę z lekkością, jednocześnie nie zapominając o emocjonalnym ciężarze. Humor tutaj działa, choć sama opowieść brzmi jak jedna z tysiąca. To, co mnie skupiało moją uwagę to były sceny rehabilitacji oraz dziejące się w głowie Adama. Pojawiają się przebitki z przeszłości, moment samego udaru oraz miejscami surrealistyczne momenty. Przeplatane są wypowiedzi samego Globisza w kwestii afazji, wywiad w formie kwestionariusza czy scenki z… „Anioła w Krakowie”, co dodaje dodatkowego kontekstu. Nie brakuje też odrobiny mroczniejszych momentów oraz pretensji – nie tylko wobec okoliczności, lecz samego bohatera. Zbyt większa uwaga poświęcona karierze, bardziej „towarzyskie” życie – takie pęknięcia czynią naszego protagonistę bardziej ludzkim.

Jeśli chodzi o aktorstwo, „Prawdziwe życie…” to tak naprawdę Krzysztof Globisz Show i nic tego nie jest w stanie zmienić. Jego postać to wypadkowa jego samego z fikcyjną wariacją, zaś wplecione wypowiedzi z wywiadów czynią go o wiele bardziej pogłębionego niż mogłoby się wydawać (szczególnie w kwestii fascynacji afazją). Nawet jak nic nie mówi, to samą twarzą wypowiada bardzo dużo. Reszta postaci w zasadzie jest, co nie oznacza słabego występu. Kinga Preis jako żona prezentuje się solidnie, mieszając wsparcie, frustrację i determinację, zaś na drugim planie wybijają się przeuroczy Michał Majnicz (Józek) oraz pełen ciepła Jerzy Trela (Leon) w swojej ostatniej roli.

„Prawdziwe życie aniołów” to powrót reżysera Więcka do formy po długiej przerwie. Nie będzie to aż tak kultowe dzieło jak filmy o aniele Giordano, jednak Globisz absolutnie magnetyzuje na ekranie. Pozostaje mieć nadzieję, że uda mu się odzyskać zdrowie i będziemy mogli częściej go oglądać.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Dom zły

Do żadnego innego filmu nie chciałem wrócić tak bardzo jak do drugiego filmu w dorobku Wojciecha Smarzowskiego. Po głośnym i mocnym „Weselu” nikt raczej nie był gotowy na „Dom zły” – czyli kolejną wyprawę do polskiego piekiełka. Jednak nie dziejącą się w czasach współczesnych, ale w PRL-u.

Historia toczy się dwutorowo i obie łączy Edward Środoń (Arkadiusz Jakubik) – relatywnie młody zootechnik, pracujący w PGR-ze gdzieś na północy Polski. W 1978 roku jeszcze miał przyszłość: dobra praca, młoda żona, niezłe pieniądze. Jednak nagła śmierć Grażyny wskutek wylewu zmienia wszystko. Kompletny dół, strumień gorzały i koniec wszystko. By zacząć na nowo, Środoń zatrudnia się na PRG-ze aż w Bieszczadach. Autobus się psuje pod koniec drogi, więc musi on iść pieszo. Nocą trafia do gospodarstwa niejakich Dziabasów (Kinga Preis i Marian Dziędziel), którzy przyjmują go do siebie.

Cztery lata później znowu trafiamy na gospodarstwo Dziabasów, tylko tym razem jest zima i stan wojenny. Środoń jest zakuty kajdankami, podejrzany o morderstwo. Odbywa się tu wizja lokalna, zaś śledztwo prowadzi porucznik Mróz (Bartłomiej Topa) oraz – pijany w sztok – prokurator Tomala (Robert Więckiewicz). Zresztą wielu milicjantów też jest mniej trzeźwa niż powinna, a sprawa tylko pozornie wydaje się być prosta.

„Dom zły” to kolejny przystanek z mrocznej wizji świata Smarzowskiego. Czego tutaj nie mamy: ostre chlanie, przekleństwa, tajemnice, błoto, smród, korupcja i moralna degrengolada. Niektórzy w dniu porównywali ten film do dzieł Tarantino czy „Fargo” braci Coen, ale to pewne nadużycie. Z pierwszym łączy go zabawa chronologią, z drugim zimowa atmosfera oraz ciężarna milicjantka. Jeśli już miałbym porównywać „Dom zły”, to bliżej byłoby mu do „Ładunku 200” Bałabanowa czy ostatnich filmach Andrieja Zwiagincewa. Czyli niepokojące portrety zgniłego świata, pokazujące tą najmroczniejszą stronę człowieka, gdzie nie da się być przyzwoitym. Każdy bardziej lub mniej kombinuje, nikt nie jest tutaj święty, z nawet reprezentanci władzy (jeżdżący czarną Wołgą partyjniak, ksiądz, prokurator) albo są równie umoczeni, albo bezsilni.

