Anioł stróż

Keanu Reeves może i nie jest wybitnym aktorem, czasami ocierającym się o drewno (pamiętacie „Draculę” Coppoli oraz jego „brytyjski” akcent?), jednak potrafi parę razy zaskoczyć w swojej karierze. Po czterech częściach masakrowania jako „John Wick” postanowił pokazać swoją mniej agresywną oraz pozbawioną furii twarz. I pojawia się tym razem w roli… anioła stróża. Bieda anioła z Temu.

Anioł ma pięknie imię Gabriel oraz bardzo małe skrzydełka, przez co nie jest zbyt lotny. Zaś jego zadaniem jest pilnowanie ludzi piszących SMS-y podczas jazdy telefonem. Nie brzmi jak coś ważnego czy ekscytującego, choć jego szefowa Martha (Sandra Oh) ma inne zdanie. Na swoje nieszczęście aniołek chce pomóc zagubionej duszy, a tych w Los Angeles jest na pęczki. Tak poznaje Arja (Aziz Ansari) – hinduskiego imigranta, biorącego kilka fuch naraz, mieszkającego w samochodzie i ledwo radzącego sobie z czymkolwiek. Wydawało się, że wszystko się zmieni, kiedy zostaje asystentem dzianego Jeffa (Seth Rogen) i poznaje Elenę (Keke Palmer) – koleżankę z pracy, co chce założyć związek zawodowy. Na swoje nieszczęście zostaje zwolniony, dziewczyna ma wypadek i nie może przyjść na randkę, co uruchamia spiralę dramatu. Gabriel postanawia pomóc, czyli pokazuje możliwą przyszłość oraz… zamienia Arja i Jeffa miejscami. Na tydzień, by docenił swoje życie. Efekty tej decyzji mocno się odbiją na całej trójce.

Założenie kinowego debiutu Aziza Ansariego – aktora i stand-upera, który najbardziej znany jest dzięki serialowi „Specjalista od niczego” – jest połączeniem „To wspaniałe życie”, „Nieoczekiwanej zmiany miejsc” i… „Anioła w Krakowie”. Czyli mieszankę komedii, przerysowanej satyry i zadziwiająco poważnego dramatu. Jakim cudem to gra? Problemy Arja z multitaskingiem mogą wydawać się początkowo źródłem zabawnych sytuacji, lecz zaczyna się przebijać desperacka walka o przetrwanie. Pokazuje absurdalność tej rzeczywistości (praca jako kolejkowicz na zakupach, „samodzielnie” dorobienie się bogaczy), gdzie amerykański sen to kit i bujda dostępna tylko dla nielicznych. Ze sporą dawką ironii, ale też zadziwiająco sporą dawką empatii.

Szczególnie w drugiej połowie, gdy naiwny Gabriel trafia na ziemię jako człowiek. I Keanu w tej roli odnajduje się fantastycznie, mieszając stoicki spokój, tony naiwności dziecka oraz odkrywanie drobnych przyjemności (tacos, taniec, shake). Jest w tym przeuroczy, dodając sporo jowialności, szczególnie ubrany jako kuchenny sprzątacz z papierosem w ręku. Stoi w kontrze z bardzo wygadanym, ekspresyjnym i energicznym Anzarim oraz bardziej poważnym Rogenem, czyniąc bardzo elektryzującą święt(n)ą trójcę. Ale swoje też robią postacie drugoplanowe jak anielica Martha, walcząca o lepsze warunki pracy Elena czy – mój absolutny MVP – Felipe, szef Gabriela w knajpie (cudowna jest scena, kiedy on rozmawia z popijającym Gabrielem).

Mógłbym się tutaj przyczepić, że zakończenie jest troszkę zbyt słodkawe i moralizujące, zaś początek jest lekko niemrawy. Niemniej po seansie „Anioła stróża” wyszedłem z odrobinę lepszym samopoczuciem. Może i przesłanie może wydawać się banalne („życie może bywa do dupy, ale w towarzystwie wspierających cię ludzi jest bardziej znośne”), przez większość czasu nie czuć w tym fałszu czy naiwności. Fell-good movie, który potrafi poruszyć, rozbawić i skłonić do zastanowienia.

7/10

Radosław Ostrowski

Teściowie 3

Chyba nawet sam dramaturg Marek Modzelewski nie spodziewał się, że jego teatralny „Wstyd” i jego kinowa adaptacja w postaci „Teściów” wywoła taki ferment. Lekko satyryczne zderzenia mentalności „Warszawki” z Podlasiem na ślubie ich dzieci potrafi rozbawić, ale też ostro potraktować hipokryzję i puste przywiązanie do tradycji. Sukces był tak duży, że powstała kontynuacja, jednak zmiana reżysera mocno odbiła się na jakości. Jednak przy części trzeciej wraca reżyser Jakub Michalczuk i forma też jakby jest lepsza.

