Zgiń kochanie

Choć szkocka reżyserka Lynne Ramsay kręci filmy rzadko, to nie pozwalają sobie łatwo wyjść z głowy. Tak było z głośnym „Musimy porozmawiać o Kevinie” czy niby sensacyjnym „Nigdy Cię tu nie było”. Teraz Ramsay wraca z adaptacją powieści argentyńskiej pisarki Ariany Harowicz, której blisko jest do w/w „Kevina”, ale jednocześnie to zupełnie inna bestia.

„Zgiń kochanie” opowiada historię dwójki młodych ludzi, którzy wprowadzają się do domu gdzieś na prowincji Montany. Grace (Jennifer Lawrence) planuje napić powieść, Jackson (Robert Pattinson) zaczyna pracować i próbuje jakoś utrzymać się. Wszystko się jednak zmienia, gdy przychodzi na świat ich dziecko. Początkowo wydaje się wszystko iść w dobrym kierunku. Ale im dalej w las (nie tylko ten znajdujący się wokół domostwa), tym coraz bardziej Grace zaczyna zachowywać się dziwnie. Znudzenie, samotność, izolacja oraz nieobecność męża w domu zaczynają naznaczać się w psychice młodej dziewczyny.

Ramsey z jednej strony niczym w „Kevinie” pokazuje tą mniej przyjemną twarz macierzyństwa, pozbawioną radości i euforii. Ale z drugiej reżyserka o wiele mocniej skupia się na stanie psychicznym młodej matki, która zaczyna się rozsypywać na tysiące kawałków. Nie ma tu jako takiej narracji, gdzie wskakujemy od jednego epizodu do drugiego: coraz agresywniejszego oraz szokującego (kompletne zdemolowanie łazienki, wyskoczenie przez szybę) z chwilami onirycznymi jak pojawianie się tajemniczego motocyklisty, który przejeżdża koło domu. Zupełnie jakby z kobiety zaczyna budzić się coś bardziej zwierzęcego, wręcz pierwotnego, nie dającego się opisać czy zaszufladkować. Czy to, co widzimy dzieje się naprawdę, a może to wytwór jej pokiereszowanego umysłu? Jeśli liczycie na odpowiedź, nie dostaniecie jej. Przynajmniej nie wprost, dodając pewne drobne poszlaki. O ile będziecie chcieli je wypatrzyć.

Całość jest bardzo ciężkim doświadczeniem, co wynika z samej tematyki i – co muszę z bólem przyznać – męczący. A nie było to zbyt przyjemne zmęczenie. Gwałtowne ataki muzyki (punkowy początek wywołał we mnie silny ból głowy), szczególnie intensywny montaż pod koniec, wreszcie bardzo wolne, ospałe tempo. Jednak jak zaczynają dziać się rzeczy, zaś ataki stają się coraz ostrzejsze i mocniejsze, ciężko jest oderwać wzrok. Wszystko jest bardzo pięknie sfotografowane (nawet nocne zdjęcia na lekko niebieskim filtrze są bardzo wyraźne), dialogi mają przebłyski, jednocześnie potrafi zaskoczyć w paru kierunkach. Jednak cały czas miałem jeden poważny problem: cały czas czułem, że nie jestem w głowie bohaterki, tylko przyglądam się jej z boku. Po części przez to nie byłem w stanie zaangażować się emocjonalnie w tym całym rollercoasterze.

