Maria Callas

Pablo Larrain robi kolejna biografię znanej kobiety, która tak naprawdę nigdy nie była wolna. Po „Jackie” i „Spencer” przyszedł czas na „Marię” Callas. Więc jak kończy się ta nieformalna trylogia? Mam tutaj troszkę mieszane uczucia.

„Maria Callas” pokazuje ostatni tydzień z życia operowej diwy. Mieszka w Paryżu, z dala od sceny oraz dwojgiem służby – lokajem Ferruccio (Pierfrancesco Favino) i pokojówką Bruną (Alba Rohrwacher). Wygląda na to, że straciła swój głos i na scenę raczej nie wróci. Je mało (o ile w ogóle), więcej czasu spędza na próbach głosu oraz spacerach. W zasadzie jej życie przestało mieć sens, ale to się może zmienić. Pojawić ma się ekipa filmowa, by przeprowadzić z nią wywiad. Tylko, czy dziennikarz Mandrax (Kodi Smit-McPhee) istnieje?

To jest jeden z tych filmów, którego seans jest… dziwny. Reżyser miesza przeszłość, teraźniejszość, sen, jawę i halucynacje (Maria zażywa leki i jest od nich uzależniona), próbując pokazać złożony portret artystki. Kolorowy ptak w złotej klatce, który nie jest w stanie z niej wyjść. Kochająca muzykę oraz komplementy, a jednocześnie czującą się kimś wyjątkowym i żyjącą złudzeniami. Całe to połączenie miesza czas i przestrzeń – przeszłość jest czarno-biała, współczesność ma mocne kolory (żółć dnia i błękit nocy), zaś zderzenia tych epok są świetnie zmontowane (szczególnie wykonywane partie operowe). Parę razy zdarzają się też ujęcia wyglądające niczym z kamery video, przy wielu zbliżeniach ze sporą ilością ziarna i filtrem. A dzieje się tutaj tak dużo, że może wywołać dezorientację: matka opłacająca córki do śpiewania przed nazistowskimi oficerami, wyboista relacja z magnatem Arystotelesem Onassisem, choroba nie pozwalająca jej śpiewać (choć wielu podejrzewało symulowanie), wreszcie próby wokalne i łudzenie się powrotem na scenę.

Ale muszę przyznać, że sceny z przeszłości były o wiele ciekawsze i miały większą siłę niż snucie się Marii. To ostatnie wywołuje znużenie swoim letargicznym tempem, przełamywanym chwilami urojeń (nagłe pojawienie się orkiestry czy śpiewającego znikąd chóru). Jedynie samo zakończenie potrafiło mnie uderzyć i poruszyć, co jest także sporą zasługą absolutnie świetnej Angeliny Jolie. Aktorka nie próbuje imitować Callas (partie wokalne są grane z nagrań, a aktorka synchronizuje głos z muzyką), oddając jej niedostępność, charakter większy niż życie oraz jej chimeryczność. Jest magnetyzująca i samym spojrzeniem jest w stanie wyrazić masę emocji. Dawno nie widziałem tak wyrazistej roli w dorobku Jolie. Poza nią na drugim planie najbardziej wybija się Haluk Bilginer (Onassis) oraz Pierfrancesco Favino (Ferruccio).

„Maria Callas” wraca do obsesji Larraina w pokazywaniu ikon XX wieku z mniej znanej strony niż prezentowane przez media. Wielu może odrzucić ta dziwaczna forma, jednak wydaje się pasować do postaci, będącej obiektem narracji. Posągowa, niczym antyczne rzeźby, w zasadzie widoczna dla każdego, lecz nieprzenikniona, bardzo skryta i nie pozwalająca oderwać od siebie oczu.

7/10

Radosław Ostrowski

Elvis

Podobno mówi się, że w muzyce rozrywkowej król był tylko jeden, a imię jego Elvis. Mieszał country z rhythm’n’bluesem i gospel, budując na tym nowy gatunek muzyczny: rock’n’rolla. Był bohaterem wielu filmów (także dokumentalnych), ale kolejny mu nie zaszkodzi. Zwłaszcza jeśli reżyserem jest tak wyrazisty stylista jak Baz Luhrmann, który wizualny styl jest łatwo rozpoznawalny.