W „trójce” już tym razem ślubu nie będzie, bo już był. Do tego jeszcze panna młoda już zaciążyła i razem z mężem mieszkają w Niemczech. Ale teraz wracają młodzi, rodzice panny młodej – Wanda z Tadeuszem (Iza Kuna i Adam Woronowicz) oraz matka pana młodego, Małgorzata (Maja Ostaszewska). Już z mężem nie są razem, więc kobieta przyszła razem z przyjaciółką, Grażynka (Magdalena Popławska). Ku jej zaskoczeniu pojawia się także jej dawny partner, Andrzej (Marcin Dorociński) z Australii. Razem z… synem. Po co spotyka się cała rodzinka? Na urodzinach najmłodszego członka rodziny oraz… jego chrzcinach. A to staje się dla Małgorzaty prawdziwą iskrą w prochu.

Reżyser wraca do zderzenia dwóch przeciwstawnych światów, gdzie baty są serwowane obydwu stronom. I już od samego początku, gdzie mamy podobne długie ujęcie prowadzące na naszych gospodarzy przez kuchnię, czuć pewną świeżość. Znowu wracamy do tradycji i skrytych pozorów skonfrontowanych z tak szerokim otwarciem się na świat (wiedza o chorobach psychicznych oraz przyczynach, wiara w różne talizmany), że doprowadza to do totalnych idiotyzmów. Te spięcia (zwłaszcza wobec pań) mają w sobie tą znaną ostrość poprzedników. Ale jest w tym wszystkim zaskakująco sporo bardziej refleksyjnej nuty. Szczególnie widać to w wątku Andrzeja, który zaczyna (przynajmniej takie sprawia wrażenie) dojrzewać do ogarnięcia się. Jeszcze jest tu zamknięty w sobie Tadeusz, odkrywający paskudną tajemnicę Wandy, z którą będzie musiał się zmierzyć. W ogóle ostatnie 30 minut to najintensywniejsza farsa, jaką widziałem od dawien dawna, z masą przewrotek i zakrętów oraz bardzo satysfakcjonującego zakończenia.

A wszystko jest absolutnie rewelacyjnie zagrane. Ostaszewską z Kuną drą łacha tak mocno, że się już bardziej nie da, wycofany Woronowicz nadal budzi mnóstwo sympatii, zaś wracający Dorociński ma w sobie masę uroku. Wspólne sceny obu panów wywołują wiele śmiechu, także doprowadzając do najbardziej widowiskowej sceny filmu. Do tego miksu jeszcze wrzuceni zostają bardzo energiczny Wojciech Mecwaldowski (właściciel knajpy Marek Vajs) oraz niezawodna Magdalena Popławska (neurotyczna Grażyna), dodający sporo świeżej energii.

Trzecie spotkanie z „Teściami” jest powrotem do dobrej dyspozycji, choć muszę przyznać, że jest bardziej refleksyjna i skupiona na postaciach niż humorze. Nadal jest to inteligentna rozrywka, zrobiona z dużym wyczuciem, masą energii oraz cudownym aktorstwem. W zasadzie domyka całą serię, aczkolwiek nie miałbym nic przeciw kolejnej części.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Cinema Paradiso

Kino przez wiele dekad było miejscem centralizującym małe społeczności. Źródłem jedynej (poza radiem) rozrywki, mającym ogromną siłę oddziaływania na widzach. Podobno w niektórych miejscowościach nadal tak potrafi rezonować. A przynajmniej tak słyszałem. O takiej sile kina opowiada wracający do kin „Cinema Paradiso” – włosko-francuska koprodukcja z 1988 roku.

Tytułowe kino znajduje się w małym miasteczku Giancaldo na Sycylii i jest jedynym kinem w okolicy. Prowadzi je kinooperator Alfredo (Philippe Noiret), zaś akcja zaczyna się po zakończeniu II wojny światowej. Innym odwiedzającym kino jest niejaki Salvatore Di Vita (Salvatore Cascio jako dziecko; Marco Leonardi w wieku nastoletnim oraz Jacques Perrin w wersji dorosłej) zwany Toto – wychowywany przez matkę, gdyż ojciec wyruszył walczyć za kraj. Z czasem chłopiec staje się pomocnikiem i uczy się obsługiwać projektor, wzmacniając miłość dzieciaka do kina. Ale podczas jednego z seansu taśma filmu się spala, doprowadzając do pożaru, wskutek którego kino zostaje zniszczone, zaś Alfredo traci wzrok.

„Cinema Paradiso” to był drugi film w dorobku Tornatore. Po debiutanckim gangsterskim „Kamoryście” nie można się było spodziewać się większego zwrotu o 180 stopni. Jest to pełen ogromnej dawki nostalgii, ciepła oraz humoru portret świata, którego już nie ma. Świata, gdzie lokalne kino było oknem na świat oraz miejscem łączącym całą społeczność. I jest to prawdziwa zbieranina ekscentrycznych postaci: od takich, co zatracają się całkowicie w ekran przez takich, co chodzą na seans… zdrzemnąć się czy miejscem na romantyczną schadzkę. Jest też jeszcze lokalny proboszcz, będący cenzorem, co widzi każdy film przed seansem i każe wyciąć „gorszące” momenty pocałunku. Bo tak naprawdę jest tu kilka opowieści w jednym. Z jednej strony o sile ruchowym obrazów i ich wpływie na widzów, z drugiej to inicjacyjna opowieść o dojrzewaniu i przyjaźni, z trzeciej historia zauroczenia oraz miłości do wobec ślicznej Eleny (przeurocza Agnese Nano).