Aktorsko jest tu bardzo solidnie, ale wszystko na barkach trzyma rewelacyjna Jennifer Lawrence. W żadnej innej roli aktorka nie grała aż tak ryzykownie, oscylując na granicy przerysowania i szarży, jednak cały czas nie można od niej oderwać. A także nie byłem w stanie przewidzieć, co zrobi dalej: od skradania się na łące niczym kot… z nożem w ręku przez gwałtowne wybuchy emocjonalne aż po niezrozumiałą dla nas frustrację. Poczucie osamotnienia, przygnębienia oraz braku wsparcia doprowadzają do eskalacji oraz bardzo mocnego zakończenia. Nawet jeśli budziło we mnie skojarzenia z „Mother” Darrena Aronofsky’ego, to jednak Ramsey więcej wyciąga z aktorki. W kontrze stoi do niej Robert Pattinson, którego bohater coraz bardziej staje się przytłoczony i nie radzący się z dorosłym życiem. Jest o wiele bardziej w cieniu Lawrence, jednak między nimi jest dość mocna chemia. Drugi plan dominuje dawno nie widziana – przynajmniej przeze mnie – Sissy Spacek jako teściowa Pam i jest świetna.

Jak zwykle w przypadku Ramsey „Zgiń kochanie” mocno spolaryzuje widownię, jak to miało miejsce podczas festiwalu w Cannes. Jest to zdecydowanie nieprzyjemny, trudny, bardzo szorstki dramat psychologiczny, miejscami ocierający o horror kobiety na skraju załamania nerwowego. Ma dość powolne tempo, oniryczny klimat i bardzo testuje cierpliwość, wywołując także dyskomfort. Niemniej jest on jak zadra, której nie da się tak łatwo pozbyć i zostaje na długo, a to bardzo duże osiągnięcie.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Judas and the Black Messiah

Każdy, nawet mniej zainteresowany historią USA słyszał o Czarnych Panterach. Nie byli to naśladowcy komiksowego superbohatera, choć też byli czarnoskórzy. To był ruch polityczny, który walczył o równe prawa Afro-Amerykańskiej mniejszości. Ale nie decydowali się na tą walkę pokojowo, tylko z bronią w ręku oraz ideologią socjalistyczno-marksistowską. Dla amerykańskiego rządu byli równie niebezpieczni, co Malcolm X.

Historia filmu Shaki Kinga skupia się na wiceprzewodniczącym komórki Czarnych Panter w Chicago, Fredzie Hamptonie (znakomity Daniel Kaluuya). Charyzmatyczny frontman zostaje wzięty na celownik FBI. Służba wpada na pomysł infiltracji komórki Czarnych Panter przez wprowadzenie tam swojego człowieka. Tym staje się William O’Neil – drobny cwaniak, neutralny politycznie. Nie robi tego jednak z własnej woli, bo wpadł na przekręcie. Mężczyzna udawał agenta FBI, by kraść auta, jednak został zgarnięty przez policję. Grozi mi paroletnia odsiadka, chyba że pójdzie na układ.

judasz i czarny mesjasz1

Punkt wyjścia wydaje się prosty, zaś po filmie spodziewałem się prostego, czarno-białego podziału świata. Biali (policjanci i tajniacy) są okrutny, odrażający, źli, zaś czarnoskórzy (Czarne Pantery) są tylko idealistami, zmuszonymi do walki o swoje prawa siłowo. Bo to tylko ofiary niesprawiedliwego systemu. Prawda? Tylko częściowo, choć można odnieść wrażenie pewnego wybielenia postaci Hamptona (oprócz działań policji i FBI wobec niego, które pokrywają się z zachowanymi materiałami). Jak sam tytuł wskazuje, fabuła skupia się na dwójce bohaterów – Hamptonie, nazywanego na początku filmu przez Hoovera Czarnym Mesjaszem oraz zwerbowanego do współpracy O’Neila. Pozornie opowieść brzmi znajomo, jednak reżyser potrafi zaangażować i pokazać wszystko niejako od środka. Za serce łapią momenty nie tylko brutalnych działań policji (ostrzał i wysadzenie siedziby Czarnych Panter czy obława w stylu mafijnym), ale bardziej wyciszone momenty z życia prywatnego charyzmatycznego mówcy. Kiedy poznaje swoją partnerkę (cudowna Dominique Fishback), początkowo jest nieufna wobec jego przekonań. Z czasem dostrzega więcej, co budzi wątpliwości w kwestii związku oraz narodzin dziecka.

