Franz Kafka

Kolejny film biograficzny o młodym twórcy, który umarł bardzo młodo na gruźlicę? Po „Chopin, Chopin!” wielu mogłoby nie być tym kompletnie zainteresowani. Niemniej jednak byłem zainteresowany nowym filmem Agnieszki Holland o Franzu Kafce. Nie tylko z powodu ogłoszenia filmu jako polskiego kandydata do Oscara za najlepszy film międzynarodowy.

Trudno nazwać „Franza” (taki jest tytuł na rynku międzynarodowym) konwencjonalną biografią niemieckiego pisarza z Pragi. I że będzie inaczej pokazuje już początek, gdy Franz jako dziecko jest strzyżony przez ojca oraz w szybkim cięciu widzimy już dorosłego Kafkę, który przykłada sobie do uszu… łyżki. Nie jest to historia krążąca z punktu A do punktu B prostą ścieżką, tylko wchodzimy do jego głowy oraz stanów świadomości. Dzieciństwo przeplata się z młodością, literacka fikcja materializuje się w najmniej oczywisty sposób, a do tego jeszcze mamy łamanie czwartej ściany przez… rodzinę oraz przyjaciół pisarza. Jakbyśmy oglądali mockument, co wywołuje poczucie mętliku w głowie. Do tego jeszcze część scen jest czarno-biała, a nawet pojawiają się przebitki do czasów nam współczesnych. Całość jest bardzo chaotyczna i – ku przerażeniu wielu – wymaga przynajmniej pobieżnej znajomości dorobku Kafki. Bez tego wiele scen oraz momentów pozostanie niejasnych, nieczytelnych.

Ale w tym chaotycznym szaleństwie jest tu metoda, choć film wymaga ogromnego skupienia. Holland wchodzi w umysł Kafki, którego znakomicie gra Idan Weiss (bardzo podobny fizycznie do samego pisarza). Człowieka bardzo wycofanego, niepewnego siebie oraz krytycznego wobec swojej twórczości. Potrafił on wypatrzeć absurdy (nagły atak śmiechu w siedzibie dyrektora, gdzie przecieka ściany) i niedorzeczności świata (interakcja z żebrakiem), ale także jest bardzo znerwicowany, zagubiony oraz niezbyt łatwy w komunikacji z innymi – szczególnie z kobietami. Tym istotniejsze są tutaj rozmowy innych postaci, pokazujące pewne własne spojrzenia i opinie na pisarza (tutaj szczególnie wybija się siostra Otlla oraz przyjaciel Max Brod). Nie brakuje tu bardzo mocnych emocjonalnie scen jak zerwanie zaręczyn podczas obiadu czy Brod jadący z całym dorobkiem Kafki w opanowanej przez Niemców Pradze.

Wszystko tutaj jest bardzo energetyczne oraz atmosferyczne, dzięki bardzo oszczędnej muzyce (mieszanka orkiestrowych brzmień Antoniego Łazarkiewicza z gitarowymi dźwiękami zespołu Trupa Trupa), świetnego montażu oraz zdjęć. Granica między rzeczywistością a surrealizmem (Kafka zamknięty w klatce czy wynajmujący pokoik, by nagle poczuć się obserwowanym) zaciera się, czasy dzieciństwa z młodością, a także widzimy chwile już po śmierci Kafki. Jedynym dla mnie zgrzytem, były sceny dziejące się we współczesnej Pradze. Tutaj mamy turystów przechodzący przez Muzeum Kafki, odwiedzający miejsca z nim związane, a nawet… jedzący sygnowane nazwiskiem pisarza burgery i kanapki. Nie do końca jestem pewny intencji tych scen (być może chodzi o pewne żerowanie na samym nazwisku oraz zbijaniu na tym pieniędzy), jednak na szczęście nie ma ich zbyt dużo.

Ku swojemu zdumieniu przyznaję, że to najbardziej kreatywny film w dorobku 76-letniej Agnieszki Holland. I choć już w 1991 roku Steven Soderbergh zrobił pewną wariację na temat Prażanina („Kafka” z Jeremym Ironsem), ale „Franz Kafka” jest o wiele bardziej konsekwentny w swoim planie. Nie jest to film dla wszystkich, niemniej dajcie mu szansę i może z wami kliknie.

8/10

Radosław Ostrowski

The Dumplings – Raj

raj-b-iext53230258

Jeśli jest ktoś, kto na polskie scenie alternatywnej dzieli i rządzi, przy okazji zdobywający dużą popularność jest to duet The Dumplings, czyli Justyna Święs (wokal i teksty) oraz Kuba Karaś (muzyka). Ich poprzednie dwie płyty, mieszające pop z elektroniką oraz bardziej alternatywnym sznytem osiągnęły status złotych, co pokazuje ich siłę. Jednak “Raj” ma być zupełnie innym doświadczeniem. Dlaczego?