Narratorem nie jest jednak sam Król, lecz jego menadżer, tajemniczy „pułkownik” Tom Parker (Tom Hanks). Gdy go poznajemy jest rok 1997 i trafia do szpitala. Czy kasyna. Wszystko się tutaj miesza – czas, przestrzeń i miejsca. Zaczyna snuć swoją historię jak to odkrył Elvisa i zrobił z niego gwiazdę. Niektórzy nawet powiedzieliby, że także go zniszczył oraz zamordował. Tak cofamy się do lat 50., gdy nasz biznesmen prowadził szoł muzyka country, Hanka Snowa (David Wenham). Cała jednak sytuacja się zmienia, gdy trafia do jego uszu nagranie młodego chłopaka z Memphis. Parker wyrusza na jego występ, który ma się odbyć za kilka godzin. Widząc zza kulis, chłopak (Austin Butler) wydaje się niepewny, nieśmiały, spięty. Wchodzi na scenę i… zaczyna się szaleństwo, a panie osiągają ekstazę. Przez to jak rusza biodrami. Parker proponuje umowę w zamian stając się jego menadżerem oraz zarządcą pieniędzy.

„Elvis” jest dziwnym filmem, który wywołuje dość mieszane uczucia. Luhrmann miesza chronologię, muzykę (mieszanka bluesa, country, gospel i… rapu) oraz estetykę. Postmodernistyczna jazda bez trzymanki, doprowadzająca do wizualnego oczopląsu, w bardzo teledyskowym montażu. Niemal w pigułce mamy karierę filmową („był świetnym aktorem, ale nie chcieliście iść na jego filmy, jeśli w nich nie śpiewał”), pierwsze występy, kupienie Graceland czy występ, przez który Elvis musiał iść do wojska (alternatywą było więzienie). Jednak reżyser za bardzo się skupia na relacji z Parkerem, która jest bardziej toksyczna niż chce się przyznać sam zainteresowany. Młody, cholernie uzdolniony, lecz naiwny i zbyt ufny kontra król ściemy, hazardzista, manipulator, chcący błyszczeć tym samym światłem co jego gwiazda. Wiedziałem jak to się skończy, przez co ten wątek najmniej mnie interesował.

Z tego powodu Elvis staje się tak naprawdę postacią drugoplanową, bardzo rzadko wchodzimy do jego głowy. Innym problemem tej decyzji narracyjnej jest zepchnięcie do roli tła zarówno rodziców przyszłego Króla (przede wszystkim matki, która była dla niego kompasem moralnym), jak i poznanej w Niemczech żony. Późniejsze uzależnienie od leków i narkotyków też pojawia się nagle, w zasadzie ciemna strony sławy jest ledwo zaznaczona.

Jeszcze wracając do Parkera, grający go Tom Hanks wypada… dziwnie. Aktor ten nigdy nie schodził poniżej pewnego poziomu, ale tutaj nie da się go traktować poważne. Nienaturalny akcent, groteskowy makeup, przeszarżowany sposób mówienia. Jeśli celem aktora było zdobycie Złotej Maliny (to chyba jedyna nagroda, jakiej jeszcze nie zdobył), Hanks może meldować wykonanie zadania. A co działa? Wszystkie muzyczne wstawki i zapisy koncertów Elvisa, których energia niemal mi się udzielała, sceny interakcji Elvisa z „czarną” muzyką (wizyta w namiocie jako dziecko czy odwiedzanie knajpy, gdzie grał m.in. B.B. King) oraz absolutnie magnetyzujący Austin Butler. Może i nie jest wizualnie jeden do jeden jako Elvis, ale mówi jak Elvis, śpiewa jak Elvis (tak, to jego głos, a nie lip-sync) oraz rusza się jak Elvis. W rzadkich scenach poza sceną bardzo przekonująco zarówno pewność siebie, zagubienie czy (już zbliżający się do 40-tki) pogodzenie się z życiem w złotej klatce.

„Elvis” ma tutaj dwa oblicza: płytkiej, powierzchownej biografii pokazującej bardziej jego wpływ na kulturę oraz barwnego, imponującego audio-wizualnie spektaklu z charyzmatycznym Butlerem. Każdy z was musi sam zdecydować się czy chce iść na ten film spodziewając się biografii albo bogatego szoł w stylu Luhrmanna.