judasz i czarny mesjasz2

Podobał mi się też fakt, że twórcy nie wybielają samych Czarnych Panter. Są sceny szkolenia przyszłych członków, gdzie są cytowane słowa Mao Tze-tunga oraz ideologia marksistowska. Nawet dochodzi do spotkania z gangami w celu wspólnego działania. Napięcie podkręcają momenty, kiedy O’Neil albo czuje się zagrożony (kwestia zdobycia auta i pokazanie – pod bronią – jak go ukradł), ma ciągłą paranoję i musi udawać zaangażowanego. Ale czy udaje, czy może jednak zaczyna sympatyzować z ruchem? W tej roli Lakeith Stanfield bardzo dobrze pokazuje swoją postać „kreta”, który coraz bardziej czuje się zmęczony swoją rolą. Jednak dalej brnie, coraz bardziej świadomy swoich konsekwencji.

judasz i czarny mesjasz3

Zupełnie inny jest Hampton, któremu Kaluuya nadaje rysy idealisty-wojownika. Kiedy przemawia, jest w stanie porwać tłum swoją energią oraz przekonaniami, co pokazuje scena w kościele. Ale kiedy znajduje się poza mównicą, potrafi pokazać swoje bardziej wrażliwe oblicze. Te sprzeczności nie wywołują dysonansu, lecz uzupełniają skomplikowany charakter tej postaci. Chciałoby się takich momentów więcej, dzięki czemu spojrzelibyśmy na tego lidera z bardziej ludzkiej perspektywy.

judasz i czarny mesjasz4

Pewnym problemem dla mnie było czasami nierówne tempo oraz skupianie się na kilku postaciach, o których po pewnym czasie zapominamy. Rekompensuje to w dużym stopniu niepokojący klimat oraz świetnie zrealizowane zdjęcia. Nie brakuje tutaj mastershotów (pierwsze wejście O’Neila, kiedy podszywa się pod agenta FBI), nietypowych kątów oraz stylizacji na produkcję z początku lat 70. W połączeniu z minimalistyczną muzyką Marka Ishama i Craiga Harrisa mamy mocną mieszankę.

„Judasz i Czarny Mesjasz” jest przykładem ambitniejszego spojrzenia na społeczne ruchy walczące o prawa obywatelskiej mniejszości czarnoskórych. Ale rzadko mówi się o bardziej radykalniej odmianie, gdzie w ruch szło coś więcej niż tylko słowa. Reżyser Shara King nie próbuje za wszelką cenę wybielić i tworzyć na nowo historii, o co było bardzo łatwo. Mocne role dodają wiarygodności tej historii o mniej chwalebnym czasie Ameryki.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Nieoszlifowane diamenty

Howard Ratner jest nowojorskim jubilerem, który jeszcze jakoś funkcjonuje. Jakoś tam ciągnie, ma żonę, dzieci i kochankę, a takie życie musi sporo kosztować. Dlatego Howard ma długi, sporo długów, a by spłacić bardzo mocno lawiruje. Pożyczki, ryzykowne zakłady, zastawianie się – jeszcze jakoś jest na powierzchni, tylko na jak długo. W końcu trafia mu się okazji, czyli bardzo cenny czarny opal, wystawiony na aukcję. Kamieniem bardzo zainteresowany jest koszykarz Kevin Garnett, który bardzo chciałby go mieć u siebie.

