Marcin Styczeń – Lubię gadać z Leonardem

lubie-gadac-z-leonardem-b-iext51899530

Ponad rok temu zmarł Leonard Cohen – jeden z tych artystów, bez którego muzyka wydaje się bardzo pusta. Postanowił o tym przypomnieć wykonujący piosenkę poetycką Marcin Styczeń, jednak postanowił nie iść na łatwiznę. Owszem, nagrał płytę z piosenkami barda, lecz wybrał utwory z trzech ostatnich płyt i sam je przetłumaczył.

“Lubię gadać z Leonardem” to nie tylko tytuł, lecz pierwsze słowa na tym wydawnictwie, zdominowanym przez gitary. Singlowe “Idę tam” (Going Home) zaczyna się od gwizdania, po mocniejsze uderzenia perkusji wsparte delikatnymi klawiszami, dając kopa. Mroczniej się dzieje w “Ciemności” (Darkness) z cięższymi klawiszami, minimalistyczną perkusją, a całość brzmi niczym fragment ścieżki dźwiękowej do filmu Davida Lyncha. Zwłaszcza kobieca wokaliza pod koniec robi mocne wrażenie. Znacznie dynamiczna, pełna “wybuchowej” perkusji “No i co” (Nevermind), ubarwiona krótkimi wejściami gitary, brzmi mocniej od oryginału, podobnie jak gitarowy walc “Nie biorę nic” (Travelling Light) czy bardziej westernowy “Prawie jak ten blues” (Almost Like The Blues) z harmonijką ustną oraz gitarami. Melancholijny “Amen” kompletnie zmienia tempo, chociaż wykorzystuje to samo instrumentarium plus poruszające solo na koniec.

Powrót do mroku serwuje “Lepszą drogą pójść” (It Seems), pełne gitarowych ozdobników,odbijającej się niczym echo perkusji oraz delikatnego chóru w tle. Bardziej elektronicznie zaczyna się dziać w bardziej niepokojącym “Tylko w moim mroku” (You Want It Darker), gdzie gitara bardziej świdruje. Powrót do melancholii spotęgowany przez klawisze następuje przy “Weź swój ster” (Steer your way), by ukołysać folkowym “Każesz mi śpiewać” (You Got Me Singing) z cudnymi smyczkami.

Bardzo męski i twardy głos Stycznia zaskakująco dobrze łączy się z tekstami Cohen, a tłumaczenia są bardzo ciekawe. Nie za dosłowne, zachowujące poetycki charakter, piękno słów i ciągle dając do myślenia. Jestem absolutnie zaskoczony tym albumem, który jeszcze bardziej zachęca do poznania dorobku Cohena.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Renata Przemyk – Boogie Street

0006BD1DQU2OCOF1-C122

Dorobek Leonarda Cohena jest tak bogaty, że od zawsze inspirował innych artystów. Zmarłemu 7 listopada 2016 roku bardowi hołd postanowiła oddać Renata Przemyk. Album „Boogie Street” to zapis spektaklu opartego na „Księdze tęsknoty”, wystawionego w Teatrze Starym w Lublinie we wrześniu 2016 roku (z akceptacją oraz błogosławieństwem samego Cohena) przetłumaczone przez Daniela Wyszogrodzkiego oraz zaaranżowane przez Krzysztofa Herdzina. Będzie dobrze?

Całość otwiera i zamyka „Boogie Street”, gdzie Przemyk brzmi niczym na żydowskim rytuale (jednak druga wersja jest znacznie bogatsza i dynamiczniejsza). Tak zapowiada śpiewany a capella początek, do którego dołącza spokojny fortepian idąc w stronę melancholijnego jazzu. Niepokojąco (pojedyncze uderzenia fortepianu) budują aurę w „Oto jest”, gdzie pojawia się gitara elektryczna (wyrazista pod koniec) i zapętla się refren ze zwrotką, dopuszczając kolejne instrumenty (perkusja robi robotę) i chórek w refrenie. Melancholijniej się robi w „Dość kochałeś już”, gdzie słyszymy wspierającego artystkę Wojciecha Leonowicza oraz w spokojnym „Na pocałunków dnie”.