Można byłoby się spodziewać, że Tornatore tutaj jest bardziej sentymentalny czy wręcz ckliwy (z paroma kliszami w rodzaju pocałunku młodych w deszczu). Ale reżyser przemyca do tej mieszanki nutki goryczy i smutku. Najdobitniej to czuć w trzecim akcie, kiedy już dorosły Salvatore (ceniony i znany reżyser) wraca do miasteczka na pogrzeb Alfreda. Miejsce zmienia się nie do poznania, zaś samo kino idzie do rozbiórki. Sam widok miejsca pełnego pajęczyn, zrujnowanego kina zapada bardzo mocno w pamięć. Tak jak finał z oglądanymi ścinkami przez Salvatore – taki przepięknych scen tu więcej. Wszystko okraszone przepiękną muzyką mistrza Morricone (to była pierwsza współpraca z Tornatore, która trwała aż do śmierci kompozytora w 2020 roku), tworzącymi niezwykłą atmosferę zdjęciami oraz rewelacyjnym aktorstwem z Philippem Noiretem na czele.

Rozumiem skąd bierze się fenomen „Kina Paradiso” i dlaczego jest aż tak uwielbianym filmem w na świecie. Tornatore odtwarza dawny świat, kiedy lokalne kina było centrum kulturalnym. Wszystko w czasach przed telewizją, kasetami video oraz platformami streamingowymi. Melancholijne, słodko-gorzkie oraz zadziwiająco poruszające kino, z niezapomnianymi dialogami oraz scenami.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Fenicki układ

Jakie są filmy Wesa Andersona, każdy widzi. Styl wizualny jest bardzo charakterystyczny i rozpoznawalny od pierwszych kadrów, co czyni go jednym z najciekawszych autorów kina. Jednak treściowo jest za każdym razem inaczej, choć najczęściej mamy do czynienia z dysfunkcyjnymi rodzinami. I tak też jest z „Fenickim układem”, mieszanką komedii, filmu szpiegowskiego (to coś nowego) oraz dramatu.

Tym razem jesteśmy w latach 50., zaś bohaterem jest potentat finansowy Zsa Zsa Korda (Benicio Del Toro). Ma masę wrogów, którzy chcą go zabić (lecz są w tym kompletnie nieudolni), sprawia wrażenie bardzo zdecydowanego i chytrego, że nawet rządy chcą go udupić. W sensie zinfiltrować firmę i zabrać całą kasę. Jednak Korda ma plan na potężną inwestycję w Fenicji, która ustawiłaby go oraz jego wspólników na 150 lat. Postanawia wtajemniczyć do swojego planu jedyną córkę, przyszłą zakonnicę Liesl (Mia Threapletone) zamiast jej dziewięciu (!!!) braci. Może dlatego iż są jeszcze bardzo młodzi i niepełnoletni. Dwójce towarzyszy jeszcze nauczyciel, specjalista od owadów, profesor Bjorn Lund (Michael Cera). Jednak od samego początku Kordę prześladuje pech (manipulacja rynkiem) i dość ryzykowne przedsięwzięcie może okazać się katastrofą.

„Fenicki układ” pozornie jest taki sam jak zawsze. Nadal mamy mocne, pastelowe kolory, symetryczne kadry i specyficzną pracę kamery czy bogatą w detale scenografię. Jednak tutaj Anderson nie wali wątkami jak szalony, nie tworzy opowieści w opowieści, tylko w całości skupia się na trójce postaci oraz ich dynamice. A jednocześnie mamy całą tą kombinację związaną z tytułowym układem oraz „Wyrwą”, czyli dołożeniem troszkę piniądzorów do tej inwestycji. Próby negocjacji, gdzie tak naprawdę sporo zależy od szczęścia i zbiegów okoliczności potrafią rozbawić, zaskoczyć, a nawet zadziwić kreatywnością (jak rozwiązanie sporu przez… grę w koszykówkę czy nagłe wkroczenie grupy terrorystycznej). Jednak tak naprawdę mamy zderzenie dwóch światów: religijnej, głęboko wierzącej, idealistycznej Liesl z bezwzględnym, wyrachowanym kapitalistą Kordą. Jeszcze bardziej widać tą konfrontację w czarno-białych, surrealistycznych scenach osadzonych w zaświatach. Więc czy wygra interes czy może więzy rodzinne?

Realizacyjnie jest jak zawsze, ale jednocześnie czuć pewne drobne szczególiki. Nadal mamy tu mocne kolory, imponującą scenografią i kostiumy oraz skupienie na detalach. O zadziwiających rekwizytach w postaci zminiaturyzowanego wykrywacza kłamstw i wersji zdalnego telefonu nie mówiąc. Jednak parę razy kamera bawi się ujęciami (uderzenia z liścia pokazane z oczu czy pogoń za postaciami w finałowej konfrontacji), muzyka pojawia się o wiele rzadziej, zaś humor kilkukrotnie łapie z zaskoczenia.