uncut gems1

Bracia Safdie wracają z nowym thrillerem. I tak jak „Good Time” jest to bardzo energetyczny, dynamiczny film skupiony na jednej postaci. Uwierzcie mi, będziecie chcieli od niego trzymać się z daleka, bo gość śmierdzi. Oszukuje, kluczy, kombinuje, kłamie, ucieka – wszystko by jakoś wyplątać się z finansowych tarapatów. Chociaż nie mogę pozbyć się wrażenia, że jego los już dawno został przesądzony. A kiedy już zbiera kasę, by wyjść na prostą, podejmuje szalone decyzje, zakładając się i licząc na większą sumkę. Wielokrotnie łapałem się za głowę, myśląc, co jeszcze ten gość wymyśli. Przecież zachowuje się jak totalny idiota, pozbawiony instynktu samozachowawczego jakby adrenalina była dla niego jedynym paliwem. Żyłka ryzykanta połączona z pewnością siebie oraz arogancją – to nie jest zbyt dobra kompilacja. Ale mimo to bardzo zależało mi na tej postaci, mimo swojej antypatyczności oraz wręcz szybko podejmowanych decyzjach.

uncut gems2

Wszystko jest podporządkowane Howardowi, więc kamera niemal otacza go, jest przyklejona do jego sylwetki. Najbardziej uderza tutaj udźwiękowienie, pokazujące cały miejski gwar. Tutaj niemal wszyscy do wszystkich krzyczą, bo są na ulicy, wiec muszą jakoś zwrócić na siebie uwagę. Ten miejski puls jest zaprezentowany świetnie, a sama intryga trzyma w napięciu. I jest tutaj bardzo intensywnych momentów jak ucieczka przed wierzycielami ze szkoły, licytacja opalu czy finał z bardzo wysokim zakładem w tle. To wszystko potęguje bardzo oniryczna muzyka Daniela Lopatina oraz szorstkie zdjęcia Dariusa Khondji.

uncut gems3

Jednak największą niespodziankę rodzeństwo zostawiło w kwestii castingu. Bo kto by się spodziewał, że naszego śliskiego Howarda zagra Adam Sandler. By było jeszcze śmieszniej, panowie Safdie napisali tą postać specjalnie dla tego aktora. Ten odpłacił się z nawiązką, tworząc najlepszą swoją rolę w karierze – antypatycznego desperata, mającego kompletnego fioła na punkcie diamentów oraz koszykówki. Najlepiej Sandler radzi sobie w momentach, gdy jest wyszczekany, puszczają mu nerwy albo podczas oglądania meczu. Reszta postaci jest zepchnięta na dalszy plan, chociaż najbardziej z tego grona wybija się jeszcze bardziej cwana kochanka w wykonaniu debiutującej Julii Fox oraz grający samego siebie koszykarz Kevin Garnett.

Warto uważniej przyglądać się braciom Safdie, którzy kolejny raz udowadniają jak bardzo się rozwijają. „Nieoszlifowane diamenty” biją na głowę ich poprzednie filmy, gdzie nawet w spokojnych momentach czuć namacalne napięcie oraz poczucie zagrożenia. Bardzo mocne, drapieżne kino z życiówką Sandlera.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Na noże

Witajcie w rezydencji Harlana Trombeya – bardzo poczytnego i popularnego pisarza kryminałów. Rezydencja jest tak duża, że oprócz niego mieszka dość spora rodzinka. Jego najstarsza córka z mężem zajmują się handlem nieruchomościami (i mają syna-playboya), średnia jest influencerką oraz ma sieć kosmetyków i samotnie wychowuje córkę, zaś najmłodszy syn prowadzi wydawnictwo publikujące powieści Harlana. A że nasz autor ma 85 lat, zajmuje się nim wynajęta pielęgniarka Marta. Żyją sobie w spokoju i dostatku, aż do dnia po urodzinach, kiedy patriarcha zostaje znaleziony martwy. Z poderżniętym gardłem. Policja zaczyna prowadzić śledztwo i uznaje całą sprawę za samobójstwo. Ale jest ktoś, kto ma wątpliwości i niejako zostaje włączony do sprawy – prywatny detektyw Benoit Blanc.