Dwa powody. Po pierwsze, album w calości jest śpiewany po polsku i zawiera tylko 8 piosenek (plus jeszcze dwa bonusy). Po drugie, więcej tutaj ducha i brzmienia z lat 80., jakie ostatnio wykorzystywał choćby Król. Inny klimat serwuje choćby otwierające całość “Kino”. Najpierw słychać bicie dzwonu oraz dziwaczne perkusjonalia, podlane coraz intensywniejszymi dźwiękami syntezatora, budującymi atmosferę mroku (niczym z filmu Johna Carpentera), co podkreśla jeszcze nisko śpiewająca Święs, jakby od niechcenia. Potem ten głos nabiera coraz większej siły, wręcz pewności. Po dwóch minutach podkręcić tempo ku bardziej tanecznym barwom oraz dźwiękom z 8-bitowych gier, zaś głos staje się taki bardziej “męski” (refren), by wskoczyć wyżej I zakończyć wokalizami, wspartymi przez perkusyjne “strzały”. Jesteście w szoku? Singlowy “Raj” utrzyma was w nim na dłużej – najpierw odgłos odbezpieczenia pistoletu, pędząca na złamanie karku perkusja oraz synthpopowe klawisze zmieszane z odbijającym się niczym echo wokalem. Ciarki gwarantowane, a refren z ciepłymi dźwiękami fortepianu będzie nucony długo po usłyszeniu. Równie niepokojący jest “Deszcz” z odbijającą się, metaliczną gitarą, surową perkusją oraz rozpędzonymi klawiszami w połowie. Powrót do melodyjnego synth popu serwuje “Uciekam” z nakładającymi się klawiszami, serwujący mocne ciosy perkusji “Frank” (mocno inspirowany “Zapachem kobiety”) oraz odpowiednio budującego poczucie lęku “Przykro mi”.

Nawet “Nieszczęśliwa” okazuje się pułapką – śmiech na samym początku z “afrykańskimi” perkusjonaliami zapowiada coś innego, lecz wtedy wchodzą dęciaki imitowane przez syntezatory (brzmi to dziwnie), przez co wchodzą kolejne popisy perkusyjno-elektroniczne, dodające kolejne warstwy (wokalizy, przerobione głosy, melorecytacje, tamburyn), wprowadzając w niemal psychodeliczny trip. Zaś na koniec dostajemy “Tam gdzie jest nudno, ale będziemy szczęśliwi” z niemal patetycznym fortepianem, by wejść ku bardziej dyskotekowym pasażom, nie gasząc mroku, potęgowany przez głos Kuby Karasia na końcu.

Są też umieszczone dwa bonusowe kawałki. O ile “Ach nie mniej jednej” już znałem i nadal uważam za świetny utwór (smyki w środkowej części), o tyle cover “Jestem kobietą” Edyty Górniak z gościnnym udziałem Mary Komasy nie do końca mnie przekonuje. Nie wiem, czy to przez tą melorecytację zmieniającą się w obojętność, czy zbyt odjechaną aranżację z przerobionymi głosami w tle.

“Raj” kompletnie odcina się od poprzednich albumów, zmieniając kompletnie klimat, zaś Święs niczym kameleon zmienia tempo, sposób ekspresji w taki sposób, że nie da się tego opisać słowami. Bardziej taneczne rytmy mogą odwrócić uwagę od tekstów, dotykających spraw bliskości, miłości, szczęścia. Może to przypominać skok na głęboką wodę, ale potrafi porazić.

8/10 

 

Radosław Ostrowski

Mary Komasa – Mary Komasa

Mary_Komasa

Debiutanci mają to do siebie, że trudno im życzyć sukcesów. Jak odniosą sukces, oczekiwana są znacznie wyższe, a jak polegną – wypadają z gry. Jak będzie w przypadku niejakiej Mary Komasy? Nazwisko brzmi znajomo – tak, to siostra reżysera Jana Komasy („Sala samobójców”, „Miasto 44”) i razem ze skromnym zespołem (gitarzyści Jan Terstegen i Daniel Boovarsson, perkusista Nicolai Ziel, basista Slowey Thomsem i klawiszowiec Antoni Łazarkiewicz – mąż Komasy) nagrała swój pierwszy album nazwany – bardzo oryginalnie zresztą – „Mary Komasa”.

Za produkcję odpowiada Guy Sternberg, który współpracował m.in. z Depeche Mode i Yoko Ono, jednak estetyka nie jest stricte elektroniczna, ale przypominająca troszkę lata 60. i 70., co słychać m.in. w delikatnej grze gitary. Otwierający całość „City of My Dreams” przypomina piękny sen, tworzony przez bardzo łagodne klawisze oraz jazzową perkusję. Jednak sen nie trwa wiecznie, co potwierdza niepokojący początek „Lost Me” oraz wolne uderzenia fortepianu, by pod koniec uderzenia perkusji ostatecznie budzą. Marszowe werble w „Point of No Return” tworzą z elektroniką imitującą trąbki nastrój bardziej wyciszony i elegijny, by potem przejść w mocno ejtisowskie „Come” – potencjalny przebój z tej płyty, który może namieszać w radiu. Powrotem do miłych snów jest „Smiling Moon”, gdzie znów czarują klawisze – spokojniejsze i delikatne z ładnym basem oraz gitarą, jednak bluesowy „Oh Lord” ma mroczniejszy klimat nie dający się załagodzić. Cięższa gitara, etniczne perkusjonalia oraz świdrujące klawisze pod koniec imponują. Pojawia się też lekko westernowy (to chyba przez ten gwizd) „Sweet Revange” oraz minimalistyczny „Farewell My Heart” – co utwór to świetny.

Sam wokal Mary jest różnorodny – od marzycielskiego i czarującego po bardziej stonowany i szorstki. Budzi to skojarzenia zarówno z Laną Del Rey jak i Julie Cruise z czasów pracy przy „Miasteczku Twin Peaks”, jednak nie jest to tylko kopiowanie dream popu. To świeża, poruszająca i bardzo interesująca propozycja wytrzymująca porównania z innymi wykonawcami. Uwodzi, zwodzi, kołysze.

8/10

Radosław Ostrowski