7/10

Radosław Ostrowski

Psie pazury

Wydawałoby się, że czasy popularności western ma już za sobą. A jednak w XXI wieku pojawialiśmy się na Dzikim Zachodzie co najmniej kilkanaście razy. Czy to w formie psychologicznego dramatu („Zabójstwo Jesse’ego Jamesa…”), skrętu ku akcji („3:10 do Yumy”) albo mieszając go z horrorem („Bone Tomahawk”). W jakim kierunku idzie najnowszy film Jane Campion, zrealizowany po 12 latach przerwy?

psie pazury4

Oparte na powieści Thomasa Savage’a film toczy się na farmie w stanie Montana roku pańskiego 1925. Jest ona prowadzona przez dwóch braci Burbank – Phil i George’a. Obaj są wykształceni i inteligentni, gdzie ten pierwszy przypomina ranczera w starym stylu (szorstki, surowy, niemyjący się), zaś drugi jest spokojniejszy, bardziej elegancki. Życie tej dwójki zostaje wywrócone do góry nogami, kiedy pojawia się ta trzecia. Rose jest właścicielką knajpy i mieszka razem z lekko zniewieściałym synem, Peterem. W tajemnicy przed bratem George bierze z nią ślub, co wywołuje wściekłość. Oboje trafiają do farmy i zaczynają pojawiać się poważne zgrzyty.

psie pazury1

Sama historia rozbita jest na sześć rozdziałów, gdzie wszystko jest skupione na scenach pozornie niepowiązanych ze sobą sytuacji. Mamy czworo bohaterów, w których każdy jest w mniejszym lub większym stopniu outsiderem. Reżyserka jednak nie daje odpowiedzi na wiele istotnych pytań, co dla wielu widzów będzie bardzo frustrującym doświadczeniem (w czym nie pomagają przeskoki czasowe każdego z rozdziałów). To świadczy o tym, że „Psie pazury” wymagają skupienia oraz zwrócenia uwagi na detale, bo wiele scen dotyka pewnych kwestii, by potem do nich nie wrócić. Zupełnie jakby nie powtarzać tego, co już wiemy.

psie pazury3

Poczucie pułapki i izolacji potęgują absolutnie pięknie sfotografowane plenery. Przyroda jak w wielu klasycznych opowieściach jest jednocześnie imponująca oraz surowa, bezwzględna. Jeszcze ta muzyka Jonny’ego Greenwooda, co tak świdruje uszy i zwiastuje, że coś wisi w powietrzu. Jak to się wszystko skończy? Finał mnie zaskoczył, choć nie od razu połączyłem ze sobą wszystkie kropki. Dlatego tak mnie uderzyło.

psie pazury2

I jak to jest zagrane, w półtonach, czasami drobnych gestach oraz spojrzeniach tak krótkich, że można pewne rzeczy przeoczyć. Największe wrażenie robi Benedict Cumberbatch i nie chodzi mi tylko tutaj o akcent (bo brzmi on cholernie dobrze, zważywszy na pochodzenie aktora), ale pokazanie postaci Phila. Pozornie wydaje się surowym prostakiem w typie macho, rzucającym złośliwości wobec osób z najbliższego otoczenia, przebywający w towarzystwie innych kowbojów niczym prawdziwy mentor. To wszystko jednak okazuje się maską, pod którą ukrywa się inny człowiek, tłumiący swoje prawdziwe uczucia. Reszta obsady też ma swoje momenty (Jesse Plemons, Kirsten Dunst), ale najbardziej interesują jest Kodi Smit-McPhee, czyli Peter. Kolejny outsider w rodzinie ze względu na „niemęskie” zainteresowania oraz „zniewieściałe” zachowanie. Ale może to tylko pozory i jest tam coś więcej, choć nie daje po sobie tego poznać? To sami musicie odkryć.

Dziwaczny to film, na pewno nie łatwy, ale Campion potwierdza swoje umiejętności jako twórczyni portretów ludzi skomplikowanych, wyrzutków i samotników. „Psie pazury” zachwycają wizualnie, choć wielu może wkurzyć zbyt wielka ilość niedopowiedzeń oraz bardzo wolne tempo.