na noze2

Rian Johnson jest reżyserem, który ostatnimi czasy nie miał zbyt dobrych opinii. Ósma część „Gwiezdnych wojen” w jego wykonaniu bardzo mocno podzieliła wszystkich i jego kolejny film był traktowany z wątpliwościami oraz obawami. Jednak „Na noże” to jest zupełnie inna para kaloszy – bardzo precyzyjnie wykonany i poprowadzony. Punkt wyjścia brzmi jak klasyczna kryminalna opowieść pióra Agathy Christie czy Arthura Conan Doyle’a. Zamknięta przestrzeń (niemal), bardzo duży krąg podejrzanych, gdzie każdy ma motyw oraz dość ekscentryczny śledczy, próbujący dotrzeć do prawdy. Ale jakimś dziwnym cudem ta archaiczna konstrukcja nie pachnie naftaliną, bo reżyser bawi się cała konwencją, gdzie nawet ograne elementy (wykorzystane retrospekcje, tajemniczy szantaż czy finałowe rozwiązanie pełne retrospekcji) są po prostu świeże i angażujące.

Brzmi jak setka innych tego typu kryminałów? Być może, ale reżyser z jednej strony bardzo precyzyjnie prowadzi całą intrygę i parę razy mnie podpuścił. Chociażby na samym początku, gdzie poznajemy jak doszło do śmierci. A przynajmniej tak nam się wydaje i w tym momencie suspens powinien spaść na łeb, na szyję. Jednak tak się nie dzieje, bo Johnsonowi udaje się zaangażować w całą narrację, gdzie ciągle dochodziło do przerzutek, zaskoczeń i wolt. Czegoś, co wydawało mi się nieosiągalne w tym gatunku.

na noze1

Ale jednocześnie Johnson portretuje cała tą relację rodzinną. Tylko, że ta cała familia w jakimś sensie funkcjonuje dzięki Harlanowi i jego majątkowi. Nie są oni w stanie funkcjonować samodzielnie, próbując niejako wykorzystać finanse i położyć na nim swoje ręce. Niby są kochającą rodziną, gdzie każdy z członków ma różną filozofię, poglądy, ale tak są egoistycznymi pijawkami. Istotami, którzy nie osiągnęli niczego swoimi rękoma, ale uważają swój status społeczny za coś, co im się należy. Dlatego się wywyższają, uważają za ważniejszych i gardzą resztą społeczeństwa. Kontrastem dla nich jest bardzo prostoduszna, pełna empatii oraz dobra pielęgniarka. Sprawia ona wrażenie obcego ciała tak nie pasująca do reszty otoczenia i to, że udaje się zachować ten charakter, budzi mój podziw. Zaś rozwiązanie naprawdę mnie zaskoczyło i usatysfakcjonowało.

na noze3

Udało się reżyserowi zebrać imponującą, wręcz gwiazdorską obsadę, gdzie każdy dostaje swoje pięć minut. I nie ważne, czy mówimy o Jamie Lee Curtis (Linda), Donie Johnsonie (Richard) czy Michaelu Shannonie (Walter). Ale dla mnie całość skradły trzy fenomenalne kreacje: Daniela Craiga, Any de Armas oraz Chrisa Evansa. Pierwszy w roli Blanca kompletnie zaskakuje i nie chodzi tylko o akcent. Ta postać niemal żywcem przypomina troszkę klasycznych detektywów z kryminałów Agathy Christie: bardzo wycofany, ekscentryczny, a jednocześnie bardzo skupiony i uważnie przyglądający się wszystkim. Dawno nie widziałem Craiga, który bawiłby się swoją rolą i magnetyzował samą obecnością. Drugą niespodzianką jest Evans, będący czarną owcą w rodzinie, który ma wszystko i wszystkich gdzieś, oprócz siebie i odnoszący się do reszty z ironią, złośliwością, cynizmem. Mówi na głos to, co reszta po cichu. Ale cichą bohaterką jest pielęgniarka grana przez Anę de Armas, a wielkim zdziwieniem było to, że tak naprawdę to ona jest główną bohaterką. To niejako jej oczami obserwujemy niemal cała historię i jako jedyna (może oprócz Blanca) wydaje się pozytywną postacią w tym całym stadzie sępów, egoistów oraz chciwych. Nawet jeśli musi lawirować między wieloma trudnościami i ma dość specyficzną cechę, dodającą wiele uroku.