A wszystko działa dzięki (jak zawsze imponującej) obsadzie, choć najważniejsze jest tutaj trio: Del Toro/Threapletone/Cera. Pierwszy jest absolutnie charyzmatyczny, sprytnie lawirujący między różnymi siłami/potencjalnymi sojusznikami oraz szorstki, wręcz pozbawiony jakichkolwiek emocji (co wynika z dość trudnego życia rodzinnego). Jednak coś powoli zaczyna się w nim zmieniać, choć nie jest to widoczne na pierwszy rzut oka. Prawdziwym odkryciem jest Theapletone, czyli głęboko wierząca przyszła zakonnica. Pozornie jest naiwna, mocno oderwana od rzeczywistości, jednak okazuje się być o wiele sprytniejsza niż się wydaje. Ich wspólne wymiany zdań, docinki to dla mnie prawdziwe serce tego filmu. Jednak całość kradnie Michael Cera i jest to dziwne, że dopiero teraz pojawia się w filmach Andersona. Od rozbrajającego akcentu aż po niemal obsesję na punkcie owadów potrafią zaserwować sporą ilość zabawnych dialogów. Jak zawsze mamy na drugim planie masę znajomych twarzy: od Toma Hanksa i Bryana Cranstona przez Mathieu Amalrica aż po Jeffreya Wrighta oraz Benedicta Cumberbatcha z dziwaczną bródką.

„Fenicki układ” nie jest rewolucją czy gruntowną zmianą w plastycznym świecie Wesa Andersona, jednak inaczej rozkłada akcenty, co wnosi o wiele więcej świeżości niż się można było spodziewać. Wracamy do rodzinnej opowieści, która potrafi zaskakująco trzymać w napięciu, oszołomić wizualnie i (w nieoczywistym finale) nawet wzruszyć. Czego takiego u tego reżysera nie czułem od czasu „Grand Budapest Hotel”, pokazując jak wiele mogą zmienić drobiazgi.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Genialny klan

Chyba wszyscy możemy się zgodzić, że jednym z najbardziej wyrazistych reżyserów amerykańskich przełomu XX i XXI wieku jest Wes Anderson. Jego wyrazisty styl wizualny (symetryczne kadry, pastelowe kolory, jazda kamery) w połączeniu z narracją o ekscentrykach zderzających się ze swoimi demonami działa elektryzująco. Nie inaczej jest w przypadku jego najsłynniejszego filmu, czyli „Genialnego klanu”.

Cała historia przedstawiona jest w formie… czytanej powieści, z rozdziałami i epilogiem w towarzystwie głosu Aleca Baldwina. A jej bohaterami są członkowie genialnego klanu Tennenbaumów, pod wodzą Royala (Gene Hackman) oraz Ethelline (Anjelica Huston). Jednak małżonkowie się rozstają, więc matka zajmuje się trójką dzieci: biznesowym geniuszem Chasem, aspirującą dramatopisarką Margot (adoptowana) oraz fantastycznego tenisisty Richie’ego. Ale 22 lata później życie familii przybiera dość wywrotowy obrót. Royal traci pieniądze oraz swój hotelowy pokój, Etheline zaczyna spotykać się ze swoim zwierzchnikiem, Henrym (Danny Glover). A jak dzieci? Chas (Ben Stiller) po śmierci żony ma obsesję na punkcie bezpieczeństwa swoich synów, wręcz tresując ich; Richie (Luke Wilson) załamał się nerwowo i zakończył karierę sportową, za to płynął przez oceany; Margot (Gwyneth Paltrow) odniosła sukcesy na scenie, ale od kilku lat nic nie pisała, ożeniła się z Raleigh St. Claire’m (Bill Murray), jednak ma pewne problemy z wiernością. Czy może być coś gorszego? Cóż, tak. Otóż, Royal wraca do domu z wieścią, że ma nowotwór i zostało mu kilka tygodni życia. Ale czy uda mu się odzyskać oraz odnowić relację z rodziną?

Jak można wywnioskować „Genialny klan” ma styl Andersona i fabułę, której blisko byłoby do… Woody’ego Allena. Brzmi to jak komediodramat o dysfunkcyjnej rodzinie, która wreszcie zaczyna mierzyć się ze swoimi demonami oraz niezdolnością w relacjach interpersonalnych. A wszystko zrobione z dużą sympatią do postaci, pokazując ich depresję oraz zagubienie. W tym całym miksie mamy znajome z późniejszych filmów Andersona: symetryczne (choć zaskakująco przyziemne wizualnie) kadry, bardzo eklektyczną mieszankę muzyczną, długie ujęcia oraz montażowe zbitki, opisujące postacie i ich otoczenie. Dialogi niepozbawione są odrobiny sarkazmu, a narracja z offu nie wywołuje irytacji. Co najważniejsze, historia angażuje emocjonalnie, z paroma mocnymi momentami (próba samobójcza Richiego, uwolnienie sokoła Mordecaia czy Royal rozrabiający ze swoimi wnukami) pozostającymi mocno w pamięci.