Kompletnym zaskoczeniem jest bluesowe „Dla ciebie tak” z soczystym riffem na początku oraz „Za sprawą kilku piosenek (tutaj Leonowicz solo). Mocne uderzenie, które trzyma za pysk aż do końca. Mroczniej się dzieje przy „Ponad mrokiem rzek” oraz szarpiących „Listach”, gdzie swoje robi minorowy fortepian. Wycisza się to wszystko w lirycznym „Odchodzi Aleksandra”, folkowym, szybkim „Słowiku” oraz bardzo lirycznej „Samej miłości”, serwując na koniec „Wiarę”.

Sama Przemyk pokazuje różne oblicza swojego głosu. W jednej chwili niemal wykrzykuje jakby z samego wnętrza siebie („Boogie Street”), by potem zaprezentować swoje bardziej delikatne oblicze. Wszystko to współgra z refleksyjnymi tekstami Cohena o dojrzałej miłości, przemijaniu i nadziei. Warto się wybrać na tą słynną ulicę.

8/10

Radosław Ostrowski

 

Leonard Cohen – You Want It Darker

Leonard_Cohen_You_Want_It_Darker

Są tacy twórcy, którzy mimo zaawansowanego wieku nadal tworzą, śpiewają i spełniają się artystycznie. Kimś takim jest 82-letni Leonard Cohen. Ostatnie lata twórczości tego Kanadyjczyka to powrót do czasów świetności i konsekwentnie spójny świat („Old Ideas”, „Popular Problems”). Teraz wsparty przez swojego syna Adama (współproducent i współautor) realizuje kolejne swoje dzieło.

„You Want It Darker” to mroczniejsze oblicze mistrza Cohena, zachowujące minimalistyczny to znany z poprzednich albumów. Zapowiada to już tytułowy utwór, gdzie w tle mamy chór wsparty przez organy oraz stonowaną sekcję rytmiczną. W „Treaty” na pierwszym planie jest wolny fortepian oraz delikatnie przewijające się smyczki – typowy Cohen ostatnich lat i zawsze poruszający. Odrobinę żywszy jest „On the Level” w bardziej popowym entourage’u – jest żeński chórek w refrenie, mocniej zaakcentowana perkusja oraz gitara z organami w refrenie. I jak przyjemnie to buja, co jest naprawdę ciekawe. Wyciszenie daje odrobinę folkowy „Leaving the Table” z gitarą skręcającą ku country. Koi za to „If I Didn’t Have Your Love”, gdzie znów swoje robią organy oraz gitara, a także bardzo spokojny głos samego Leonarda.

„Travelling Light” to kolejny typowy numer Cohena ze skrzypcami (prześlicznymi) oraz mandoliną w tle, czyli folk pełną gębą. Przełamaniem jest żeński chórek na początku oraz oszczędna elektronika w tle. Brzmi to niczym pieśń żałobna, ale chwyta za serducho. Inaczej jest w „It Seemed the Better Way”, chociaż nie do końca. Wraca chór znany z początku płyty i aranżacja podobna jak w tytułowym utworze, ale pojawia się smyczek (między zwrotkami), dodając odrobinę jasności i melancholii. Na sam koniec Cohen serwuje dwie piękne perełki – „Steer Your Way”, gdzie znowu słyszymy skrzypce (najlepsze w tym albumie) oraz powtórzone „Treaty” w wersji instrumentalnej.

Cohen nadal czaruje swoim bardzo niskim, ale i głębokim głosem opowiada intymne opowieści o miłości (takiej bardziej dojrzałej, po wielu przejściach), samotności, mroku. Pełne refleksji i wrażliwości, jakiej nie mogliby się powstydzić młodsi koledzy po fachu. Z wiekiem jest coraz ciekawszy i interesujący, przez co warty przesłuchania i odsłuchania.