na noze4

Powiem krótko: „Na noże” to jeden z najlepszych filmów tego roku, gdzie Johnson pokazuje swój wszechstronny warsztat. Inteligentnie napisany, z wnikliwym spojrzeniem na ograne schematy, fenomenalnie zagrany oraz wręcz precyzyjnie wykonany (zwłaszcza pod względem montażu, skupienia na detalach). Nieprawdopodobne, kompletne dzieło, do którego jeszcze wrócę nie raz.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Come Sunday

Wiara jest zawsze bardzo trudnym tematem dla filmowców. Bo jak pokazać i dotknąć czego, co nie jest widoczne w sposób fizyczny, materialny, dostrzegalny dla oka. Czy to oznacza, że nie warto próbować przyjrzeć się duchowej stronie człowieka? Wielu próbowało, więc dlaczego nie miałby spróbować Netflix, a konkretnie Joshua Marston? Bohaterem „Come Sunday” jest niejaki Carlton Pearson – biskup Kościoła Zielonoświątkowego. Bardzo charyzmatyczny duchowny, działający w swojej parafii w Tulsie, gdzie obok siebie siedzą biali z czarnymi, krzewiąc Słowo Boże. Zgodnie z ich doktryną zbawienie mogą osiągnąć tylko ci, którzy wierzą w Chrystusa i będą unikać grzechu, bo inaczej trafią do Piekła. Jednak nasz spokojny duchowny słyszy głos Boga, że każdy zostanie zbawiony. Powiedziane podczas niedzielnej mszy te słowa wywołują konsternację, a duchowny mierzy się z kwestiami wiary.

come_sunday1

Reżyser próbuje opowiedzieć o duchownym, który zaczyna głosić słowa nie mające zgodności z doktryną swojego Kościoła i znajduje się w pewnym klinczu. Bo źródłem sporu staje się Biblia – ta księga uważana za ostateczne źródło wiedzy i jej możliwości interpretacji. Dlatego, że zawiera ona wiele sprzeczności, interpretacja jest bardzo szeroka. Bo jak inaczej zrozumieć fakt, że Biblia z jednej strony straszy piekłem oraz potępieniem duszy, z drugiej mówi o tym, że śmierć Jezusa na krzyżu dała zbawienie wszystkim ludziom. WSZYSTKIM. To doprowadza do spięć, wynikających z naruszeń pewnego dogmatów oraz dojścia poza wąskie horyzonty myślenia. I ten wątek wydaje się najciekawszy, bo jak żyć w zgodzie z wiarą, słysząc coś, co wydaje się herezją, co widać najmocniej na przykładzie muzyka Reggie’ego, który jest gejem i nie może zostać zbawiony według zasad religii czy przyjaciela Henry’ego.

come_sunday2

Problem jednak w tym, że brakuje w tym filmie jakiegoś mocniejszego uderzenia i samo rozwiązanie sytuacji wydaje się zbyt proste, wręcz przewidywalne. Sceny takie jak „sąd” dokonany przez biskupów czy licytacja kościoła Pearsona potrafią uderzyć, by serwować wręcz banalnymi chwilami jak coś w rodzaju chrztu nad jeziorem. Nawet rodzinne kłótnie są bardzo szybko gaszone i ledwo dotykają pewnych niewygodnych zdarzeń z przeszłości, tak jak wątpliwości dotyczące nowej drogi biskupa.

come_sunday3

Tym większa szkoda, bo Chiwetel Ejiofor w roli Pearsona jest naprawdę świetny, tworząc bardzo wiarygodną postać duchownego, który zaczyna się miotać w kwestiach wiary. Próbuje zrozumieć niezrozumiałe, decydując się czasem zawierzyć Bogu. Poza nim wybija się także poważniejszy Jason Segel (Henry) oraz Lakeith Stanfield (Reggie), tworząc trudne oraz złożone postacie.