7/10

Radosław Ostrowski

Ostatnie pokolenie

Wyobraźcie sobie świat, w którym coraz trudniej jest zdobyć wodę z powodu ogromnej suszy. Z tego powodu dystrybucja tego surowca jest mocno ograniczona, zaś ranczerzy, by przetrwać, muszą handlować alkoholem i liczyć na cud. Kimś takim jest Ernest Holm, ale bardzo brakuje mu umiejętności. Mężczyzna mieszka z synem i córką, która umawia się z dość szemranym Flemmingiem, który ma inne plany wobec tej ziemi.

ostatnie_pokolenie1

Początek dzieła Jake’a Paltrowa może budzić skojarzenia z postapokaliptyczną wizją świata, pełnego pustynnych krajobrazów, szalejących bandytów oraz zwykłych ludzi, próbujących przetrwać. Reżyser przez dłuższy czas prezentuje wizję swojego świata, gdzie nie brakuje pomysłowych gadżetów (futurystyczny telefon czy mechaniczny osioł), jednak nie one są tu najważniejsze. Degrengolada świata, pełna biurokracji, korupcji oraz drobnych cwaniaków jak Robbie, handlujący dziećmi czy licytacje sprzętu. I tutaj mamy zwykłą rodzinę oraz mocno przywiązanego do ziemi Flema, który do realizacji swoich celów nie cofnie się nawet przed morderstwem. Historia skupia się na zabójstwie, zemście, brutalnej inicjacji oraz uczynieniu ziemi znowu żyznej. Niby nie dzieje się wiele, ale reżyser powoli zaczyna odkrywać kolejne elementy intrygi, prowadząc do dość oczywistego finału, naznaczonego krwią, odpowiedzialnością oraz mrokiem. Wszystko to wsparte przez bardzo surowe zdjęcia, pełne pustynnych krajobrazów (na początku) oraz niepokojącą muzykę. Może czasami dialogi wydają się dość suche, a pewne wątki związane ze światem poza rolniczym, gdzie trzeba mieć przepustki, są szybko urwane i można było je rozwinąć, niemniej seans jest całkiem przyjemny.

ostatnie_pokolenie2

Za to nie zawodzą aktorzy, z których najbardziej wybija się trzech panów. Michael Shannon zawsze się sprawdzał w postaciach z tajemnicą oraz nieprzyjemną przeszłością, tutaj jedynie potwierdza swoje umiejętności. Ernest jest bardzo wycofanym, skrytym facetem, próbującym wytrwać do końca. Bardziej wybija się za to Nicholas Hoult, przechodzący olbrzymią ewolucję Flemming. Na początku chłopak na motorku, wyglądający jak bandzior, z czasem stający się panem na włościach, pewnym siebie facetem. Wreszcie bardzo wycofany Kodi Smit-McPhee (Jerome), który jest zapatrzony w ojca, też zmienia się w sprytnego, dojrzałego mężczyzny.

ostatnie_pokolenie3

„Ostatnie pokolenie” to kolejny ciekawy głos w nurcie niezależnego kina SF. Niby nic nowego, a sama intryga może też wydaje się niezbyt zaskakująca, ale potrafi miejscami poruszyć i trzymać w napięciu, chociaż wydaje się spokojny. Te paradoksy nie wykluczają się nawzajem.

7/10 

Radosław Ostrowski

Slow West

Wierzycie w miłość? Ale taką prawdziwą, czystą, nieskażoną brudem? W taką wierzył Jay Cavendish – 17-letni szkocki chłopak. Wyjechał na Dziki Zachód, by znaleźć swoją Różę. I nie chodzi mi o kwiat, tylko o dziewczynę, którą bardzo kocha. Ona jednak pochodziła z nizin, a on był synem arystokraty. I to przez niego ona wyjechała. Po drodze chłopiec spotyka tajemniczego Silasa, który – za odpowiednią opłatą – staje się jego przewodnikiem po tym świecie.

slow_west1

Nie trzeba być jasnowidzem, by dostrzec renesans westernu trwający dobre kilka lat. Postanowił wejść w ten nurt brytyjski twórca John Maclean i nakręcił całość w miejscu, które z tym gatunkiem kojarzy się nierozerwanie – Nową Zelandią. I trzeba przyznać, że plenery są tutaj niesamowicie plastycznie, wręcz bajkowe i pełne intensywnych kolorów. Chatka otoczona polem pszenicy, łąka pełna kwiatów – te obrazy bardzo wysmakowane plastycznie jakby to ruchowe malowidła inspirowane impresjonizmem oraz Wesem Andersonem, Jimem Jarmushem oraz smolistym humorem braci Coen. I w tym pięknym krajobrazie dochodzi do mordów, hasają Indianie i tajemniczy mędrcy. Sama opowiastka jest prościutka i ma charakter tak uniwersalny, że mogła toczyć się w każdym miejscu, czasie. Niby to film o miłości, ale to jest historia utraty niewinności oraz naiwności, która przechodzi Jay. Chłopiec nie wie, że za jego dziewczynę wyznaczono nagrodę. Nawet finałowe starcie w domku jest zabarwione taką dawką groteski, że trudno traktować do końca poważnie. I najbardziej zaskoczył mnie morał, ale to sami się przekonajcie.