To wszystko by nie zadziałało, gdyby nie absolutnie rewelacyjna obsada. Są tu stali członkowie jego ekipy jak Bill Murray, Anjelica Huston czy (współodpowiedzialny za scenariusz) Owen Wilson ze swoim bratem Lukiem. Na mnie jednak największe wrażenie wybitny Gene Hackman w roli Royala – bardzo śliskiego i cwanego ojca, chcącego kłamstwem odzyskać swoją rodzinę. To jednak tylko pozory, bo mężczyzna parę razy pokazuje swoją czułą stronę i – w dość zaskakujący sposób – ma większy wpływ na rodzinę niż mogło by się wydawać. O wiele bardziej złożona postać niż by się mogło wydawać. Równie świetny jest Ben Stiller jako pełen gniewu i ekspresji Chas, nie pogodzony ze śmiercią swojej żony oraz nieoczywista Gwyneth Paltrow w roli depresyjnej Margot.

Ze wczesnych filmów Wesa Andersona, to „Genialny klan” uważany jest za jego największe osiągnięcie i nie dziwi mnie to. Łapie wizualnie, ma swój styl, który jeszcze nie wywołuje zmęczenia, jest kapitalnie zagrany oraz… porusza, bawi, angażuje. Niesamowite doświadczenie, nawet dla nie-fanów Amerykanina.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Przepiękne!

Takie filmy jak „Przepiękne!” określam jako mozaikowe, gdzie mamy przeplatankę postaci i wątków na dany temat. Do tego są one dość stonowane formalnie, z masą piosenek w tle oraz rozpoznawalnymi twarzami w obsadzie. Fakt, że nowy film Katii Priwieziencew produkował TVN raczej nie jest przypadkiem.

Sama historia skupia się na sześciu kobietach, z czego część jest spokrewniona ze sobą. Magda (Marta Nieradkiewicz) zajmuje się domem i dwójką bardzo małych dzieci. Jednocześnie chce wrócić do pracy, czego jej zapracowany mąż (Mikołaj Roznerski) nie do końca akceptuje. Jej przyjaciółka Basia (Marta Ścisłowicz) wydaje się być wyzwoloną singielką, uczącą w szkole. Kobieta wpada w oko wuefiście Kubie (Konrad Eleryk), który zaczyna powoli zdobywać jej serducho. Krystyna (Hanna Śleszyńska) po 30 latach związku z Władkiem (Olaf Lubaszenko) zaczyna chodzić na zajęcia z tańca tanga i chce czerpać z życia garściami. Chociaż jej mąż początkowo nie potrafi się odnaleźć w tej sytuacji. Jest jeszcze młoda modelka Julka (Kamila Urzędowska), będąca pod opieką szefowej agencji, Agaty (Katarzyna Herman). Problem w tym, że dziewczynie coraz ciężej jest znaleźć jakieś poważne zlecenia i to zaczyna się na niej odbijać. Jest jeszcze córka Agaty, bardziej „pulchna” Klaudia (debiutująca Wiktoria Bylinka) – uczennica w liceum.

„Przepiękne!” są remakiem niemieckiego filmu z 2022 roku, który u sąsiadów był sporym kasowym hitem. Nie wiem, czy u nas był ten film pokazywany czy dostępny, więc nie mogę wskazać jak spore jest podobieństwo do oryginału. Film Priwieziencew jest taką sklejką różnych wątków i postaci, które nie do końca wykorzystują potencjał pewnych kwestii. Głównie chodzi o szeroko rozumianą kobiecość – odnajdywaniu siebie, prób pogodzenia swoich potrzeb z presją otoczenia środowiska/profesji, spełniania swoich pasji itd. Jak każda taka kompilacja, nie wszystkie wątki są ciekawe i angażujące, czego należało się spodziewać. Owszem, bywa to okraszone chwilami humoru oraz odrobiną złośliwości, jednak nie zaangażowało mnie to w pełni emocjonalnie. Niemniej nie ma tutaj chwil wywołujących zażenowania czy kompletnej padaki.

Obsada tutaj wyciska, co może i naprawdę parę ról zwyczajnie błyszczy. Dla mnie faworytkami są Marta Nieradkiewicz oraz Marta Ścisłowicz – pierwsza wypada bardzo przekonująco jako zmęczona matka i żona, co chce wrócić do pracy; druga wnosi sporo lekkości i humoru, szczególnie razem. Tutaj nikt w zasadzie nie wypada słabo czy sztucznie, nawet nie mając zbyt wiele do roboty (szczególnie postać Katarzyny Herman). Jeśli Mikołaj Roznerski, którego fanem nieszczególnie jestem, jest w stanie wypaść przyzwoicie, to mamy do czynienia z cudem.