„Come Sunday” to próba zderzenia się człowieka z wiarą, niekoniecznie instytucjonalną, co może doprowadzić do konfliktu z Kościołem. Jednak nie zostanie w pamięci na długo i wątek ten nie zostaje do końca wyciśnięty.

6/10

Radosław Ostrowski

Notatnik śmierci

Light to młody, zahukany, ale inteligentny licealista, zakochany w cheerleaderce (jak to każdy amerykański nastolatek). Wychowuje go ojciec, matka zginęła w wypadku. I wtedy dostaje prezent z nieba. Dosłownie. Jest to Notatnik Śmierci – nałożony czarną obwolutą księga, której mechanizm działania jest bardzo prosty. Wpisujesz imię i nazwisko oraz sposób spotkania ze Stwórcą. W pakiecie dostajesz jeszcze pewną mendę zwaną Ryuk – paskudnego boga śmierci. Wiecie jakie to daje możliwości? Light korzysta z tego tworząc mitycznego Kirę – tajemniczego zabijakę, dzięki któremu postanawia wyplenić zło. To jednak przykuwa uwagę detektywa L.

notatnik_smierci1

Kiedy pojawiły się wieści, że Amerykanie przeniosą na ekran japońską mangę, zawrzało. Fani „Notatnika” byli absolutnie wkurzeni, że zostanie to wszystko przemielone na jakiegoś hamburgera, wykładając wszystko wprost za pomocą łopaty. I że to będzie kompletna szmira, absolutnie nie warta uwagi. Do gry włączył się jednak Netflix oraz reżyser Adam Wingard. Co z tego wyszło? Ponieważ nie znam pierwowzoru, stwierdzam, że punkt wyjścia jest mocno odjechany i oryginalny. Taka moc jest bardzo ogromna, ale i niebezpieczna, przykuwająca uwagę. Walka z przestępczością nagle staje się łatwiejsza, policja ma mniej do roboty i jest porządek. Problem w tym, że tytułowy notatnik posiada pewne reguły, a sam Ryuk nie jest istotą posłuszną komukolwiek. Później cała intryga skupia się na śledztwie L, próbującego za wszelką cenę schwytać Kirę. A wtedy między nasza parką zaczyna zgrzytać i wtedy film nabiera rozpędu.

notatnik_smierci2

Wingard polewa wszystko w swoim charakterystycznym stylu, czerpiąc garściami z estetyki lat 80. Słychać to głównie w synthpopowej, klimatycznej muzyce, świetnym początku z rytmicznym montażem, obowiązkowym slow motion czy czasami kiczowatą kolorystyką (bal zimowy). Jednocześnie jest mrocznie i bardzo brutalnie, reżyser nie oszczędza pokazywania krwi oraz dosadnej przemocy. Podświadomie, chociaż to pewnie nieliczni wychwycą, „Notatnik śmierci” mocno pokazuje jak wielka władza działa bardzo destrukcyjnie, jest w stanie zniszczyć każde uczucie. I ta pycha, władza nad życiem oraz śmiercią jest bardziej przerażająca niż jakieś wampiry, zombie czy inne stwory nie z tego świata.

notatnik_smierci3

Czasami film spowalnia, a finał wielu może rozczarować (że pozostaje taki otwarty), skupiając się bardziej na psychice Lighta (świetny Nat Wolff) oraz pokazujące coraz bardziej bezwzględne oblicze Mii (nieoczywista Margaret Qualley), obnażając jej socjopatyczny charakter. Ale film kradną demoniczny Ryuk (fantastyczny Willem Dafoe swoim głosem robi robotę) oraz genialny detektyw L (kapitalny Lakeith Stanfield) – neurotyczny, dziwny, troszkę arogancki, ale inteligentny i pewny siebie. Rzadko zdarza się taka kombinacja, która nie idzie w strony parodii, lecz czyni antagonistę (chyba) ciekawym i ludzkim.