slow_west2

Prawdziwym filarem tego filmu jest znakomity Michael Fassbender – małomówny, cyniczny, z nieodłącznym cygarem na ustach i mroczną tajemnicą. Troszkę w stylu młodego Clinta Eastwooda, co wiele widział, wiele przeżył. Jest kontrastem dla opanowanego, eleganckiego Jaya (Kodi Smit-McPhee) – naiwnego, wrażliwego romantyka, dla którego będzie to lekcja na całe życie. I trzeba przyznać, że ten duet nakręca ten film.

slow_west3

„Slow West” to rzeczywiście film powolny, podczas którego można kontemplować piękne plenery Zachodu, gdzie nadal naiwni poszukiwacze przygód szukają szczęścia, miłości, stabilności. Czuć tutaj inspiracje różnymi twórcami, ale ta sklejka dobrze wyszła. I już czekam na kolejny popis Macleana.

7/10

Radosław Ostrowski

X-Men: Apocalypse

Nowy film o mutantach i nowa dekada, w której toczy się akcja całości. Tym razem są lata 80., a drogi Magneto i profesora Xaviera odcięły się definitywnie. Pierwszy ma żonę i córkę, pracuje w fabryce w… Pruszkowie, a drugi prowadzi szkołę dla uzdolnionych, czyli mutantów. Jednak obaj znowu będą musieli walczyć. Dlaczego? Gdyż w Kairze obudził się pierwszy mutant, który spał przez tysiące lat, przejmując wszystkie nadprzyrodzone moce. Apocalypse powraca, by zniszczyć całą Ziemię, chociaż sam mówi o oczyszczeniu jej z ludzi.

xmen_apokalipsa1

Bryan Singer kontynuuje ścieżkę opowieści o naszych superbohaterach, oswajających swoje nadprzyrodzone moce, znaną z „Pierwszej klasy”. Jednak tutaj panuje większy rozgardiasz i chaos w tej historii, gdzie każdy nie dostaje w pełni swojego czasu, a na pierwszy plan wysuwa się pełniący rolę mentora profesor, próbujący się ukryć Magneto (to, że się nie uda jest to wiadome od początku) oraz Raven, miotającą się między obydwoma stronami, szukającą innych mutantów oraz prowadzących własną krucjatę. Po drodze poznajemy jeszcze grupkę młodzików, którzy przejdą niejako swój pierwszy chrzest bojowo – Cyklop, Jean Grey czy nasz stary znajomy Quicksilver. Jeszcze nie panują w pełni nad swoimi mocami, ale od nich zależy los całego świata. I to właśnie ich radzenie sobie to najciekawsze oraz najfajniejsze, co przynosi „Apocalypse”.

xmen_apokalipsa2

Sama historia ogląda się całkiem nieźle, ale jest kilka ale. Po pierwsze, sam Apocalypse – pradawny Bóg, który zamierza zniszczyć świat z powodu…. osobistej zemsty? Pogardy dla ludzkości? Dlatego, że czemu k***a nie? To nudny i nieciekawy łotr, którego moce ograniczają się do manipulacji, budowania piramidy oraz darcia ryja. Tym większa szkoda, że gra go Oscar Isaac, jeden z ciekawszych aktorów młodej generacji, tylko tutaj nie dano mu podstawy do stworzenia wyrazistej postaci. Po drugie, same sceny walki wyglądają dość biednie, chociaż reżyser stara się wykorzystywać otoczenie. To jednak niewiele pomaga, zwłaszcza w finałowym starciu na egipskim mieście, gdzie brakuje tempa, a efekty specjalne (jak na dzisiejsze standardy) są zwyczajnie słabe i nie robią dobrego wrażenia. Aczkolwiek są dwa wyjątki, czyli kolejna popi sówka Quicksilvera ratującego uczniów przed wybuchem w rytmie „Sweet Dreams” od Eurythmics oraz krótkie wejście Wolverine’a, mordującego niczym dzikie zwierzę. Jest wtedy pazur, energia oraz moc. I po trzecie, za mało miejsca poświęcono młodszym mutantów, którzy powinni (mam nadzieję, że po tej części) stać się nowymi bohaterami przejmującymi pałeczkę po Raven, Hanku, profesorze i Magneto. Relacje tej czwórki obracają się wokół tego samego (wizji X-Menów, stosunków na linii ludzie-mutanty), przez co miałem wrażenie kręcenia się w kółko. Bardzo solidne role McAvoya, Fassbendera, Lawrence oraz Houlta częściowo ratują tą sytuację, ale jest zbyt serio.