Wszystko kręcone jest cyfrowo (z bardzo płynną kamerą), Smarzowski podbija wszystko montażem, celowo drażniącą uszy muzyką Mikołaja Trzaski oraz mocnymi dialogi. Wrażenie robią też czarno-białe, pozbawione dźwięki sceny wizji lokalnej, kręcone przez jednego z milicjantów. Mimo przeskoków czasowych, intryga jest bardzo czytelna, zaś finał wali w pysk, nie dając wytchnienia. Jeśli dodamy genialną obsadę z brawurowym trio: Arkadiusz Jakubik/Marian Dziędziel/Bartłomiej Topa, efekt zapiera dech.

„Dom zły” nie jest typowym kryminałem, ale podróżą w świat skażony złem, przed którym nie ma ucieczki. Smarzowski buduje kino pełne fatalistycznej atmosfery, ciężkiego klimatu oraz precyzyjnej realizacji. Mimo lat, nie zanosi się na to, by miał stracić cokolwiek ze swojej siły rażenia.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Święto ognia

Kinga Dębska to jedna z tych reżyserek, która znalazła swoją niszę i od lat konsekwentnie w niej przebywa. Czyli słodko-gorzkich komediodramatów, elegancko balansującymi między powagą a humorem. Tak było z jej najlepszymi filmami, czyli „Moimi córkami krowami” oraz „Zupą nic”. Ale tym razem reżyserka zmierzyła się z powieścią Jakuba Małeckiego. Czy oznacza to zmianę w stylistyce czy klimacie? Absolutnie nie.

Historia skupia się na rodzinie i poznajemy ją z perspektywy 20-letniej Anastazji (Paulina Pytlak). Dziewczyna ma porażenie mózgowe, czyli jest z nią dość ograniczony kontakt i w zasadzie nie jest w stanie samodzielnie funkcjonować. Dlatego zajmuje się nią ojciec Poldek (Tomasz Sapryk) oraz starsza siostra Łucja (Joanna Drabik) – uzdolniona baletnica Teatru Wielkiego, która dostaje szansę zagrania głównej roli. Problem w tym, że zaczyna odczuwać silny ból kręgosłupa i zamiast odpuścić będzie próbowała to ukryć. Była jeszcze matka (Karolina Gruszka), lecz zniknęła z tego obrazka. W życie całej familii pojawia się sąsiadka, pani Józefina (Kinga Preis) i już ich świat nigdy nie będzie taki jak przedtem.

„Święto ognia” jest na pierwszy rzut oka historią obyczajową o rodzinie, życiu i całej reszcie. Wydaje się, że w kwestii pokazania porażenia mózgowego po „Chce się żyć” Pieprzycy nie da się nic nowego powiedzieć. Tak samo jak w tamtym filmie nasza bohaterka pełni rolę narratora, który widzi i wie więcej niż się wydaje, co potwierdza jej narracja z offu. Tutaj łatwo można było doprowadzić do karykatury i zwyczajnie przedobrzyć z tą bohaterką, jednak ta granica nigdy nie zostaje przekroczona. Tutaj każdy z bohaterów budzi sympatię i można się z nim łatwo identyfikować, nawet jeśli sama historia potrafi być przewidywalna. Drugim sporym wątkiem jest walka Łucji o rolę w spektaklu baletowym, mimo nagłych problemów zdrowotnych. Bo to nie jest już młoda kobieta, więc druga taka szansa może się nie powtórzyć. Ale czy cena za te pięć minut sławy i pogoń za marzeniami nie będzie zbyt wysoka?

Technicznie nie ma tutaj żadnych fajerwerków, oprócz dwóch wyjątków. Po pierwsze, jest parę ujęć z oczu Nastki jak choćby podczas obserwowania świata z balkonu. Pojawiają się rzadko, ale ich obecność zawsze zaskakuje. Po drugie, sceny baletowe. W tych momentach nie brakuje długich ujęć, skupieniu na detalach, co pozwala mocniej wejść w ten aspekt filmu (swoje też robi świetna muzyka Bartosza Chajdeckiego). W zasadzie najpoważniejszym problemem jest dla mnie wyjaśnienie wątku matki i jej śmierci, które dla mnie próbowało być dramatyczne, a wywołało we mnie frustrację. Czułem tutaj emocjonalny szantaż, przez niemal cały film nieobecny.

Prawdziwym paliwem tego filmu, który czyni go o wiele ciekawszym jest fantastyczne aktorstwo. Szczególnie trzeba wyróżnić grające siostry Paulinę Pytlak i Joannę Drabik – ich więź wygląda bardzo naturalnie, obie mają wiele scen wymagających fizycznie (pierwsza przypomina sposobem Dawida Ogrodnika i Kamila Tkacza z „Chce się żyć”; druga jest zawodową tancerką Opery Narodowej). Szczególnie Drabik podczas scen tańca nie pozwala oderwać wzroku. Kolejny raz zaskakuje Tomasz Sapryk jako sympatyczny, choć czasem nieporadny ojciec. Ale prawdziwym wulkanem, huraganem i tornadem w jednym jest kradnąca szoł Kinga Preis. Pani Józefina w jej wykonaniu jest pełna pasji, energii, wnosząc masę lekkości potrzebnej do tego typu kina. Taka dobra ciotka, co czyni wszystko bardziej znośnym i bardzo pomaga scalić te więzi mocniej.