Innymi słowy, ta opowieść o kobiecości we współczesnym świecie i w różnych obliczach, bywa strasznie nierówna. Ma swoje momenty, potrafi rozbawić czy poruszyć, ale brakuje czegoś, co pozwoliłoby zostać w pamięci na dłużej. W sumie obejrzeć można, ale lepiej poczekać na streaming.

6/10

Radosław Ostrowski

To nie mój film

Nie sądziłem, że jeszcze jest mnie w stanie coś zaskoczyć, ale od czego są debiutanci. Nawet tematy już ograne i przeżute mogą nabrać nowych, mniej oczywistych kolorów. Zdecydowanie takim przypadkiem jest „To nie mój film” w reżyserii Marii Zbąskiej, która także napisała scenariusz i… jest autorką zdjęć.

Cała historia skupia się na parze już nie młodych, ale jeszcze nie starych ludzi. Wanda (debiutująca Zofia Chabiera) i Janek (Marcin Sztabiński) są ze sobą już 10 lat, jednak ta bliskość nie jest tak mocna jak kiedyś. Jak sama Wanda stwierdza na początku: „Nasz związek przypomina ładowarkę do telefonu, którą pogryzł pies… Niby ładuje, ale to nie ma prawa działać”. Innymi słowy – trzeba będzie się rozstać. W końcu mężczyzna wpada na dość niekonwencjonalną metodę wyjścia z sytuacji. Proponuje przejście na piechotę 400 km po plaży Bałtyku, nie opuszczając jej, a wszystkie niezbędne rzeczy do przetrwania będą w… sankach. Żadnego kontaktu z cywilizacją, żadnego dzwonienia przez telefon i jedzenie też mamy za sobą.

Sama historia jest bardzo prosta, kameralna, w zasadzie skupiona na drobnych rzeczach. Zbąska bardzo delikatnie, ale z wyczuciem pokazuje relację w stanie zawieszenia. Dużo jest tutaj przestrzeni na rozmowy, proste czynności (gotowanie, szykowanie ogniska, stawianie namiotu), zaś niemal pusta przestrzeń plaży zimą buduje poczucie niemal izolacji. Jednocześnie to bardzo intymne doświadczenie, niepozbawione odrobiny humoru, którego nie spodziewałem się tutaj. Udaje się Zbąskiej balans między powagą (burza niszcząca drzewa i kłótnie) a chwilami niespodziewanego humoru (spotkanie Janka z rybakiem czy pijanego rowerzysty z pomidorami) oraz – co zdecydowanie najważniejsze – zaczyna nam zależeć na tej dwójce.

W tej wyciszonej, kontemplacyjnej opowieści da się zakochać, choć punkt wyjścia może wydawać się pretensjonalny. To jednak jest to zasługa absolutnie świetnego duetu: Chabiera/Sztabiński. Ona jest bardziej żywiołowa, energiczna, on bardziej mrukliwy, wyciszony i spokojny. Czuć między nimi chemię, zaś dialogi (wyraźnie nagrane i słyszalne) brzmią naturalnie, bez popadania w pretensjonalność – od przekomarzanek i ironii aż po szczere, czasem bardzo brutalne słowa. Kompletnie nie czuć tutaj żadnego fałszu, zaś zakończenie pozostaje otwarte.

Może i reżyserka sugeruje, że to nie jej film, a klimatem przypomina niektóre produkcje ze Skandynawii. Nie dajcie się jednak zwieść – debiut Zbąskiej elektryzuje, porusza, bawi i…. koi. Po takich debiutach chce się obserwować i wyczekiwać na kolejne dokonania.

8/10

Radosław Ostrowski

Bezdroża

Pewną inicjatywą w znajdującym się w mojej okolicy Multikinie są poniedziałkowe seanse z serii Kultowe kino. Czyli klasyka kina polskiego oraz światowego, zaś w styczniu postanowiono pokazywać produkcje związane ze studiem (Fox) Searchlight Pictures. Dlaczego? Bo studio świętowało w zeszłym roku 30 lat działalności. Wśród pokazywanych filmów („Birdman”, „Grand Budapest Hotel” i „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”) był jeden tytuł pominięty przeze mnie, czyli nakręcone w 2004 roku „Bezdroża”.

bezdroza1

Akcja filmu Alexandra Payne’a skupia się na dwójce przyjaciół tak różnych jak tylko jest to możliwe. Miles (Paul Giamatti) to nauczyciel angielskiego i koneser wina nie mogący sobie poradzić po rozwodzie. Próbuje swoich sił jako pisarz, lecz jego książka była odrzucona przez dwa wydawnictwa. Jest potencjalnie trzecie, ale mężczyzna nie robi sobie żadnych nadziei. Z kolei Jack (Thomas Haden Church) to podstarzały, ale cholernie przystojny aktor, co potrafi wyrwać niemal każdą kobietę. W końcu postanawia się ustatkować i wziąć ślub, zaś Miles ma być drużbą. Nim jednak do niego dojdzie, panowie ruszają na tydzień kawalerski przez Kalifornię, gdzie będą pić (wino), grać w golfa i może pomóc Milesowi poznać jakąś dziewczynę. Sytuacja zmienia się, gdy panowie trafiają najpierw na Mayę (Virginia Madsen) – kelnerkę w jednym z barów, gdzie nasz smakosz eleganckich alkoholi lubi wpadać oraz Stephanie (Sandra Oh) – pracownicę jednej z winnic.