xmen_apokalipsa3

Z nowszych postaci zdecydowanie wybija się tutaj potrafiący się przenosić w różne miejsca Nightcrawler (Kodi Smit-McPhee) – ten jego uroczy niemiecki akcent, postać niepozbawiona sprytu, zagubienia, a jednocześnie pełna wiary. Drugą ważną bohaterką jest tutaj Jean Grey (znana z „Gry o tron” Sophie Turner) – młoda, ognistowłosa telepatka, której moc i potencjał jest tak ogromny, że sama nie do końca zdaje sobie z tego sprawę. Ona jest najmocniej zarysowana z całej paczki i ma duży potencjał, by namierzać w następnych częściach.

xmen_apokalipsa5

Ze wszystkich filmów o „X-Men” jakich widziałem, ta część mi się najmniej podobała. Najciekawiej jest wtedy, gdy skupia się na interakcjach bohaterów ze sobą, „hartowaniem się stali” oraz ich wewnętrznych rozterkach. Gdy przychodzi do rozróby i zadymy, wtedy robi się dość nudnawo, a wtedy zastanawiamy się na co poszedł ten cały budżet. Ale mimo tych wad liczę na kolejną część opowieści o naszych mutantach, tylko powinien ją chyba zrealizować ktoś bardziej świeży niż Singer.

6/10

Radosław Ostrowski

Droga

Czas postapokalipsy, jednak nie zobaczymy tutaj ruin miasta ani genezy całej sytuacji. mamy przed sobą dwójkę ludzi, podróżujących na wybrzeże. To ojciec i syn, szukający jedzenia i próbujący przetrwać w tym nieludzkim czasie. Mają ze sobą wózek, gdzie trzymają wszystkie rzeczy oraz pistolet z dwoma nabojami.

droga1

Film John Hillocata pozornie opowiada historie znaną, pokazujący rozpad dawnego świata oraz człowieka desperacko walczącego o przetrwanie. Świat jest tutaj mroczny i ponury – dosłownie. Słońca nie ma od dawna, śnieg, deszcz, błoto – od lat już nie ma upraw, drzewa zaczyna same odrywają się od ziemi, a ludzie przerzucili się na kanibalizm. Społeczeństwo, prawo, cywilizacja rozpadły się jak domek z kart. Każdy tutaj dba o siebie, a sugestywne zdjęcia potęgują klimat beznadziei, bezsilności. I jak w tym brutalnym świecie można pozostać człowiekiem? Hillcoat stawia trudne pytania i masa obrazów zostaje w pamięci – odnalezienie ludzi zamkniętych w piwnicy, opadłe drzewa na wodzie czy kradzież wózka. To wszystko trzyma mocno za gardło aż do dramatycznego finału, który daje niewielką nadzieję, że jeszcze jest światło w tym mroku. Ale to wymaga otworzenia się i zaufania innym ludziom. Kolor pojawia się jedynie w retrospekcjach, z czasów przed zagładą.

droga2

Pomaga w tym świetne aktorstwo Viggo Mortensena (ojciec) oraz Kodiego Smith-McPhee (syn), ciągnących ten film na swoich barkach. Mają tylko siebie, starają się zachować i przetrwać w tych czasach. Ten pierwszy ma desperację w oczach, jest podejrzliwy i nieufny, w przeciwieństwie do syna – młodego, wystraszonego i przedwcześnie uczącego się życia, a chemia między nimi jest jedynym napędem ich działań. Poza nimi trudno zapomnieć epizodów Charlize Theron (pojawiająca się w retrospekcjach żona), Roberta Duvalla (starzec) i Guya Pearce’a (weteran).

droga3

„Droga” jest piorunującym, smutnym, niemal depresyjnym film post-apokaliptycznym. Brak efektów specjalnych, oszczędność dialogów i świetne aktorstwo sprawiają, że zostaje on w pamięci na długo. Wędrówka niełatwa, pełna niebezpieczeństw oraz innych ludzi, którzy bywają zwierzętami.

7/10

Radosław Ostrowski