8/10

Radosław Ostrowski

McCabe i pani Miller

Do miasteczka Presbiterian Church przybywa tajemniczy John McCabe – hazardzista o reputacji zabijaki. Mężczyzna postanawia założyć swój własny biznes, czyli dom publiczny i bar z domem gry, w czym pomaga mu energiczna prostytutka Constance Miller, dzięki czemu interes zaczyna prosperować. Nie podoba się to pewnej korporacji, która chce wykupić interes McCabe’a i wznowić działalność kopalni cynku. Ale mężczyzna nie zgadza się na to, co doprowadza do pojawienia się zabójców.

mccabe1

Western jest gatunkiem rdzennie amerykańskim i z góry wiadomo czego się należy spodziewać. Ale jeśli bierze się za niego Robert Altman – ironista, szyderca i człowiek odwrócony plecami do Hollywood, stać się może dosłownie wszystko. Filmowiec wywrócił całą konwencję do góry nogami – nie zobaczymy pojedynków w samo południe, prostytutek o gołębim sercu, wzniosłości, heroizmu i bohaterstwa. Owszem, nadal jesteśmy na Dzikim Zachodzie, ale już w czasach jego przemijania i ucywilizowania. Kowbojów i rewolwerowców zastąpili biznesmeni i kapitaliści. Tutaj nie ma miejsca na romantycznych naiwniaków. Ten melancholijny, lekko nostalgiczny klimat budują świetne zdjęcia Vilmosa Zsigmonda, który poetyckość (piękne ujęcia nocą przy świetle przypominające sepię) miesza z brudem, błotem i śniegiem. Naturalizm najbardziej widoczny jest w finałowej konfrontacji między McCabe’m a zabójcami: tutaj walka przypomina zabawę w kotka i myszkę, a zwycięża sprytniejszy i nie jest to wzniosła walka rozgrywająca się przy pożarze kościoła. I ta bezwzględność uderza najmocniej, a dość luźna konstrukcja fabularna (mocno wybijają się epizody) może działać odpychająco.

mccabe2

Ale siłą tego ironicznego dzieła jest kapitalna obsada. Warren Beatty w roli głównej to dość skomplikowany przypadek – romantyk, próbujący swoich sił jako biznesmen (kompletnie nie znający się na interesach), pewny siebie mitoman. Facet konsekwentnie zmierza do swojego nieprzyjemnego finału. Partneruje mu Julie Christie, która jest jego kompletnym przeciwieństwem: twardą, trzymającą się ziemi kobietą mającą głowę do interesów. Coś, że coś miedzy nimi iskrzy, ale żadne z nich nie pozwala sobie na okazanie uczucia, które się rodzi między nimi. Oboje ciągną ten film i dzięki nim, ogląda się go z niekłamaną przyjemnością.

Dla wielu western Altmana może znużyć spokojnym tempem, brakiem dynamicznej akcji. Ale jeśli przyjmiecie konwencję reżysera, możecie dać się oczarować. Bo to naprawdę piękny film jest.

8/10

Radosław Ostrowski

Leonard Cohen – Popular Problems

Popular_Problems.jpg

Tego człowieka nie trzeba przedstawiać. Charakterystyczna barwa głosu, ponad 40 lat na scenie i choć płyty nagrywa bardzo rzadko, ma sporą rzeszę fanów na całym świecie. Leonard Cohen w tym roku kończy 80 lat i  z tej okazji zrobił sobie największy prezent – wydał nową, 13 studyjną płytę.

Za produkcję „Popular Problems” odpowiada Patrick Leonard, z którym Cohen współpracował przy poprzednim albumie „Old Ideas” z 2012 roku. I tak jak w przypadku poprzednika jest to bardzo jesienny, stonowany i raczej oszczędny brzmieniowo materiał. Przebojowy też niespecjalnie, ale za to bardzo klimatyczny i – co może być zaskakujące – zróżnicowany. Nie brakuje zarówno folkowego brzmienia („Did I Ever Love You” czy kończące całość „You Got Me Singing” z pięknie grającymi skrzypcami), bardziej elektronicznego bitu („Nevermind”), delikatnego bluesa (organy w „Slow”), orientalnych wstawek, klasycznego fortepianu („Almost Like the Blues” czy „Samson in New Orleans”) czy nawet gospel (niemal a capella śpiewane „Born in the Chains”, gdzie Cohena wspierają chórzystki). Jak widać, co utwór to niespodzianka i jak zawsze Cohen swoim bardzo niskim głosem opowiada o życiu w poetycki sposób.

Leonard Cohen to artysta, który nie łaszczy się do widowni, nie próbuje tworzyć prostych, banalnych piosenek słuchanych przez komercyjne stacje radiowe. Jest to jeden z nielicznych, który nie musi niczego już udowadniać, bo nagrywa takie płyty jakie chce. A że przy okazji są one bardzo dobre, to już jest inna kwestia.

8/10

Radosław Ostrowski