bezdroza2

Reżyser Alexander Payne wykorzystuje konwencję kina drogi do opowiedzenia słodko-gorzkiej opowieści o – jak mówi jeden z tytułów filmu Woody’ego Allena – o życiu i całej reszcie. Poza sporą ilością wina i winnic, mamy tutaj zderzenie dwóch bohaterów, przechodzących kryzys wieku średniego. Obaj panowie czują, że coś zatracili bezpowrotnie i chcą zapomnieć o ich obecnej sytuacji, zatracić się ostatni raz. Dużo jest tutaj cierpkiego humoru, odrobiny slapsticku oraz bardziej refleksyjnego tonu. Jak ciągle liczymy, że następny dzień będzie lepszy od poprzedniego i łatwiej będzie nam znieść kolejne porażki, rozczarowania, poczucie frustracji oraz niespełnienia. Ale „Bezdroża” pozostają zaskakująco lekkie, bez popadania w depresyjno-mroczne tony, zostawiając odrobinę światła i nadziei, z niedopowiedzianym finałem.

bezdroza3

Ale to wszystko nie zadziałałoby, gdyby nie rewelacyjna obsada. Absolutnie fenomenalny jest Paul Giamatti w roli Milesa. Z jednej strony, depresyjno-sfrustrowany facet, potrafiący nagle eksplodować (na wieść o odrzuceniu powieści), lecz pod tą fasadą kryje się złamany, bardzo wrażliwy i inteligentny człowiek. Widać to zarówno jak opowiada o winie z pasją niczym Bogusław Wołoszański o historii XX wieku (choć jest to na granicy obsesji), ale też w bardziej delikatnych momentach z przeuroczą Virginią Madsen (nie mogłem oderwać od niej oczu). I jak wiele ten aktor pokazuje samymi oczami, to jest magnetyzujące. Równie fantastyczny jest Thomas Haden Church. Niby popularny aktor, choć okres sławy ma za sobą i jest strasznym psem na baby – niby chce się ustatkować, jednak z jego zachowania raczej to nie wynika. Kolejna chodząca sprzeczność, która przykuwa uwagę.

Zaczynam rozumieć czemu „Bezdroża” uważane są za najlepszy film Alexandra Payne’a. Świetnie napisane, zagrane oraz potrafiące poprawić samopoczucie. Coś czuję, że z wiekiem ten film zacznie rosnąć w moich oczach. Nawet jeśli nie będę pił pieprzonego merlota.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Anora

Mówi się, że miłość potrafi pojawić się w najmniej spodziewanej sytuacji i miejscu. Na pewno takim miejscem można by nazwać klub ze striptizem. Tutaj raczej nikt nie udaje, że to jest tylko transakcja, chociaż może tym razem będzie inaczej. O takiej nietypowej sytuacji opowiada Sean Baker w swoim nowym filmie „Anora”.

Tytułowa Anora (Mikey Madison) nie przepada za swoim imieniem i raczej używa zdrobnienia Ani. Jest właśnie taką dziewczyną, co tańczy na rurze (i nie tylko) w jednym z klubów na Brooklynie. 23-letnia imigrantka wydaje się być dobra w swoim zawodzie, choć wielkich profitów z tego nie ma. Aż pewnego dnia jej szef przedstawia ją jednemu z klientów, Iwanowi Zacharawowi (Mark Eydelshteyn), gdyż ten chce być „obsłużony” przez dziewczynę płynnie mówiącą po rosyjsku. Chłopak niby jest studentem, ale tak naprawdę większość czasu spędza na imprezowaniu i graniu w gry. W koniu proponuje Ani 15 tysięcy dolarów za spędzenie tygodnia u niego na chacie. Potem zabiera ją do Las Vegas, gdzie… oświadcza się jej, a ona – nie bez wątpliwości – się zgadza. „A potem żyli długo i szczęśliwie”? No, niekoniecznie.

Już sam początek „Anory” elektryzuje. Ale skoro widzimy dziewczyny tańczące przy dzianych facetach w remixie Robina Schultza, nie może być inaczej. Całość jest bardzo przyziemna, pokazująca życie tych z dołów społecznych, próbujących przeżyć. A potem nagle całość wydaje się skręcać w kierunku komedii romantycznej i kolejnej wariacji bajki o Kopciuszku. Jednak w głowie cały czas leżało pytanie: czy to naprawdę była miłość czy bardziej interes, dający szansę na nowe, lepsze życie?

Jednak reżyser cały czas podpuszcza i potrafi zmienić ton w najmniej spodziewanym momencie. Wszystko się zmienia, gdy przyszli teściowie dowiadują się o tym, co zrobił ich synalek. Wtedy pojawia się jego chrześniak, para silnorękich, zaś Anora nie ma w zasadzie nic tutaj do gadania. Ślub ma być unieważniony, ona dostaje za to rekompensatę, ale na więcej nie ma co liczyć. Choć nieporadność osiłków może początkowo wydawać się śmieszna, to nie ma tu miejsca na żarty. Zamiast tego jest walka o swoją godność z o wiele potężniejszymi (także finansowo) siłami. Walka z góry skazana na przegraną, choć niemal do końca liczyłem na inny rozwój wypadków.