W dorobku Kingi Dębskiej „Święto ognia” to kolejny feel-good movie, który pozwala zapomnieć o szarzyźnie dnia codziennego i wnieść wiele barw. Jednocześnie pozwala łatwo identyfikować się z postaciami i jest na tyle kompetentnie wykonany, że nie pozwala o sobie szybko zapomnieć po seansie. Sympatyczne a szczere kino.

7/10

Radosław Ostrowski

Pakt – seria 2

Po wydarzenia z pierwszej serii Piotr Grodecki (Marcin Dorociński) przeniósł się do Katowic i redakcji „Tygodnika”. Nie oznacza jednak, że zrezygnował z opisywania afer oraz polityki. Tym razem trafia na seksaferę związaną z ministrem gospodarki Janiakiem, jednak ofiara – asystentka polityka, Natalia (Magdalena Berus) – boi się o tym mówić. Ale dziennikarzowi udaje się przekonać ją i to doprowadza do destabilizacji rządu. W konsekwencji zostają rozpisane przyspieszone wybory. Cztery miesiące później w kopalni „Brygida” dochodzi do wybuchu i ginie 36 górników. Prezydent miasta Bytomia Anna Wagner (Magdalena Popławska) oskarża premiera o odpowiedzialność za katastrofę i ignorowanie sygnałów. Kobieta dołącza do stworzonej przez Dariusza Skalskiego (Adam Woronowicz) partii Odnowa.

Niby wszystko wydaje się nie mieć zbyt wiele ze sobą wspólnego, ALE… Grodecki w tajemnicy spotyka się z Wagner. I to jest pierwszy łącznik, a drugim jest otrzymana wiadomość z anonimowego źródła. Z tego wynika, że cała seksafera oraz dymisja Janiaka była ukartowana. Kto zmanipulował dziennikarza i jakie jest tu drugie dno? Grodecki próbuje dociec.

Drugi sezon tym razem zrealizowany został przez reżysera Leszka Dawida i tym razem jest to historia oryginalna, nie podparta na licencji. Tutaj już bardziej skupiamy się na politycznych gierkach, podchodach, kantach oraz wszelkich innych nieczystych zagrywkach. Wszystko w jednym celu i jednym celu wszystko: władzy. Dla niej można posunąć się do wszystkiego, nawet do morderstwa. I tak jak poprzednio mamy kolejną intrygę, która jest odkrywana powoli, po drodze serwując wiele trupów, tajemnic i zmiennych. Znowu mamy spisek ludzi na styku polityki, biznesu i służb specjalnych, jednak tutaj bardziej czuć klimat… „House of Cards”. Przesadzam? Troszeczkę, bo jednak nasz bohater bardziej przypomina superherosa, co niemal z każdej sytuacji wychodzi za pomocą sprytu lub szczęścia. No i świat brudnej, nieczystej polityki, gdzie trzeba szybko się uczyć jak przetrwać i walczyć. Tylko czy walka o władzę za wszelką cenę jest jedynym sposobem?

Nadal zachowany jest taki szaro-bure kadry z paroma nieostrymi ujęciami oraz pulsującą, elektroniczno-ambientową muzyką. Zdarzają się pewne problemy z uchwyceniem dialogów, lecz nie tak częste jak w poprzedniku. O wiele bardziej za to wypada montaż. I nie chodzi tylko o sceny dialogów czy rozmów, ale choćby użycie montażu równoległego, szybkich cięć, pokazywania (na ekranie, który nie jest monitorem) redagowanego tekstu czy szybkich zbitek z fragmentami rozmów dziennikarzy, zdjęć, tekstów. To o wiele urozmaicało seans.

Mieszanka starych znajomych z nowymi postaciami jest wręcz piorunująca. Dorociński nadal trzyma fason, ale to wyga i trudno mu nie kibicować. Tak samo solidnie się prezentuje Witold Dębicki (Andrzej Bitner), Mariusz Bonaszewski (premier Kostrzewa) czy świetny Adam Woronowicz (Dariusz Skalski). Ten drugi zostaje pogłębiony jako pozornie opanowany i spokojny, ale też doświadczony weteran zagrywek politycznych.