notatnik_smierci4

Dla osób nieznających pierwowzoru „Notatnik śmierci” może być początkiem z tą serią oraz jej innymi wersjami (anime, gry video, film aktorski z Japonii). Może nie zawsze skupia swoją uwagę, ale jest intrygujący, miejscami piękny wizualnie i bardzo w stylu Wingarda. Oby powstał sequel.

7/10

Radosław Ostrowski

Uciekaj!

Początek filmu zapowiada dramat albo komedię. Poznajemy parę naszych bohaterów: Rose i Chrisa. Ona jest śliczna, pięknowłosa i biała, a on jest silnie zbudowany, przystojny i czarny. Postanowili na weekend przyjechać do jej rodziców. Po to, żeby się bliżej poznać i ruszają do rezydencji z czarną służbą. Pozornie spokojnie i wydaje się naturalną familią, ale Chris nie do końca czuje się swojo. Aż do momentu, gdy nasz bohater zostaje poddany hipnozie.

uciekaj1

Debiutujący reżyser Jordan Peele postanowił zwodzić wszystkich za nos, mieszając pozornie niepasujące do siebie elementy. Początek brzmi niemal jak nowa wersja „Zgadnij, kto przyjdzie na obiad” (zderzenie białego świata z czarnym człowiekiem), by później wejść w ostrze satyry rasistowskiej. To, jak biali ludzie mówią tak, by nie pójść w stronę rasizmu to najmocniejszy punkt filmu. Rozmowy Chrisa z pozostałymi gośćmi (w większości białymi) są silnym źródłem inteligentnego humoru, co w połączeniu z postacią przyjaciela Chrisa daje prawdziwą petardę. Jednak im dalej w las, tym pewne rzeczy zaczynają się wydawać coraz dziwniejsze, jak zachowanie czarnej służby, jakby mieli w sobie mentalność i krew białego człowieka. To wszystko budzi poczucie niepokoju, a sceny hipnozy jest wręcz popisem suspensu.

uciekaj2

Tylko, że potem następuje bardzo mocna wolta w postaci sceny bingo oraz, by nie za mocno spoilerować, uwięzienia naszego protagonisty. Wtedy poznajemy przyczyny całego zamieszania oraz motywacje, by wpaść w konsternację oraz trafić na zupełnie inne tory. Wszystko staje się takie krwawe, brutalne, wzięte z innego filmu. Paradoksalnie to się nie gryzie ze sobą, chociaż zakończenie mnie rozczarowało swoją dosadnością. Liczyłem na bardziej inteligentne rozegranie.

uciekaj3

Poza jednak reżyserską dyscypliną oraz pomieszaniem konwencji warto też pochwalić realizację ze świetnymi zdjęciami, skupionymi na zbliżeniach, a także pokręconą muzyką, bardzo nieoczywistą jak na tego typu kino. Aktorsko jest tu całkiem przyzwoicie, a głównego bohatera (dobry Daniel Kaluuya) lubi się od razu i kibicuje do samego końca. Dodatkowo ta postać zachowuje się racjonalnie, co w przypadku filmów z dreszczykiem nie zdarza się często. Ale największą niespodzianką była dla mnie Catherine Keener jako przyszła teściowa, posiadająca umiejętność hipnozy oraz bardziej mroczne oblicze.

uciekaj4

„Uciekaj!” jest odświeżającym w obecnych czasach miksem dreszczowca, horroru i komedii. Bardziej stawia tutaj na nastrój oraz robi sobie jaja z białych, co jest zaskakujące. Czuję mocno w kościach, że powstanie jeszcze kilka podobnych filmów.

7/10

Radosław Ostrowski