To wszystko by nie zadziałało, gdyby nie absolutnie żywiołowa Mikey Madison. Jej Ani to ten typ postaci, które nazywam „silna-słaba”. Sprawia wrażenie bardzo pewnej siebie i o wiele dojrzalszej niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Bywa naiwna, ale jednocześnie walczy jak lwica. Nie odpuszcza, niemal do samego końca znaleźć dla siebie najlepsze wyjście. Zostaje jednak zderzona z brutalnym światem, gdzie jej „mąż” (świetny Eydelshteyn) jest mniej dojrzałym, nieodpowiedzialnym gówniarzem, zaś Ruscy magnaci (nie bójmy się tego słowa) nie przejmują się życiem innych. Absolutnie niezapomniany występ, o którym już się mówi w kontekście nagród. Poza nią wyróżnia się fantastyczny Karras Karragulian jako próbujący ogarnąć sytuację Toros (czy tylko mi z twarzy aktor przypominał Jana Peszka?) oraz Yura Borisow w roli jednego z silnorękich, Igora (niekoniecznie taki brutal jak się wydaje).

Po „Florida Project” Sean Baker znowu to zrobił. Pełna empatii i sympatii historia walki o lepsze życie, ale beż żadnego upiększania, słodzenia i lukrowania. Ale jednocześnie dość brutalnie przypomina, że bajki w stylu „Pretty Woman” zdarzają się tylko w kinie i pewnych barier społecznych przeskoczyć się nie da. Smutne, ale bardzo prawdziwe.

8/10

Radosław Ostrowski

Prawdziwy ból

Zagraniczne produkcje kręcone częściowo lub całkowicie w Polsce zawsze są wydarzeniem. Ale kiedy realizacja takiej produkcji jest trzymana w tajemnicy, tym bardziej jest się ciekawym efektu końcowego. To jest właśnie przypadek „Prawdziwego bólu” – drugiego filmu w reżyserskim dorobku Jesse’ego Eisenberga, mocno czerpiącym z jego życiorysu.

Historia skupia się wokół dwóch kuzynów, czyli Davida (Jesse Eisenberg) i Benji (Kieran Culkin). Kiedy byli ze sobą bardzo blisko, ale życie mocno rozluźniło te relacje. Pierwszy ma żonę, dziecko oraz pracę w agencji reklamowej, drugi był bardzo zżyty ze swoją babcią. Kobieta niedawno zmarła i by uczcić jej pamięć panowie ruszają do Polski, skąd pochodziła. Mężczyźni wyruszają razem z wycieczką, prowadzoną przez Brytyjczyka Jamesa (Will Sharpe) zacznie się w Warszawie, a skończy w obozie koncentracyjnym Majdanek.

Muszę przyznać, że nie wiedziałem nic o pracy Eisenberga jako reżysera i zakładałem, że jest to jego debiut reżyserski. Ale „Prawdziwy ból” to tak naprawdę historia ludzi nie tylko poznających swoje dziedzictwo, ale także zderzonych ze sobą. Pierwszy bardzo poważny, niepewny siebie neurotyk, drugi zaś pełen energii, słowotoku i czasem bywa bezpośredni. Choć film dotyka bólu i cierpienia, pojawia się tak naprawdę między słowami. W tle Polska (ładnie wyglądająca, ale nie kręcona w „pocztówkowy” sposób) – Warszawa, Kielce, Majdanek – robiąca spore wrażenie oraz mocarna muzyka mistrza Chopina. Udaje się przekuć balonik powagi (robienie zdjęć przy pomniku powstańców warszawskich), humor nie przekracza granicy dobrego smaku, a drobne momenty wyciszenia mają swój ciężar.

To wszystko by nie działało, gdyby nie fantastyczny duet aktorski. Eisenberg jest bardzo stonowany, wyciszony, neurotyczny. Ma swój mocny moment, gdy wypowiada się o swoim kuzynie czy konfrontując się z Benjim o pewnym wydarzeniu. Ale tak naprawdę to Culkin rozsadza ekran swoją energią. Bywa bardzo bezpośredni i ma masę uroku, nawet jeśli czasami może wywołać zażenowanie. Pod tym wszystkim jednak skrywa się maska smutnego klauna, skrywającego swoje cierpienie. Z czego może ono wynikać, nie jest opowiedziane wprost, ale jest ono odczuwalne.

Zaskakująco delikatne, wyciszone kino drogi, pełne empatii oraz szczerości. Eisenberg zaskakuje swoją bardzo spokojną reżyserią oraz cholernie dobrym scenariuszem. Czy to jest nowa ścieżka w karierze Nowojorczyka? Przekonamy się za parę lat.

7,5/10

Radosław Ostrowski