Najjaśniejszym nowym punktem obsady – przynajmniej dla mnie – była rewelacyjna Magdalena Popławska jako Anna Wagner. Lokalna polityk, której bliżej jest do idealistki z zasadami i zostaje zderzona z brutalnymi, bezwzględnymi zagrywkami, próbując zachować twarz. A nie jest to łatwe zadanie, gdy odkrywa kolejne brudy oraz jak głęboko sięga cały układ. Równie mocna jest Kinga Preis, czyli przełożona Piotra, Olga oraz Roman Gancarczyk w roli tajemniczego oficera ABW. Pojawiają się kolejne znajome twarze o różnym stopniu znaczenia, ze szczególnym wskazaniem na Łukasza Simlata (Sebastian Malik), Zbigniewa Zamachowskiego (Roman Hanus) i Borysa Szyca (właściciel Tygodnika, Łukasz Seidler).

Drugi sezon „Paktu” trzyma poziom poprzednika, a w paru miejscach wręcz przebija. Ciągle mroczna, brudna, lepka i nieprzyjemna kombinacja powiązań polityki, mediów, biznesu oraz służb specjalnych. Trzymająca w napięciu, z mocnymi dialogami i wyrazistymi postaciami. Ale trzeciej serii już nie dostaliśmy, co wynika z braku furtki na ciąg dalszy. Może to i lepiej.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Kruk. Jak tu ciemno

Ostatnie wydarzenia mocno zniszczyły życie Adama Kruka (Michał Żurawski). Mężczyzna odszedł z policji, by spędzić więcej czasu ze swoją rodziną: żoną i synkiem. Niestety, szczęście okazało się trwać bardzo krótko. Żona zostaje nagle oraz brutalnie zastrzelona przez parę motocyklistów. Minęły dwa tygodnie i Kruka coraz bardziej zżera poczucie winy oraz żądza zemsty. Próbuje na własną rękę znaleźć sprawców, ale w samym Białymstoku i okolicy o spokój jest coraz trudniej. Swoje wpływy próbuje odzyskać mafia z Katowic, którą reprezentowali panowie Dunaj – obecnie w więzieniu. Nadal kombinuje policyjny kret, czyli Justyna Ataman (Magdalena Koleśnik), zaś Rudy (Tomasz Włosok) jako świadek koronny jest pilnowany przez policję. Do tego jeszcze zaginęła 15-letnia dziewczyna – Karolina Stefaniuk.

Trzeci sezon „Kruka” nosi podtytuł „Jak tu ciemno” i pasuje tu idealnie. To zdecydowanie bardzo mroczna historia, która nadal trzyma się lokalnego folkloru oraz kultury, co buduje bardzo specyficzny klimat. Cały czas jesteśmy przy coraz bardziej połamanym Kruku, prześladowanym przez swoje demony. Izoluje się od ludzi w każdym widząc potencjalne zagrożenie, niebezpieczeństwo i zdradę, coraz bardziej kumulując w sobie gniew, poczucie winy oraz desperację. Cała ta wielowątkowa narracja jest kolejnym popisem precyzji scenariuszowej roboty Jakuba Korolczuka, który bardzo zgrabnie lawiruje między mrokiem Kruka, planami zbudowania imperium papierosowego oraz niejako poboczną sprawą kryminalną. Tak było wcześniej, ale mam poczucie, że jest to mniej chaotyczne i bałaganiarskie niż w drugiej serii.

Reżyserowi Maciejowi Pieprzycy i przejmującego w połowie serii Adrianowi Pankowi udaje się stworzyć bardzo gęstą historię, gdzie widać jak bardzo zaraźliwe potrafi być zło. Wystarczy tak naprawdę tylko pchnięcie czy drobny impuls, co pokazuje historia Mariusza (rewelacyjny Cezary Kosiński) – tajemniczy mężczyzna, który wygląda jak menel, niemal nic nie mówi (w zasadzie powtarza usłyszane zdania) i ma tak puste oczy jakby życie z niego wyparowało. Dopiero w momencie odprawienia rytuału przez Szeptuchę pozwalają poznać jego tajemnicę, jednak ta informacja to tylko część prawdy. I ten wątek prowadzi do mocnego rozwiązania, jakiego się nie spodziewałem. Równie mocna jest budowanie imperium przez Justynę oraz Rudego. Niby kobieta nadal jest manipulującą intrygantką, która wydaje się mieć wszystko pod kontrolą. Ale jej facet staje się niebezpieczną mieszanką bezwzględności, brutalności i nieufności, co mocno rzutuje na ich relację oraz na interesy. Wszystko to prowadzi do mocnego, satysfakcjonującego oraz krwawego finału.

Co mnie bardzo zaskoczyło były zdjęcia, które o niebo lepiej wyglądają niż w serii drugiej. Tam w wielu kadrach wkradał się dziwny filtr, który robił z tła całkowicie czarne plamy. Obraz też był dość rozmazany, ale tutaj wszystko wraca do normy. Tak samo wracają bardzo duże zbliżenia na twarze podczas rozmów z Krukiem, pokazane z jego oczu. Nie ma tutaj żadnych dziwnych filtrów, co nie wywołuje dezorientacji. Aczkolwiek wraca też problem z dźwiękiem oraz wieloma niewyraźnie wypowiadanymi słowami, co psuje przyjemność z seansu.

Także aktorsko jest nadal fantastycznie. Michał Żurawski jest kapitalny w roli coraz bardziej udręczonego, wściekłego i pełnego przemocy Kruka. Zdeterminowany, samotny, nieufny wobec innych oraz swoich umiejętności – ewolucja oraz udręczenie tej postaci jest najmocniejszym elementem całej obsady. Równie wyraziste role stworzyli Magdalena Koleśnik oraz Tomasz Włosok, tworząc bardzo niebezpieczną mieszankę wybuchową. Razem są wręcz elektryzujący, osobno pokazują inne oblicza, zwłaszcza postać Włosoka staje się coraz bardziej nieprzewidywalna i szybko ucząca się. Kolejną niespodzianką okazał się za to Tomasz Sapryk w roli „Księgowego” – bardzo opanowany, ze spokojnym głosem tworzy postać poważnego mafioza. W zasadzie nie jestem w stanie wskazać aktorsko jakiegokolwiek słabego ogniwa.

„Jak tu ciemno” domyka historię (byłego) komisarza Adama Kruka z hukiem oraz mrokiem większym niż w jakimkolwiek polskim serialu kryminalnym. Niepokojąca ewolucja człowieka napędzanego swoimi zwichrowanymi demonami, obsesjami i coraz bardziej popadającego w szaleństwo. A wszystko w niezwykle plastycznym Podlasiu, gdzie dawne wierzenia mieszają się z brutalną rzeczywistością.

8/10

Radosław Ostrowski

Zupa nic

Ile to już mieliśmy podróży naszych filmowców do czasów PRL-u? i to w niemal każdym gatunkowym aspekcie: od kryminału („Jestem mordercą”) po groteskę („Pan T.”) i czarną komedię („Rewers”). Zdarzały się też słodko-gorzkie komedie i w tym kierunku podąża Kinga Dębska w swojej „Zupie nic”. Osadzona w Warszawie lat 80. opowieść skupia się na mieszkającej w blokowisku rodzinie w składzie: ojciec, matka, babcia oraz córki: Marta i Kasia. W zasadzie fabuły jako takiej nie ma, a kamera przygląda się wszystkim naszym bohaterom – od oglądania meczy reprezentacji Antoniego Piechniczka po wycieczkę na Węgry. Zbiór mikroscenek okraszonych humorem. Wspomniałem, że jest to prequel „Moich córek krów”?

W zasadzie trudno o takich filmach opowiadać, bo wszystko ma tutaj konstrukcję skeczy. A wątki pojawiają się i znikają, czasami w bardzo brutalny sposób. Wszystko wynika ze zderzenia charakterów, którzy stanowią rodzinę. Matka (świetna Kinga Preis) jest pielęgniarką, działającą w Solidarności. Bywa nerwowa i porywcza. Ojciec (Adam Woronowicz nadal trzyma fason) to architekt-frustrat, co lubi sobie wypić oraz jest kompletną pierdołą. Babcia (dawno nie widziana Ewa Wiśniewska, która kradnie ekran) to weteranka powstania warszawskiego z zasadami. Zaś dziewczynki to skontrastowane siostry: od fizycznego wyglądu po sprawność intelektualną. I są zmuszone spać w jednym łóżku, bo na drugim leży babcia. Obserwujemy to wszystko bez ironii, sarkazmu czy złośliwości, lecz ze sporą ilością ciepła i zrozumienia.

Nawet w momentach, kiedy dochodzi do spięć oraz konfliktów, by potem jednak pogodzić się. Czyli potwierdza tezę, że z rodziną najlepiej wypada się na zdjęciu. To, co imponuje to szczegółowość w odtworzeniu realiów epoki, pokazując tą jaśniejszą stronę życia. Scenografia jest tutaj niesamowita: od wnętrza mieszkania bohaterów przez ulicę, sklepy aż po samochód marki Maluch. Jeszcze bardziej imponują wplecione materiały archiwalne, gdzie pojawiają się postacie z filmu. I nie wywołuje to żadnego zgrzytu, tak jak do świetnej obsady. Nawet dziecięcej, co jest tak częstym zjawiskiem jak uczciwy polityk.

Ja jako osoba nie mająca kompletnie żadnych wspomnień z epoki komuny (rocznik ’87) mogę wydawać się nieodpowiednim odbiorcą. Niemniej „Zupa nic” była bardzo sympatyczną niespodzianką, choć fanem filmów z luźną fabułą nie jestem. To już powinno wiele mówić i nie trzeba znać „Moich córek krów”, by się tu odnaleźć, co jest pewnym plusem.

7/10

Radosław Ostrowski

Jak najdalej stąd

Znów dziś myślałem o emigracji/To jest melodia mojej generacji – ten fragment piosenki „Jazz nad Wisłą” T. Love skojarzył mi się z najnowszym filmem Piotra Domalewskiego. Opowieść o rodzinie, gdzie jeden z członków familii wyjechał do pracy poza kraj. Wszystko widzimy z perspektywy 17-letniej córki Oli. Dziewczyna stara się zdobyć prawo jazdy, ale jej nie wychodzi. Ojciec pracuje w Irlandii, zaś matka opiekuje się sparaliżowanym bratem dziewczyny. Niestety, pewnego dnia przychodzi najgorsza możliwa wiadomość: ojciec ginie w wypadku. Matka decyduje, że Ola – jako znająca język angielski lepiej niż ona – odbierze ciało mężczyzny na pogrzeb do kraju.

Domalewski niejako kontynuuje tematykę, którą zaznaczył już w debiutanckiej „Cichej nocy” – emigracji ekonomicznej. Jednocześnie „Jak najdalej stąd” to kino inicjacyjne, gdzie bohaterka powoli zaczyna poznawać rodzica, o którym niewiele wie. Jest jeszcze jeden haczyk dla niej: schowane i odkładane przez ojca pieniądze dla niej na samochód. I to byłaby dla niej szansa na wyrwanie się z tego domu oraz szansę na usamodzielnienie się. Zderzenie się jednak z nowym światem oraz inną rzeczywistością nie przebiegnie ani tak gładko, ani szybko jak sądzi.

Film dotyka poważnych spraw, jednak nie jest śmiertelnie poważny. Nie brakuje w dialogach humoru, brzmią one bardzo naturalnie. Domalewski niby opowiada historię jakich mogliśmy usłyszeć i zobaczyć tysiące. Komplikacje związane z brakiem pieniędzy oraz biurokracją mogą wydawać się początkowo szablonowe. Ale nie miałem żadnego poczucia sztuczności, zaś zaradność i spryt naszej bohaterki (fantastyczna w swojej roli debiutantka Zofia Stafiej – zapamiętajcie to nazwisko!!!). Czasami nie zawsze działającej na granicy prawa. Wszystko to pokazuje jedno: ewolucję jej charakteru. Z bycia tą roszczeniową, co jej się należy do próbującej zrozumieć jej ojca, bliżej go poznać. Jakby próbowała nadrobić ten bezpowrotnie odebrany czas. W tych drobnych momentach reżyser przypomina Kena Loacha.

Wielu osobom może przeszkadzać pewna epizodyczność konstrukcji scenariusza, ale dla mnie nie był to żaden problem. Dopóki bliżej poznaję Olę oraz to jak mimo przeciwności losu robi wszystko w osiągnięciu celu. Realizacyjnie idzie to w stronę wręcz dokumentu, z rzadkimi chwilami muzyki (pianistyczne pasaże Hani Rani) oraz wyrazistym drugim planem (film kradnie Arkadiusz Jakubik jako pośrednik pracy Mazurek). Bardziej złapał mnie debiut, niemniej drugi film potwierdza talent Domalewskiego. Nie mogę się doczekać kolejnych produkcji tego reżysera, a zakończenie jest w punkt.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Co słonko widziało

Troje bohaterów, siedem dni i jedno miasto. Jesteśmy gdzieś na Śląsku, gdzie nasi bohaterowie walczą o swoje marzenia. Sebastian ma 12 lat i razem z ojcem sprzedają czosnek oraz żurek w butelkach. Matka chłopaka nie żyje, a podczas „rozmów” z nią przeszkadza drzewo zasłaniające widok na grób. Marta to 17-latka mieszkająca z matką oraz młodszym bratem. Ona ma świetny głos i chciałaby śpiewać na scenie zawodowej, a nie tylko w kościele czy małych scenach. Pojawia się okazja, ale by to zrobić musi wyjechać do Norwegii na festiwal wokalny. No i jest jeszcze Józef – mężczyzna w średnim wieku, mieszkający z żoną. Ona wskutek wypadku ma uszkodzone zęby, on został zwolniony z pracy w kopalni. Jego celem jest uszczęśliwienie żony, czyli proteza zębów.

Czyżbyśmy spodziewali się kolejnego smutnego filmu o życiu w smutnym jak pizda mieście? Michał Rosa wraca do korzeni z debiutu, czyli idzie na Śląsk. Ale jeśli spodziewacie się jakiegoś nowelowego kina, to reżyser nie rozbija historii, gdzie każda część jest skupiona na innej postaci. Ich wątki przeplatają się ze sobą, a nawet parokrotnie przecinają. Mimo tego każdy z bohaterów jest na tyle zarysowany, że ich los obchodzi. Nie wszystko jest powiedziane ani pokazane wprost, co zmusza do uważniejszego oglądania i intryguje. Widać ile ludzie balansujący na granicy ubóstwa są w stanie zrobić do realizacji swoich marzeń czy prostych potrzeb. Jak łatwo można im wiele obiecać, a potem niekoniecznie z tych obietnic się wywiązać. Nie brakuje kłamstw, oszustw, ale także pewnych małych rzeczy.

Jednak co najważniejsze Rosa nie przesadza w żadną ze stron. Ani nie pokazuje skrajnej patologii i wszystkiego w czarnych barwach, ani nie słodzi i wali prostymi rozwiązaniami czy szczęśliwym zakończeniem. Woli pozostawić cień nadziei, tak potrzebny naszym bohaterom. Że jeszcze los się odmieni, że nie wszystko stracone. Że jeszcze jest o co walczyć i ta nuta też wybrzmiewa w muzyce. Oraz w bardzo otwartym zakończeniu, które może wielu zirytować. Na mnie jednak działało jako pewna obietnica, choć nie rozstrzygająca niczego.

I jak to jest cudownie zagrane. Odkryciem filmu byli tutaj Damian Hryniewicz oraz Dominika Kluźniak, dla których były to pierwsze role. Oboje są bardzo przekonujący i nie widać w ich grze fałszu. Do tego jeszcze wchodzi Krzysztof Stroiński, zawsze trzymający wysoki poziom i potwierdzający swoją klasę. Bardzo skromny, zniuansowany i wyciszony, a jednocześnie mający wiele ciężaru. Także drugi plan tutaj nie zawodzi z Jadwigą Jankowską-Cieślak i zaskakującym Tomaszem Saprykiem na czele.

Niby mało znany, ale bardzo solidny film Michała Rosy, wchodzący na wyższy poziom niż zwykle. Idealnie balansujący między niepokojem a nadzieją, unikając popadania w skrajności. To nie jest łatwa sztuka, co pokazał też reżyser w swoim debiucie.

7/10

Radosław Ostrowski

53 wojny

Czy można cierpieć na syndrom stresu bojowego bez stanięcia nogą na polu bitwy? Bez uczestnictwa w konflikcie zbrojnym? Odpowiedź na pytanie tylko teoretycznie wydaje się prosta. I nie brzmi ona nie. O tym właśnie opowiada debiutancki film „53 wojny”.

Cała fabuła skupia się na kobiecie o dość powszechnym imieniu Anna. Była fotografem oraz reporterem pracującym dla Gazety Wyborczej, gdzie poznała Witka. Mężczyzna jest korespondentem wojennym, który wyrusza gdzieś na kolejny konflikt. Jest rok 1992 i po jednej wojnie zaczynają pojawiać się kolejne. Po drodze rodzą się dzieci, wojny się kończą, a mężczyzna w domu pojawia się coraz rzadziej, rzadziej i rzadziej. I to zaczyna coraz bardziej oddziaływać na jej umysł, co kończy się trafieniem do oddziału psychiatrycznego. Diagnoza: syndrom stresu pourazowego.

53 wojny1

Od razu powiem to, żeby postawić sprawę jasno: to trudny, wymagający film skupiony na psychice głównej bohaterki. Trudno powiedzieć coś o fabule, bo jako takiej nie ma. Wszystko idzie niejako swoim rytmem: kolejne wyjazdy, kolejne wojny i kolejne czekanie. Na wiadomość, na śmierć, na cokolwiek. Wojna tutaj jest poznawana za pomocą opowieści męża, obrazków pokazywanych w telewizji. Jest brudna, brzydka i chropowata. Dla Witka jest narkotykiem, źródłem adrenaliny, a dla niej momentem grozy, źródłem strachu i niepewności.

53 wojny2

Reżyserka opowiada tą opowieść, próbując wejść w głowę Anki. I choć trudno się odnaleźć w fabule, pokazanie percepcji robi mocne wrażenie. Kamera niemal przyklejona jest do twarzy bohaterki, pokazując coraz bardziej narastający obłęd. Niemal ciągłe oglądanie telewizora, słyszenie różnych szumów, zniekształconych dźwięków, koszmarów, nawet majaków sennych. Ale im bardziej się to ogląda, tym bardziej film staje się męczący, trudny, wręcz depresyjny. Ciężko się to ogląda, a im bliżej końca, coraz większe są odloty (scena eksplozji).

53 wojny3

Najmocniejszym punktem całego tego filmu jest wielka kreacja Magdaleny Popławskiej. Aktorka wyciska maksimum z coraz bardziej popadającej w obłęd Anki. Jak z pełnej energii dziewczyny zmienia się w żywego trupa, pełnego nerwic, koszmarów oraz stanów nerwowych. Widać to zarówno w pustych oczach, niezadbanych włosach oraz niemal rozedrganym głosie. Bardzo łatwo było tą rolę przerysować, przeszarżować, ale na szczęście udaje się uniknąć wszelkich pułapek. Reszta obsady trzyma solidny poziom, choć stanowią tylko tło. Mamy Michała Żurawskiego (coraz bardziej nieobecny mąż), Krzysztofa Stroińskiego (operator Paweł) oraz Dorotę Kolak (matka Anki), będąc niejako wsparciem.

Bardzo trudny, wymagający, wręcz ciężki film. Poczucie coraz bardziej nasilającej się paranoi zaczyna męczyć, przez co można się mocno odbić. Ale kreacja Popławskiej jest tak magnetyzująca, że daje wiele satysfakcji.

6/10

Radosław Ostrowski

Wrota Europy

Styczeń roku 1918. Wojna światowa jeszcze trwa, choć na Kresach tak mocno tego nie widać. Do małego szpitala umieszczonego w dworku Cichiniczach zostają skierowane trzy siostry z Czerwonego Krzyża. Zosia, Irena i Hala pomagają dr Mroczkowi, prowadzącemu ten szpital. Ale wkrótce w okolicy pojawiają się bolszewicy, co zmusi kobiety oraz cały personel szpitala przed poważnym dylematem.

wrota europy1

Okres I wojny światowej nie jest obecnie eksplorowany przez filmowców, także polskich. Jedną z prób spojrzenia na ten czas podjął się w 1999 roku wybitny operator Jerzy Wójcik. Razem ze scenarzystą Andrzejem Mularczykiem zdecydowali się przenieść na ekran opowiadanie Melchiora Wańkowicza. Ale osoby spodziewające się heroizmu, tysięcy statystów oraz masy scen batalistycznych muszą się rozczarować. Wojna tutaj jest pokazana z perspektywy rannych oraz pielęgniarek i lekarzy, czyli ludzi próbujących ratować życie innych. Ale problem w tym, że wróg tutaj jest bezwzględny, nie zna litości i posunie się do wszystkiego, co dehumanizujące. Czy jednak na pewno?

wrota europy2

Sama historia jest dość prosta, choć jest dodatkowy wątek. Jedna z pielęgniarek szuka swojego brata walczącego gdzieś na froncie. Wszystko jest jednak skondensowane do bardzo krótkiego metrażu (niecałe 80 minut), przez co można odnieść wrażenie chaosu. Tylko, że wojna jest chaosem, a każdy jest jej ofiarą. Nie brakuje dość skromnej, ale intensywnej sceny oblężenia szpitala (nieźle udźwiękowionej oraz sfotografowanej), będącej kulminacją całości. Można odnieść wrażenie, że oglądamy spektakl, bo wszystko toczy się w niemal jednej lokacji. Jednak to spokojne tempo oraz parę bardzo mocnych scen (egzekucja obrońców z perspektywy ich oczu, scena przy studni czy szał dowódcy bolszewików po śmierci przełożonego). Nawet narracja z kadru, gdzie poznajemy słowa z pamiętnika nie wywołuje irytacji. Chociaż tego zazwyczaj się spodziewamy po takich zabiegach. Do tego mamy naprawdę świetne dialogi oraz poruszającą muzykę Zygmunta Koniecznego.

wrota europy3

Jeszcze bardziej mnie zaskoczyło tutaj więcej niż przyzwoite aktorstwo w wykonaniu głównie mniej znanych (wtedy) twarzy. Dzisiaj każdy kojarzy Piotra Adamczyka (porucznik Sztyller), Mariusza Bonaszewskiego (dr Lesiewski) czy Agatę Buzek (Henrietta), ale wtedy jeszcze nie byli tacy rozpoznawalni. Wypadają naprawdę dobrze, jednak dla mnie najlepsze są dwie kreacje. Pierwsza to Zosia, czyli debiutująca na ekranie Alicja Bachleda-Curuś. Młoda, troszkę naiwna (jak pozostałe koleżanki) dziewczyna nieprzygotowana na to, co się wkrótce stanie, ale jednocześnie ma w sobie pewną wewnętrzną siłę. Takie zderzenie siły ze słabością zawsze na mnie działało. Drugą postacią był doktor Mroczek w wykonaniu Henryka Boukołowskiego. Lekarz odpowiedzialny, bardzo doświadczony, a jednocześnie świadomy okrucieństwa bolszewików. Sam ich dowódca (Andriej Jegorow) wydaje się bardziej złożony niż się na pierwszy rzut oka wydaje.

„Wrota Europy” pozornie wydawać się mogą nudnym, powolnym filmem o wojnie bez nachalnego pokazywania wojny. Plusem zdecydowanie jest rzadko eksplorowane tło historyczne, wiarygodna realizacja (zwłaszcza zdjęcia oraz scenografia) oraz bardzo solidne aktorstwo. Warto odwiedzić te wrota, nawet jeśli to będzie jednorazowa wyprawa.

7/10

Radosław Ostrowski